Newsweek Polska Historia - nr 1/2 2012 r.
Violetta Krasnowska-Sałustowicz
Mężczyzna, który nie mówił "r"
Tajemnicze, w niezwykle okrutny sposób popełnione zabójstwo Leszka Kowalewskiego, poety ze słynnego "Rejsu" Marka Piwowskiego, ciągle czeka na wyjaśnienie.
LESZEK KOWALEWSKI w 1970 r. zagrał, jako naturszczyk, poetę w legendarnym filmie "Rejs" Marka Piwowskiego
Były wakacje, 10 sierpnia 1990 r., piątek, tego dnia przed południem trójka nastolatków: 16-letni Grzesiek, jego młodszy brat 13-letni Robert i ich kuzyn, wybrała się rowerami do Parku Kultury w Powsinie. Tam były boiska i basen. Chłopcy zamierzali pograć w siatkę. Znali drogę na skróty, biegnącą z Ursynowa a przez Las Kabacki. Najpierw jechali ulicą Rosoła. Skończył się asfalt, zaczął las. Dalej droga prowadziła ubitym leśnym duktem, nazwanym ulicą Nowoursynowską. - Około 50-100 metrów od początku lasu zauważyłem leżącego pod drzewem człowieka - opowiadał potem Grzesiek. Mężczyzna leżał kilkanaście metrów od drogi, po prawej stronie, plecami do drogi. - Pomyślałem, że to jakiś pijak - opowiadał. Chłopcy pojechali dalej, nie zatrzymując się. Wieczorem ruszyli tą samą drogą. Mężczyzna ciągle tam leżał. - Mój brat Robert poprosił, żebyśmy zatrzymali się i sprawdzili, co mu się stało - Grzesiek mówił policji. Kazał młodszemu bratu zostać na drodze i sam poszedł sprawdzić. - Dochodząc do niego, widziałem, że ma zakrwawione ręce do łokci oraz ściągniętą bluzę z lewego obojczyka. Na obojczyku miał przecięcie, odniosłem wrażenie, że mógł być skaleczony nożem. Po podejściu bliżej widziałem na jego głowie trzy przecięcia oraz wiszący płat skóry. Twarzy nie widziałem, widziałem tylko jego brodę. Głowę miał jakby schyloną do dołu tułowia. Na brodzie oraz na bluzie na klatce piersiowej widziałem krew - mówił policji.
Chłopak puścił się pędem z powrotem na drogę, złapał rower i obaj z bratem co sil pognali do domu, do wujka, z informacją, że w lesie leży zabity człowiek. Wujek nie uwierzył. Pojechali z nim znowu na miejsce. - Nie podchodziliśmy blisko, nie dotykaliśmy go ani nie sprawdzaliśmy, czy żyje - przyznał potem chłopak. Nie mieli jednak wątpliwości. Pojechali do najbliższego komisariatu.
Irracjonalne ciosy
Na miejsce przybyła ekipa śledcza z Komendy Rejonowej na Mokotowie. Szczegółowe oględziny ukazały całą makabrę znaleziska. "Skóra trupio blada, w obrębie głowy, szyi, rąk, przedniej części tułowia pokryta rozmazami krwi" - zaczął opis wezwany na miejsce medyk sądowy. Mężczyzna był praktycznie skąpany we krwi wypływającej z 40 ran, jakie miał na ciele. W większości były to drobne, 1-2- centymetrowe skaleczenia. Jakby ktoś tylko nacinał ciało. "Mają kształt rozwartych kątów z jednego boku, a z drugiego boku złamanego w środku łuku" - napisano w wielostronicowej analizie poświęconej tylko samym ranom i sposobowi ich zadawania ofierze. Dalej, na głowie lekarze naliczyli jeszcze 11 ran. A na skroni - sześć płytkich równych nacięć. Z kolei rana na czole była zupełnie inna - ktoś z bardzo dużą siłą, ciężkim narzędziem, tasakiem lub bardzo ostrą siekierką - jednym zamachem ściął płat skóry wraz z kością czaszki.
Po zbadaniu ciała lekarze doszli do szokującego wniosku - użyto trzech różnych narzędzi! Dwóch bardzo ostrych noży o cienkich ostrzach i siekiery lub tasaka. A ofiara - cięta, dźgana i krojona
- leżała na plecach. Próbowała się bronić przed atakami, zasłaniając się rękami. Świadczy o tym sześć ran ciętych na jednej ręce. Okazało się też, że w chwili śmierci mężczyzna miał ok. 2,5 promila alkoholu w organizmie.Wszystkie te badania, analizy miały pomóc w ustaleniu okoliczności śmierci. Ale tu fachowcy długo bezradnie rozkładali ręce. Napisali wprost: "Wobec ilości i jakości zadanych ciosów, ich irracjonalności, trudno w sumie o wiążącą hipotezę na temat okoliczności mordu". Jedyny trop, choć dość nikły, stanowił fakt, że rany zadawane były tylko od pasa w górę, co mogło oznaczać, że "ciało ofiary było osłonięte w dolnych partiach lub miejsce, gdzie zadano ciosy, ograniczało możliwości manualne sprawcy".
Gdzie są trzy litry krwi?
Wiadomo jedynie, ze śmierć nastąpiła "na skutek skrwawienia się do klatki piersiowej po odniesieniu wielokrotnych ran kłutych i ciętych klatki piersiowej" - jak napisano w wyniku sekcji zwłok. I że mord nastąpił 16 godzin przed odnalezieniem ciała. Czyli nocą, z 9 na 10 sierpnia.
Od razu też wiadomo było, że zbrodni nie dokonano w tym samym miejscu, gdzie znaleziono ciało. Świadczył o tym brak krwi. Cały przód koszulki ofiary i spodnie nasiąknęły krwią. Krew była nawet na przyszwach tekstylnych butów i na podeszwie. A w lesie, na ściółce, krwi prawie nie było.
Ciało zostało więc podrzucone. Ale jak, przez kogo, kiedy? Tu tropów nie było żadnych. Policjanci nie zauważyli między drogą a miejscem znalezienia zwłok żadnych śladów wskazujących na przeciąganie ciała czy jakiekolwiek inne przerzucanie ściółki. Nikt z mieszkańców domów pod lasem niczego nie widział. Wciąż nie wiadomo było także, kim jest ofiara. Mężczyzna nie miał żadnych dokumentów, w kieszeni dżinsów znaleziono tylko karabińczyk z kluczami. Zasugerowano się więc jego wyglądem, głównie długą brodą. Policjanci napisali: "Wygląd zewnętrzny denata oraz ubiór wskazywał na prowadzenie nietypowego trybu życia - ofiara mogła się ukrywać, być włóczęgą, osobą o zaniku pamięci, psychicznie chorą".
Znała go cała Polska
Kilka dni później było już wiadomo, kim jest ofiara z Lasu Kabackiego. Jej odciski palców odnaleziono w policyjnych kartotekach. Naczelnik Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego przysłał lakoniczne pismo: "Uprzejmie informuję, że mężczyzną NN jest Kowalewski Leszek Marek, ur. 14.10.46 w Warszawie". Do pisma dołączona była jego karta daktyloskopijna. Okazało się, że odciski palców pobrano w 1974 r. w związku ze sprawą kradzieży 500 zł z pozostawionej w sali tanecznej torebki. Wcześniej było jakieś wyłudzenie na szkodę PKO i kara w zawiasach. Opis z kartoteki: 163 cm wzrostu, postać wysmukła, szczególne cechy charakterystyczne: trudności przy wymawianiu litery "r".
To jego francuskie "r" poznała cała Polska w 1970 r., kiedy na ekrany wszedł "Rejs" w reżyserii Marka Piwowskiego. Kowalewski grał jako naturszczyk poetę. To on wraz ze Stanisławem Tymem zagrał jedną z pierwszych scen filmu - zebranie zapoznawcze. Niski, chudy, w okularach, stał obok Tyma i niezwykle cicho snuł jakieś twórcze przemyślenia o swojej poezji. Stanisław Tym, coraz bardziej nachylając się nad nim, żeby cokolwiek usłyszeć, co chwila informował pasażerów, co szepcze poeta. W innej scenie to on doniósł, że ktoś napisał w damskiej toalecie "głupi kaowiec". Grał później epizody w "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", w "Sanatorium pod Klepsydrą" czy w "Polskich drogach".
Od kilkunastu lat Leszek Kowalewski był na rencie, miał II grupę inwalidzką ze względu na chorobę opon mózgowych, którą przeszedł w dzieciństwie. Był kawalerem, mieszkał z rodzicami w Warszawie na Koszykowej, nigdzie nie pracował, czasem robił skórzane skrzynki dla znajomego plastyka, pomagał w warsztacie czapkarskim, sporadycznie grał w filmach fabularnych. - Właśnie do kolejnego filmu zapuszczał brodę - mówiła potem jego mama.
Był też zapalonym rzeźbiarzem amatorem. Miał nawet pracownię, w zasadzie komórkę przy domu, w którym mieszkał, ale jak powiedziała policjantom jego mama - od początku 1990 r. nie rzeźbił, pracownia była przeważnie zamknięta na kłódkę. Bywało, że przyjmował tam kolegów. To właśnie klucz do pracowni i do pokoju w domu rodziców znaleziono przy ciele w Lesie Kabackim.
Dłuto w kształcie litery
"V"Właśnie w związku z narzędziami kaźni dokonano w trakcie śledztwa wstrząsającego odkrycia. Otóż technik kryminalistyczny z komendy na Mokotowie przyjrzał się narzędziom rzeźbiarskim. I znalazł. "Na podstawie istniejących uszkodzeń ciała i znanych mi narzędzi typuję: dłuta stolarskie lub rzeźbiarskie jako urządzenia do zadawania ciosów na osobie Leszka Kowalewskiego. Szczególnie obraz uszkodzeń skóry na twarzy wskazuje, że było używane DŁUTO PROSTE W KSZTAŁCIE LITERY V" (w oryginale) - napisał i dołączył kawałek kartonu z ogromnymi wyżłobieniami zrobionymi przez dłuto. Idealnie pasowały do ran.
Policja weszła do pracowni. W małym pomieszczeniu stał stół stolarski, na nim dwie szklanki, obok kosz z butelkami po alkoholu. "Za regałem stoi drewniana szafka, wewnątrz której znajduje się ułamany tasak. Na ścianie na gwoździu wisi siekiera, obok druga. Podłoga z desek częściowo przykryta wykładziną - nigdzie nie ujawniono brunatnych plam" - podsumowano oględziny. Luminal, którym opryskano całe pomieszczenie, też nie wskazał na jakikolwiek ślad krwi. Nie udało się wyodrębnić żadnych linii papilarnych. Uznano to za ślepy trop. Mordercy lub morderców szukano głównie wśród znajomych, z którymi Leszek Kowalewski utrzymywał stałe stosunki towarzyskie i uczuciowe. A było ich niewielu.
Wąski krąg znajomych
Leszek Kowalewski miał wąski i stały krąg znajomych. Głównie było to towarzystwo bywające w pobliskim, nieistniejącym już dziś, Miodku przy ulicy Pięknej w Warszawie. Formalnie była to pijalnia miodów pitnych, ale można tam się było też napić wina czy kawy. Jak zeznała na policji bufetowa z Miodku, Leszek Kowalewski bywał tam każdego dnia. - Wypijał kilka kaw dziennie. Znał wszystkich i wszyscy go tu znali
- mówiła bufetowa. Ale z nikim się specjalnie nic przyjaźnił. - W Miodku traktowano go pobłażliwie - potwierdził zaprzyjaźniony z nim producent czapek. To niemożliwe, jego zdaniem, by Leszek poznał kogoś zupełnie obcego. Znajomości zawierał przez kumpli z Miodku. W jego życiu była też kobieta.Matka Leszka Kowalewskiego, pytana o jego ostatni tydzień życia, wiązała go z rentą. A to z kolei z większym piciem i z kobietą u boku syna. Tę ostatnią rentę (200-300 tysięcy starych zł) wziął tydzień przed śmiercią, 3 lub 4 sierpnia. I zwykle - jak opowiadała policji - gdy dostawał rentę, przyprowadzał do domu 30-35-letnią kobietę o imieniu Małgorzata, która mieszkała z mężem na Mokotowie. Ostatnio było tak samo. - Byli u Leszka w jego pokoju, pili wino i nikt do nich nie przychodził - mówiła. Według jej zeznań kobieta była u Leszka dwa dni, do poniedziałku. W starym kalendarzu Kowalewska znalazła jej adres. - Ale to melina pijacka - uprzedziła policjantów. O świcie funkcjonariusze aresztowali kobietę i jej męża. Z nią nie było rozmowy, bo była pijana. Jej mąż mówił, że są w separacji, każde żyje swoim życiem. Znał Leszka, jego żona poznała go 10 lat temu na wernisażu rzeźbiarskim, bywał u nich w domu, gdy przyjeżdżał, to zawsze pili jakieś wino. Z czasem wyszło na jaw, że był u nich też w czwartek po południu. Śledczy skrupulatnie starali się odtworzyć, jak wyglądał ostatni dzień życia Leszka Kowalewskiego. Według zeznań jednego z bywalców Miodku Leszek przyszedł tam o 9.15. Był po alkoholu, szybko wyszedł. Potem musiał chyba znowu pójść do knajpy, bo tę wizytę pamiętała bufetowa: - Wbiegł, przeleciał i wyleciał. Robił wrażenie, jakby kogoś szukał. W ostatnim czasie stał się bardziej pewny siebie, ale jednocześnie niespokojny. Nie przychodził do kawiarni tak jak kiedyś. Nosił ze sobą nóż sprężynowy, a ostatnio pokazał pistolet gazowy. Po co? - pytałam. Dla samoobrony.
Potem był w domu. - Pokręcił się po mieszkaniu i powiedział, że musi wyjść. Zabrał odcinek renty, dowód osobisty, nosił też przy sobie nóż - finkę typu harcerskiego. Od tamtej pory już Leszka nie widziałam - powiedziała matka.
Nic nie pamiętam, spałam
Dopiero w toku wielu przesłuchań mąż Małgorzaty opowiedział, jak wyglądała czwartkowa wizyta Leszka. Zeznał, że oboje z Małgośką ciągle pili i towarzyszył im głównie kolega, Remek. "Tego dnia, 9 sierpnia, Remek o 14 przyniósł wino, wypiliśmy w trójkę, po wypiciu wina graliśmy w warcaby, a żona leżała na swym materacu na posłaniu. Ok. 18 przyszedł Leszek. Był chyba trzeźwy, nie pił z nami. Z zachowania Leszka zorientowałem się, że chce gdzieś zabrać żonę. Nie słyszałem, co mówi do mojej żony, ale zauważył to Remek i kazał mu wyjść: "Wypierdalaj stąd natychmiast". Remek zerwał się zza stołu i wypchnął go za drzwi. Wyszedł za nim na korytarz, ale zaraz wrócił. Za około pół godziny Remek również wyszedł" - zeznawał mąż kobiety. Z jego wyliczeń wynikało, że Leszek Kowalewski został wyrzucony za drzwi o godzinie 19, a Remek wyszedł o 19.15-19.20.
I dodał: - Remek sypiał z moją żoną. Mówił, że nie lubi Leszka, że denerwowała go jego mowa. Sam Remek przyznał: - Nie lubiłem Leszka, ponieważ był moim rywalem do Małgośki. Zeznał, że tego dnia poszedł prosto do domu. Sama Małgorzata napisała tylko ołówkiem: "Oświadczam, że w czwartek 9 sierpnia piłam z mężem i Remkiem wino, które musiało mi zaszkodzić, gdyż zasnęłam. Nie pamiętam odwiedzin Leszka".
Policjanci stanęli bezradni wobec tej trójki. Myliły im się wydarzenia, daty. "Przez ostatnie kilka lat nadużywają alkoholu, a przez ostatni miesiąc pili non stop. Ich zeznania są niespójne, cała trójka nie potrafiła określić kolejności zdarzeń, upływu czasu, sprecyzować, z kim i kiedy pili" - napisała w końcu policjantka.
Na tym śledztwo się skończyło. Po niespełna roku, w czerwcu 1991 r., prokurator je umorzył: "Nie zdołano ustalić, co robił i z kim się spotykał po wyjściu z ich mieszkania" - napisał w uzasadnieniu.
Pozostały same pytania. Kto i gdzie narzędziami rzeźbiarskimi zakatował Leszka Kowalewskiego? Zakatował, wywiózł i podrzucił do lasu. Jedna osoba czy było ich więcej? Czy mogli to zrobić ludzie z meliny? Może ktoś inny? Czy był to atak szaleńca, czy może metodyczna praca jakiegoś naszego Hannibala Lectera?
To tajemnicza sprawa. W sam raz nadaje się, by dać ją do zbadania policyjnemu archiwum X.