FAKT EUROPA - 29.09.2004

 

Bronię Trzeciej Rzeczypospolitej

oświadcza  Andrzej Mencwel,  badacz dziejów polskiej inteligencji

 

Jak wygląda Trzecia Rzeczpospolita i polskie społeczeństwo 15 lat po przełomie roku 1989? W jakim stopniu spełniły się nadzieje i oczekiwania polskiej inteligencji? Skąd biorą się nasze rozczarowania? Na te pytania odpowiadali już na naszych łamach Ryszard Legutko i David Ost. Nasz kolejny rozmówca, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, dyrektor Instytutu Kultury Polskiej Andrzej Mencwel ocenia III RP z wyraźnie zdefiniowanej perspektywy uczonego i pedagoga. Jego zdaniem III RP zawdzięczamy przede wszystkim wolność, z której korzystamy, uczestnicząc w rozmaitych inicjatywach środowiskowych, samorządowych, obywatelskich. Nowe państwo i nowe społeczeństwo są natomiast najsłabsze na poziomie swoich elit politycznych.


rozmowę prowadzi Cezary Michalski


 

Wielu polskich inteligentów, pytanych o dzisiejszy stan III RP, opowiada o swoich ogromnych nadziejach związanych z nowym państwem, po których nastąpiło głębokie rozczarowanie. Zwykle im większe były nadzieje, tym głębsze jest rozczarowanie. Jak ten cykl wygląda u pana?

Otóż ja nie jestem rozczarowany. Bronię III Rzeczypospolitej, uważam, że jest ona ważnym osiągnięciem historycznym. Jako państwo nigdy może nie byliśmy tak bezpieczni i nie mieliśmy tak dobrych perspektyw. Ale żeby nie wyrażać się zanadto patetycznie, chciałbym całą sprawę sprowadzić do obszaru, w którym sam żyję i pracuję. Funkcjonuję zawodowo w środowisku naukowym z przyległościami, w obszarze instytucji zajmujących się gromadzeniem i przekazywaniem wiedzy. Mógłbym - oczywiście - wygłosić teraz lament dotyczący obu tych obszarów. Wiemy, jak źle finansowana jest nauka w Polsce, z jakimi trudnościami boryka się szkolnictwo wyższe. Ale oszczędzę panu tego, gdyż uważam, że po roku 1989 zrobiono w polskiej nauce bardzo wiele. Zacznijmy jednak od kwestii najważniejszej - od panującej dzisiaj w polskiej nauce atmosfery prawdziwej wolności, i to we wszystkich znaczeniach tego słowa. Przez owe wszystkie znaczenia rozumiem wolność całego środowiska i wolność uniwersytetu, jak też i to, że na moim seminarium mogę się swobodnie wypowiadać - zarówno ja, jak i moi studenci z dowolnymi preferencjami politycznymi czy ideowymi. I że wszyscy przestrzegamy pewnych standardów humanistycznych, które nie są przez nikogo kwestionowane. Jesteśmy nie tylko wolni w słowie, ale i w psychice - od manii prześladowczej i kompleksu ofiary.

Także w PRL-u bywały takie wysepki, seminaria, gdzie przez pewien czas wykładowca stwarzał taką atmosferę. Tyle że mury sali wykładowej stanowiły granicę tej wolności i wszyscy to rozumieli.

Dlatego właśnie podkreśliłem, że biorę za przykład pewne szczególne środowisko, gdzie - mówiąc ze znacznym uproszczeniem - już od roku 1956, przynajmniej na kilku uniwersytetach, takich jak np. Warszawski czy Jagielloński, na wybranych seminariach, których nie było wcale tak mało, panowała swoboda wypowiedzi. Przynajmniej w odniesieniu do przedmiotów nie wprost politycznych. Ale to było coś zupełnie innego - bo jeśli prowadzimy swobodne seminarium otoczone brakiem swobody, to ono samo siebie limituje. Powstają różne psychologie podejrzeń na temat bezinteresowności czy szczerości stanowisk zajmowanych zarówno przez profesora, jak też przez studentów. Dziś żyjemy w zupełnie innym świecie.

Rozumiem, że można wyrażać nawet poglądy uznawane za radykalne lub skrajne.

Może dzięki temu, że otoczenie jest inne, te ekstremistyczne stanowiska nie zyskują popularności, nawet wśród studentów. W każdym razie ich wpływ nie jest widoczny tutaj, w murach uczelni. To powietrze, którym oddychamy, a - jak dobrze wiadomo - najtrudniej dostrzegalne jest właśnie powietrze. Doskonale pamiętam jednak inne powietrze, a nawet różne jego typy i dlatego to, że teraz można oddychać swobodnie, jest ostatnią kwestią, którą mógłbym lekceważyć. Drugą ważną sprawą jest to, że można być nie tylko osobą uczącą, ale także pełnoprawnym organizatorem nauki. Instytut Kultury Polskiej, w którego siedzibie rozmawiamy, stworzyliśmy sami, legalną drogą akademicką, stając na przykład do otwartych konkursów i wygrywając je. Z nikim osobiście ani instytucjonalnie nie trzeba było niczego "załatwiać". Uczestniczę w różnych gremiach, które zajmują się organizacją nauki. Drugą kadencję zasiadam w Senacie Uniwersytetu Warszawskiego i przez ostatnie pięć lat, jeśli chodzi o budowę biblioteki, nowych gmachów uniwersyteckich, o projekty nowych studiów - a to są naprawdę duże projekty i pieniądze - nie doznałem takiego politykierstwa, jakie mamy stale w parlamencie i prasie. U nas panuje prawdziwie samorządowe poczucie odpowiedzialności. Dyskusje są merytoryczne, oczywistość dobra wspólnego - pojęcia, które w przestrzeni politycznej już nam prawie umknęło - nie jest w nich kwestionowana. Też mam dość ostry język, ale przez te pięć lat z nikim się nie pokłóciłem, i to bez względu na konstelację towarzyską czy światopoglądową, w której się obracamy. Mamy fantastyczne osiągnięcia, np. Fundację na rzecz Nauki Polskiej, Festiwal Nauki czy Krajowy Fundusz na rzecz Dzieci. Można tu zapytać, w ślad za Mickiewiczem, "dlaczego o tym pisać nie chcecie, Panowie!". Bo niezdolność mediów do przedstawiania tych codziennych osiągnięć, całkowite ich przesłonięcie prawdziwymi zresztą przykładami politycznej korupcji, przekłada się na atmosferę III Rzeczypospolitej, o której pan mówi i którą ja także odczuwam.

Czyli dla pana podstawową zaletą III RP jest samoorganizacja środowiskowa, która przybrała już znaczące rozmiary i której państwo przynajmniej nie przeszkadza.

Więcej niż środowiskowa, także społeczna. Pojawiło się wiele inicjatyw, fundacji, stowarzyszeń, które nie są w ogóle budżetowe. To olbrzymie, zwykle dobrze rozdzielane i właściwie pożytkowane pieniądze. A jeśli mówimy, że środowisko naukowe jest szczególne, to przecież wcale nie znaczy, że mamy do czynienia z jednolitą grupą. Z naukowcami, jak z księżmi, bywa różnie, są tak samo zróżnicowaną jakościowo reprezentacją naszego społeczeństwa. Ale zasadniczo - odzyskaną wolność dobrze wykorzystaliśmy. Czy przekłada się to na stan życia społecznego w naszym państwie? Sądzę, że tak, tylko skala tego zjawiska nie jest znana. W Ostrowi Mazowieckiej, miasteczku, w pobliżu którego spędzam lato, jest fabryka mebli Forte. Jej właściciel - nie znam go i nie prowadzę z nim żadnych interesów, więc jestem bezstronny - stworzył fundację, która przekazuje stypendia dzieciom z biednych rodzin. Korzysta z nich kilkudziesięciu licealistów, a są wśród nich dzieci, które bez takiej pomocy nie mogłyby się dalej uczyć. I nie chodzi tylko o pieniądze, to jest cały program edukacyjny. Przypuszczam, że Ostrów Mazowiecka nie stanowi wyjątku na polskiej mapie. Nie chce się po prostu tego widzieć, nie umie się tego promować.

Dlaczego?

Oczywiste, że szkody wyrządzone tutaj w ostatnich latach przez sposób rządzenia, będący zawłaszczaniem państwa - nie tyle zaprowadzony, co doprowadzony do szczególnej perfekcji przez SLD - zajmują ciągle publiczną uwagę, i to jeszcze potrwa. Poprzez jego pryzmat Polacy oceniają III Rzeczpospolitą. A to wielka szkoda i wielkie uproszczenie. Minione piętnastolecie wyzwoliło siły do tej pory stłumione lub ukryte, które znalazły swoje artykulacje społeczne i instytucjonalne. Zwróćmy choćby uwagę na to, co stało się w szkolnictwie wyższym. Trzeba pamiętać, że w swoich ostatnich dziesięcioleciach Polska Ludowa zaprzeczyła celom, do jakich rzekomo była powołana - zablokowała awans edukacyjny setek tysięcy młodych ludzi. Po roku 1990 liczba studiujących wzrosła o kilkaset procent. Oczywiście wiemy, że w tym wszystkim są podejrzane szkoły, które wydają podejrzane dyplomy. Ale mimo tego marginesu to jest olbrzymie przekształcenie.

A jeśli podejrzane szkoły stanowią znaczną część szkół nowo założonych, a pracująca tam profesura, to ludzie, którzy przyjeżdżają odbębnić trzeci czy czwarty etat? A jeżeli powstały one wyłącznie dla spełnienia politycznych ambicji lokalnych kacyków? Jeśli produkują bezrobotnych z dyplomami i nie otwierają im żadnej drogi społecznego awansu, chyba że za pośrednictwem populistycznej rewolty w szeregach Samoobrony czy Ligi Polskich Rodzin?

Rozumiem te zarzuty. Moim zdaniem są one jednak przesadzone. Oczywiście, że bywają skandaliczne szkoły i skandaliczne zachowania kadry naukowej. Ale trzeba zachować proporcje, których nie zachowują media i ludzie psioczący na nową rzeczywistość. W moim instytucie wszyscy pracują na pierwszych etatach, zawsze są dostępni dla studentów i uzyskują od nich wysokie, nierzadko najwyższe oceny. Takich instytucji nie jest mało. To, co wiemy o skandalicznej jakości niektórych szkół, odsyła do partyjnych powiązań tych, którzy je zakładali. Kolejne rządy nie sprostały zadaniu instytucjonalizacji powszechnego dążenia do wiedzy. Inicjatywą oddolną było otwarcie zablokowanych przez ćwierć wieku kanałów kształcenia oraz awansu społecznego - i to jest wielkie osiągnięcie III RP. Za brak nadzoru, za przyzwolenie na tworzenie fikcyjnych szkół wyższych odpowiadają politycy. W trzech czwartych te złe szkoły były zakładane przez klientów aktualnie urzędującej ekipy, którzy chcieli mieć u siebie szkołę wyższą. Posłowie Jaskiernia i Oleksy zarabiali gdzieś tam wielokrotność pensji profesorskiej i wcale się tego nie wstydzą. Ale my wiemy, ile to jest warte. Wracając jednak do początku naszej rozmowy: z czego się bierze obecne rozczarowanie? Moim zdaniem, w 1989 roku za dużo było ludzi zaślepionych, którym wydawało się, że dokonujemy skoku z królestwa konieczności do królestwa wolności. Niczego takiego nie może być w żadnej materii społeczno-ekonomicznej. W przypadku tak gwałtownych przełomów należy raczej czuwać nad bezpiecznym przejściem instytucjonalnym. Weźmy przykład polskiego życia kulturalnego. Perspektywa jego upadku po roku 1989 była całkiem realna. Do załamania dawnego modelu uczestnictwa w kulturze, które nastąpiło już pod koniec PRL-u, dołożyła się rewolucja technologiczna; mogła pomóc kulturze narodowej, ale mogła też ją pogrzebać. Jeszcze w 1990 roku nikt w Polsce poważnie nie myślał o internecie. I co się stało? Dzisiaj to jedno z podstawowych mediów służących kulturze. A Polska jest krajem kwitnącym rozmaitymi inicjatywami kulturalnymi. Proszę przejrzeć rocznik wydawany przez Narodowe Centrum Kultury, kolejną ważną instytucję, o której się nie mówi, bo nie można jej połączyć z żadnym politycznym skandalem. W najdziwniejszych miejscach kraju organizuje się najdziwniejsze imprezy. Gdyby chciał pan w tym wszystkim uczestniczyć, nie starczyłoby roku.

Jakie to wydało owoce? Jakie ważne dzieła by pan wymienił? Filmy na skalę "szkoły polskiej". Książki, choćby na skalę PRL-owskich rozliczeń inteligenckich, nie mówiąc już o poziomie literatury emigracyjnej.

Forma ustroju nie przekłada się bezpośrednio na powstawanie arcydzieł, na jakość twórczości artystycznej. Żadna władza nie może podstawiać piersi do orderów dlatego, że pojawił się wybitny pisarz. Dlaczego III RP miałaby "zagwarantować produkcję wybitnych dzieł"?

Proszę jednak spróbować porównania. Piętnaście lat, które minęło od 1989 r., gdyby przenieść je do II RP, ulokowałoby nas około roku 1933. Nie było wtedy spokojnie. Ludzie bili się czasem na ulicach, nawet zabijali, ale tę rzeczywistość wszechstronnie przedstawiono w żywej kulturze. Była już pierwsza i druga awangarda, byli genialni dziwacy w rodzaju Witkacego i Leśmiana, byli realiści i twórcy zaangażowani społecznie.

Politycznie jest to sytuacja podobna, kulturalnie - gruntownie inna. Twórcy kultury w II Rzeczypospolitej startowali do dzieła z pozycji nieprzerwanej, wielowiekowej ciągłości kulturowej. Jeśli ktoś chciał "zrzucić płaszcz Konrada", jak Słonimski, albo wyrzucić "chamuły poezji", jak Przyboś, to powszechnie rozumiano, jaki jest adres tego ataku, czym jest tradycja, z którą się zrywa. Kontekst kulturowy, a także społeczny tej tradycji był określony i wyraźny. Teraz mamy sytuację radykalnie odmienną - tradycja jest rozproszona, kontekst kulturowy i społeczny niejasny, przesłonięty mgłą. Oni mieli zgromadzony przez pokolenia dorobek. W dodatku pewne artykulacje były przygotowane wcześniej. Książki noszone później w plecakach legionistów - "Popioły", "Legenda Młodej Polski", dramaty Wyspiańskiego - powstały wcześniej, w społeczeństwie, którego tradycja była scalona, a struktura nie zmieniła się skokowo w 1918 roku. Gdyby te dzieła były pisane tylko przeciwko caratowi, gdyby sprowadzono je wyłącznie do kontekstu politycznego, gdyby tamci artyści i intelektualiści posługiwali się zwiewnym językiem aluzji tylko pod adresem caratu, to z ich książkami w roku 1933 także nie dałoby się wiele zrobić. W PRL-u ciążenie polityzującego wszystko systemu spowodowało polityzację reakcji na ten system i polityzację właściwie całej kultury. Mówiąc o polityzacji kultury, nie mam na myśli jej zaangażowania w politykę czy zainteresowania ideami, ale jej odniesienie do jednego tylko kontekstu politycznego - kontekstu PRL-owskiej władzy. A ponieważ nie było dla tej upolitycznionej kultury mocnego, trwałego odniesienia społeczno-kulturowego, w 1989 roku znalazła się w punkcie wyjścia. Teraz polska kultura, jej twórcy, nie mają odniesienia do tradycji i nie mają zbiorowego adresu. Kontekst kulturowy i społeczny, bez którego wielka twórczość nie powstaje, jest dopiero rozpoznawany i opisywany. Niektóre filmy, np. "Zmruż oczy" Andrzeja Jakimowskiego lub takie książki, jak Doroty Masłowskiej czy Wojciecha Kuczoka, są tego świadectwem. To wstępny zapis współczesnej polskiej rzeczywistości, dokonany z jej wnętrza, bez pogardliwego odrzucenia, autentyczny i poruszający. Nawet jeśli jest to dopiero etnografia, to bez niej nie będzie etnologii - więc i artystycznej syntezy, opowieści pełniejszej, z mocnym kontekstem społecznym, z wyraźnym adresatem.

Ja tam wolę film "Warszawa" Darka Gajewskiego. On już wyrósł z etnografii. Ale z czego składał się społeczny kontekst kultury w II RP, kto był jej adresatem?

Ten kontekst składał się z jasnej i mniej więcej dla wszystkich przejrzystej struktury społecznej, której rok 1918 wcale nie zmienił. Z nią związana była wizja całej tradycji kulturowej, która ją obsługiwała. Można by z pewną złośliwością mówić o "romantyzmie pułkowników". Łącznie z tradycją obyczajową, począwszy od najbardziej elementarnych odruchów w rodzaju: kto przed kim ma zdejmować czapkę.

Może za trzydzieści lat dzieci dzisiejszych przegranych będą już wiedziały, że powinny zdejmować czapki przed dziećmi dzisiejszych oligarchów. Teraz to wszystko rzeczywiście wydaje się płynne i niezalegalizowane.

Może będą wiedziały, a może nie, bo struktura społeczna, której nie dałoby się tak łatwo zakwestionować, struktura brana za przejrzystą, kształtuje się o wiele dłużej. Mam nadzieję zresztą, że będzie otwarta i demokratyczna, a nie tak biegunowa, jak w pańskim pytaniu. Pod tym względem w II Rzeczypospolitej naprawdę było nieporównanie łatwiej tworzyć kulturę i ją kontestować. Każdy nowy twórca miał gotowy kontekst i zaplecze. Mógł wszystko zaakceptować albo odrzucić, wydawać nostalgiczne wspomnienia z kresowych dworków, tradycję tę przekształcać, jak w "Ludziach stamtąd", albo wywołać skandal, pisząc "Ferdydurke".

Czy PRL nie miał struktury społecznej, która przeprowadziła się do III RP?

W tym właśnie rzecz, że jej nie miał. PRL usiłował zbudować strukturę społeczną i składał wiele deklaracji na ten temat, ale stworzył quasi-strukturę, która dla nikogo nie była przejrzysta. W okresie polityzacji myślenia o PRL-u na tę społeczną niewiadomą nałożył się prosty podział: my i oni, władza i społeczeństwo.
W 1980 roku "Solidarność" była pewna, że wobec władzy reprezentuje całe społeczeństwo. Mówiłem wtedy kolegom zaangażowanym w ten ruch: jestem z wami, ale nie możecie przecież twierdzić, że reprezentujecie całe społeczeństwo. Nawet nie wiecie, jak jest ono ustrukturowane. Policzmy choćby ludzi pracujących we wszystkich aparatach, dodajmy każdemu ze trzy osoby rodziny, wyjdzie dwanaście do piętnastu milionów. To elektorat, który dopiero teraz się kruszy.

Część tych ludzi przechodziła wtedy na stronę "Solidarności".

Ja też przeszedłem. Ale z tego nadal nie wynikało, że mamy jedno społeczeństwo. Nigdy nie ma jednego społeczeństwa, a w PRL-u nawet nie było wiadomo, jakie ono jest. Ja także entuzjazmowałem się, widząc, co się dzieje w Stoczni Gdańskiej. Ale ani przez chwilę nie zapominałem, że to widok odświętny. Dlatego nie czułem rozczarowania, gdy okazało się, że cała ta mobilizacja była przejściowa. Przeciwnie - byłem zaskoczony, że tak wiele z tego pozostało. Nie czułem rozczarowania, że "Solidarność" rozeszła się jako obóz polityczny. Nie istnieją nowoczesne społeczeństwa bez podziałów. Wszystkie normalne społeczeństwa charakteryzują się tym, że są zróżnicowane; pod względem tożsamości, interesów, symboli...

Co się jednak dzieje, gdy dzieli się społeczeństwo o zniszczonej strukturze? Kiedy opadają maski symbolicznych podziałów? Co się wtedy odsłania?

Wtedy te procesy przebiegają w stylu, w jakim przebiegały na początku lat 90. Pojawia się dezorientacja powodująca zniechęcenie, zgorzknienie i negatywizm, szczególnie wśród tych, którzy wierzyli w jedność społeczną i roili sobie, że normalne społeczeństwo i państwo może być kontynuacją dawnego symbolicznego święta. Piętnaście lat to bardzo krótko, gdy idzie o rekonstrukcję wielkich struktur społecznych. Poza tym, tak głębokim przemianom muszą przewodzić społeczni liderzy. W określonych warunkach historycznych liderem przemian staje się jakaś grupa społeczeństwa, wyznacza ich kierunek, jej interesy to fundament realizowanych projektów. W Polsce takim liderem była szlachta; na jej przykładzie możemy w ogóle zrozumieć, na czym polega działanie społecznego lidera. Przez wieki szlachta zdołała wytworzyć trwałe wzorce obyczajowe, którymi na przykład - chociaż szlachty już nie ma - do dziś posługują się chłopi. Teraz w Polsce trzeba rozwiązać zagadnienie społeczne, które w innych społeczeństwach było rozwiązywane przed trzystu lub stu pięćdziesięciu laty - zagadnienie nowego społecznego lidera.

Czemu roli liderów społecznych nie spełniła po roku 1989 inteligencja? Nawet komuniści traktowali w PRL-u inteligentów jako potencjalnych liderów. Przekupywali
ich lub zastraszali.


Robili to na samym początku. Nie dostali społeczeństwa jak z "Kapitału" Marksa i musieli się liczyć z pewną społeczną rzeczywistością. Społeczeństwo, wstrząśnięte wojną i okupacją, odziedziczyli po II RP, państwie stworzonym przez XIX-wiecznych inteligentów. Niepodległość Polski w XX wieku była w znacznej mierze dziełem tych niepokornych inteligentów. Oni w II RP doprowadzili do tego, że nikt tej Polski w 1939 roku, żaden chłop ani robotnik, nie zdradził. Nie dochodziło do masowych dezercji z frontu, pomimo rozmaitych konfliktów obywatel wywodzący się z ludu uznawał to państwo za swoje. Było to realne osiągnięcie narodowe, szczególnie w XX wieku, wieku rewolucji i silnych napięć społecznych. Ale to wszystko działo się bardzo dawno temu. W Trzecią RP inteligencja wchodziła z bardzo złym - co uzasadnione - samopoczuciem. Przeżyła już dekady inteligenckiej pauperyzacji, której poczucie do roku 1989 było łagodzone przez przekonanie, że inteligencja pozostaje centrum politycznego zainteresowania. Kiedy się to skończyło, inteligencja nie dostała niczego w zamian.
W normalnym kapitalistycznym społeczeństwie coś takiego się nie zdarza i trudno rozpatrywać to w kategoriach błędu założycielskiego. Kiedy traci się awantaże polityczne, przestaje być solą społeczeństwa, w zamian nie zyskując ani władzy, ani prestiżu, jest się natomiast spychanym na społeczny margines, wtedy pojawia się frustracja i agresja. Pewnie należało tę inteligencję edukować inaczej - przez wskazywanie szans dla aktywizmu i profesjonalizmu. Ale tego było za mało.

Czy jednak nie popełniono żadnych błędów założycielskich? Po piętnastu latach widać, że mamy w Polsce strukturę społeczną opartą na silnych nierównościach. A są to nie tylko uzasadnione zdolnościami czy pracą nierówności dochodów, ale także nierówności szans i nierówności wobec prawa. Przedstawiciele klasy średniej nie mogli negocjować kształtu ustaw czy systemu podatkowego na korytarzach ministerstw czy na wódce z premierem. Mogli tak robić wyłącznie biznesowi oligarchowie.

Rzeczywiście - wydaje się, iż nasze rządy są zanadto przesunięte w stronę oligarchii. Można też zapytać, czy nie stało się tak, że w czasie transformacji tak zwana nomenklatura, lub jej część, nie dostała za dużo. W ślad za Orwellem nazywam to "partią wewnętrzną", ale możemy też mówić "grupa trzymająca władzę". Partia wewnętrzna zawsze więcej może. Także w momencie przemian. I niestety to, co widzimy - pasmo operacji "grup trzymających władzę" z ostatnich lat - pokazuje, jak działa "partia wewnętrzna".

Także "Solidarność" miała swoją partię wewnętrzną. Tyle że cywilizacyjnie bardziej wybrakowaną, niezdolną do tworzenia trwałych instytucji.

Zapewne. Tak czy inaczej - partia wewnętrzna dostała tutaj za dużo. Zapewne różnie mogła to wykorzystywać. Ale przypadki Naumanów i innych pokazują, że ona tego nie używała pro publico bono. To wszystko składa się na znaczne obciążenie owej założycielskiej hipoteki III RP. Ale jeszcze raz powtarzam: jeśli chodzi o życie społeczne, przez te 15 lat dokonał się istotny postęp. Jeśli spojrzy pan na wszystkie możliwe sondaże, wynika z nich, że mamy do czynienia z tworzeniem się znaczącego centrum społecznego. A więc dokonuje się rekonstrukcja struktury i wyłania lider.

Z czego to centrum się składa?

Nie określam tego centrum partyjnie, choć używam znaków politycznych. Zadziwia sukces Platformy Obywatelskiej. Nie jest to silna partia i nie składa się wyłącznie z polityków uczciwych. Promuje się ją natomiast za umiar. Umiarkowani chcą umiarkowanej partii. A kto jest umiarkowany? Ci, którzy już wypracowali sobie pozycję i są z niej zadowoleni, którzy się czegoś dorobili i mają coś do stracenia, którzy akceptują własne miejsce w tym społeczeństwie. To klasa średnia, a w każdym razie duża grupa społeczna, która pragnie się nią stać.

Nawet w okresie gigantycznego sukcesu sondażowego PO zbiera do 30 procent.

Ale - jak już powiedziałem - nie chodzi o identyfikację partyjną, lecz o znaki społeczne. Podobnie do PO jest przyjmowane Prawo i Sprawiedliwość, pomimo swoich różnych radykalnych pomysłów, i Socjaldemokracja Polska. Partię tę wybierała także część elektoratu SLD, poszukując umiaru i stabilności. Kiedy proces kształtowania klasy średniej zostanie skrystalizowany, a potwierdzi się jej dominujący udział w społecznym pejzażu, będzie to oznaczało, że III RP jednak się nam udała.

Profesor Henryk Domański przytacza badania, że po roku 1989 zwiększyło się subiektywne wrażenie zablokowania awansu społecznego. Jest ono obecnie większe niż w latach 80. Dlaczego Polacy uważają, że dziecko profesora ma dzisiaj jeszcze większą niż w PRL-u szansę zostania profesorem, dziecko pracownika Woronicza pracownikiem Woronicza, a dziecko bezrobotnego bezrobotnym?

Proces społecznej mobilności dopiero się uruchamia. Zamknęły się natomiast stare, związane z tamtym systemem, ścieżki awansu. Żaden wiejski motocyklista nie przeskoczy już do stoczni i nie zostanie prezydentem. Nie będzie także nowej fali industrializacji, na wzór tej, która w PRL-u naśladowała procesy zachodzące w Anglii czy Francji przeszło sto lat wcześniej. Czy coś zastępuje tamten awans? W Warszawie, na przykład, w ciągu dziesięciu lat powstał gigantyczny przemysł medialny, który wchłonął tysiące młodych ludzi. Znaczna ich część jest niedouczona, jak oficerowie Ludowego Wojska Polskiego zaraz po wojnie. Korzystają jednak z nowej dynamiki społecznej i sami są jej czynnikiem. Podobnie dzieje się w innych nowoczesnych sektorach gospodarki: reklamowym, informatycznym, bankowym... Cennym zjawiskiem jest wyraźne zaangażowanie młodych ludzi w organizacje pozarządowe. To forma awansu i samorealizacji, która oznacza jednocześnie owocną pracę społeczną. Ruchliwość społeczna w masowej skali została spowolniona, ponieważ nie są już realizowane rewolucyjne projekty. Istnieje też inny ważny czynnik: skoro odbudowuje się struktura społeczna, odtwarzają się także korporacje zawodowe, które są raczej domknięte. Nawet w Warszawie, mieście wielu możliwości, wiadomo, że jak pan chce iść na prawo, a nie ma pan korporacyjnych więzi z tym zawodem, pańska przyszłość stoi pod znakiem zapytania.

Nie zwalnia nas to jednak od odpowiedzi, jak liczni są wykluczeni w III RP i co się robi, żeby zapobiec reprodukcji tego zjawiska.

Robi się zdecydowanie za mało. W szczególności zdecydowanie za mało robiły lewicowe partie polityczne, których psim obowiązkiem było wywiązywanie się z obietnic społecznych. Ale wszystkie te niedokonania nie zdołały zablokować uwolnionej w III RP społecznej energii. Za przykład wystarczy sprawa europejskich stypendiów dla młodzieży z najbiedniejszych środowisk. W sierpniu tego roku dowiedzieliśmy się, że dla uczniów szkół ponadgimnazjalnych i studentów przeznaczono duży fundusz europejski. Nasze władze spóźniły się z rozprowadzeniem informacji, przygotowaniem projektu, bo to starostwa muszą składać dobrze przygotowane aplikacje. Ale teraz w starostwach młodzież ustawia się w długie kolejki. Zgłosiła się ogromna grupa dzieci z biednych rodzin, które chcą się kształcić. Na tym samym zależy również ich rodzicom. Właściwe rozumienie awansu społecznego, związanego z edukacją i kompetencją ma już głębokie korzenie. Rzecz w tym, by nasze państwo umożliwiało tym korzeniom kiełkowanie, wzrost i owocowanie. Z tego III Rzeczpospolita będzie rozliczana.







Andrzej Mencwel, ur. 1940, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, wykładowca historii i antropologii kultury, eseista, krytyk, publicysta. Współzałożyciel Katedry Kultury Polskiej, a następnie dyrektor Instytutu Kultury Polskiej przy Wydziale Polonistyki UW. Uczestniczył w wydarzeniach Marca1968, w latach 70. należał do PZPR. Historyk polskiej inteligencji, badacz biografii i myśli Stanisława Brzozowskiego. Opublikował m.in. "Etos lewicy. Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego". Ostatnio nakładem wydawnictwa Borussia ukazał się tom jego prozy "Kaliningrad, moja miłość".