Igor T. Miecik
(...)
Po raz pierwszy okruch historii Republiki Łokockiej - Łokockiego Okręgu Samorządowego - jedynego autonomicznego i rządzonego przez samych Rosjan terytorium na okupowanych przez hitlerowców ziemiach Związku Radzieckiego, ujrzał światło dzienne latem 1977 roku. Okruch zaledwie, i nigdy nikt by o nim pewnie nie usłyszał, gdyby nie sukces KGB i to, że tajna sowiecka policja polityczna chciała się czymś pochwalić.
Radzieckie służby specjalne, mimo zakazu mówienia o Łokockim Okręgu Samorządowym i tym, co się działo na jego terenie w czasie hitlerowskiej okupacji, bardzo chciały, by świat o czymś usłyszał. A chwalić się bez wspominania o Łokociu się nie dało.
Szesnastego lipca 1977 roku najważniejsze gazety w ZSRR poinformowały, że KGB po długich latach poszukiwań ujęło jedyną kobietę kata czasów hitlerowskiej okupacji - krwawą Tońkę Pulemiotczicę, która dokonywała masowych egzekucji skazanych na śmierć przez władze Łokockiego Okręgu Samorządowego.
Łokoć to dwudziestotysięczne prowincjonalne miasteczko w okolicy Briańska, gdzie czas się zatrzymał. Od wojny zmieniło się niewiele. Przybyło kilka osiedli - bloków z wielkiej płyty - i kilka tysięcy mieszkańców. Na głównych ulicach wylano asfalt.
Największe zakłady przemysłowe to jak dawniej Łokockie Zakłady Spirytusowe i wielka końska ferma, założona pod koniec XIX wieku przez wielkiego księcia Michała Romanowa. Łokoć i okolice były przed rewolucją jego prywatnymi dobrami.
Po wojnie konie przeniesiono do nowych budynków, a przedwojenne stajnie stoją dziś opuszczone. Długie parterowe budynki zapadają się w sobie, odpadają z nich tynki, framugi są wyłamane, dachy dziurawe. Jeśli zapytać przechodnia, co tu było wcześniej, wzruszy ramionami albo odburknie: "Konie".
Ludzie w Łokociu o przeszłości mówią niechętnie. Ostrożnie powtarzają: "Nie wiem, nie pamiętam". To jednak tylko pozory, bo w czasach Związku Radzieckiego niebezpiecznie było pamiętać zbyt dużo. Wojna podzieliła tu nie tylko sąsiadów i przyjaciół, lecz nawet rodziny. Brat walczył przeciw bratu, ojciec przeciw synowi.
Aleksiej Kuzniecow, prezes związku weteranów Łokocia, odwrotnie - próbuje pamięć przywracać. Na opuszczonych stajniach chce umieścić pamiątkową tablicę. "To miejsce kaźni - mówi - więzienie Łokockiego Okręgu Samorządowego. Bywało, że siedziało tu nawet czterysta osób. Na dziedzińcu rozstrzeliwano. Ciała ciężarówka woziła do masowych mogił w lasku za miastem".
Hanna Olechowa, dziś emerytowana nauczycielka z łokockiej szkoły podstawowej, to jedna z niewielu żyjących osób, która więzienie w stajniach księcia Romanowa zna od środka. Została aresztowana latem 1943 roku wraz z matką i siostrą pod zarzutem utrzymywania kontaktów z czerwoną partyzantką. Siedziały w celi sąsiadującej z dziedzińcem, na którym Tońka dokonywała egzekucji. Przez kraty Olechowe mogły obserwować miejsce kaźni.
"Ta dziewczyna budziła grozę - wspomina Hanna. - Przenikliwy wzrok, zielone oczy, posępna bruzda przez całe czoło. Niewiarygodnie mlecznobiała skóra i ogniście rude włosy, które zaplatała w dwa grube warkocze. Tak, była piękna. Piękna jak demon. Jedną scenę zapamiętam do końca życia. Jakiś młody chłopak z grupy stojącej już pod ścianą zawołał do niej: 'Żegnaj, siostro, żegnaj, nie spotkamy się nigdy więcej!'. Nie wiem, czy się znali, czy może chłopak postradał zmysły, stając przed jednoosobowym zielonookim plutonem egzekucyjnym. Tońka trzasnęła zamkiem maxima, podniosła się z pozycji strzeleckiej, powoli podeszła do niego i jakiś czas patrzyła mu w oczy. Stała z nim twarzą w twarz, jakby zapamiętać go chciała. Nikt nie odezwał się słowem. Ani ona, ani on, ani żaden ze skazańców. Trwało chwilę, zanim Tońka odwróciła się na pięcie, wróciła na miejsce, przeładowała cekaem i otworzyła ogień".
Armia Czerwona opuściła Łokoć w popłochu jesienią 1941 roku. Jeszcze zanim wkroczył Wehrmacht, dwóch miejscowych inżynierów, nauczyciel technikum Konstantin Pawłowicz Woskobojnik i technolog Łokockich Zakładów Spirytusowych Bronisław Władysławowicz Kamiński, proklamowało powstanie Łokockiego Okręgu Samorządowego, nazywanego później Łokocką Rusią lub Republiką Łokocką.
Rejon autonomiczny jak na warunki rosyjskie był mikroskopijny, ale jak na europejskie imponujący - obejmował obszar wielkości Belgii, ziemie ówczesnych obłasti Briańskiej, Kurskiej i Orłowskiej, miasteczka Mawlia, Dmitriew-Lgowski i Suzenka, ze stolicą okręgu w piętnastotysięcznym Łokociu.
Niemcy inaczej niż na reszcie okupowanych sowieckich terenów pozwolili w Republice Łokockiej na likwidację kołchozów, uwłaszczenie chłopów, prywatyzację części przedsiębiorstw i uwolnienie drobnego handlu. Posunięcia te przysporzyły kolaboranckiej administracji sporej popularności. Trafiały na podatny grunt. W chwili wybuchu wojny ludność okręgu łokockiego w dużym stopniu stanowili bowiem przymusowo zesłani tam po odbyciu kar byli więźniowie Gułagu, osoby bez prawa meldunku w dużych miastach.
Propagandowa gazeta "Gołos Naroda", organ kolaboracyjnej władzy łokockiej, w obszernym reportażu z 26 października 1942 roku tak opisywała jedną z miejscowości okręgu: "Miasto Dmitriew znów rozkwita. W krótkim czasie powstały tam cztery sklepy, osiem kiosków, dwie stołówki, restauracja, dwa zakłady fryzjerskie, dwie łaźnie, dom gościnny i targowiska. Zostały odbudowane i funkcjonują szkoły podstawowa i średnia, a także radiowęzeł, szpital i różne przedsiębiorstwa przemysłowe. Wkrótce powstanie przedszkole. (...) Miasto jest czyste. O świcie sprzątane są chodniki głównych ulic, śmieci są wywożone, niektóre ulice zostały wyasfaltowane. (...) Handluje się w Dmitriewie wyłącznie za pieniądze ruble i niemieckie marki. Na targowiskach można znaleźć różnorodne towary, od cukierniczych i galanteryjnych po warzywa, mąkę i pszenicę. (...) W sklepach za pieniądze można dostać prawie wszystko, chociaż ceny są bardzo wysokie. Asortyment towarów jest nadzwyczaj bogaty: obuwie, sukienki, wyroby żelazne, kancelaryjne, tytoń, zapałki, chleb i inne".
Obraz ten, nawet jeśli podkoloryzowany, to prawdziwy dobrobyt nie tylko w porównaniu z innymi sowieckimi terenami pod niemiecką okupacją, lecz nawet z przedwojenną pokojową rzeczywistością sowieckiej prowincji.
Politycznie Łokoć we wszystkim miał naśladować narodowo-socjalistyczne Niemcy. Manifest ideologiczny "republiki" to nazistowskie slogany, posklejane tak, by były zjadliwe na rosyjskiej prowincji. Woskobojnik i Kamiński akcentowali socjalistyczny charakter nazizmu. Miał to być, w odróżnieniu od bolszewizmu, prawdziwy socjalizm.
W odezwie do mieszkańców okręgu pisali: "Nacjonalizm to socjalizm, a socjalizm to nacjonalizm. To tylko dwa określenia tego samego pojęcia (...). Rozwijająca się wspólnota ludzka, w centrum której stoi żywy człowiek, a nie jakaś abstrakcyjna idea, martwa maszyna albo sztuczna konstrukcja".
Okręg funkcjonował według Fuhrerprinzip - to dyktatura ober-burgomistra oparta na Narodowo-Socjalistycznej Partii Rosji "Wiking", powołanej w okręgu zimą 1942 roku. Jej członkowie mieli utrzymywać "łączność z ludem" podczas zebrań wspólnot wiejskich dysponujących głosem doradczym.
Zarządzanie okręgiem opisywał w laurce poświęconej Kamińskiemu "Gołos Naroda": "W nocy Kamiński to kombrig [dowódca brygady]. W chołmieckim rejonie natarcie. Na majskim Zuku - bitwa. I tak noc przeszła przy telefonie albo na froncie (...). W dzień kombrig staje się ober-burgomistrem i rozwiązuje problemy gospodarcze. A gospodarka i wojna ściśle są ze sobą związane. Bez prawidłowego kierowania gospodarką nie będzie chleba, bez chleba nie będzie armii".
Krzepnięcie kolaboracyjnej administracji okręgu wywoływało wściekłość bolszewików. Operujące wokół okręgu łokockiego brygady partyzanckie dostały specjalne wsparcie, zrzuty z powietrza - broń, instruktorów i specjalistów kontrwywiadu Smiersz oraz policji politycznej NKWD. W styczniu 1942 roku w partyzanckiej zasadzce zginął Woskobojnik, który stał się oficjalnym męczennikiem Republiki Łokockiej.
Walki partyzanckie na obrzeżach przybierały na sile z tygodnia na tydzień. W listopadzie 1942 roku "Gołos Naroda" relacjonował: "Ludność naszego okręgu dobrze wie, kim są ci stalinowscy partyzanci - bandyci - i co się z nimi wiąże. Ci leśni bandyci stosują masowy terror. Mordują nie tylko szeregowych funkcjonariuszy nowej władzy, nie tylko starostów i policjantów, lecz również wszystkich mężczyzn, którzy wpadną im w ręce (...). W rejonie dmitrowskim te stalinowskie psy mordowały leśniczych, nauczycieli, robotników leśnych i chłopów, którzy wzięli zagrabioną przez kołchozy ziemię w swoje ręce. Zabijają sześćdziesięcioletnich starców, inwalidów, wcześniej znęcając się nad nimi: cięli swoje ofiary nożami, rąbali siekierami, wycinali kawałki skóry i kręgi z kręgosłupa, zrywali żywcem skórę z czaszek (...). W rejonie brasowskim, zajmując Tarasowkę i Szemiatkino, bandyci partyzanci zamordowali stu piętnastu mieszkańców, w tym kobiety i dzieci. Ofiarom najpierw odrąbywali palce rąk i nóg, wykluwali oczy, obcinali uszy i nosy, a dopiero po kilku dniach całkowicie zamęczonych rozstrzeliwali".
Profesor Borys Sokołow, badacz historii wielkiej wojny ojczyźnianej, twierdzi, że doniesieniom gazety, mimo że propagandowej, można wierzyć. Potwierdzają je raporty niemieckiej 2. Armii Pancernej o popełnianych przez partyzantów masowych i brutalnych mordach na cywilach, których na tyłach innych jednostek niemieckich nie notowano.
Masakry we wsiach Tarasowka i Szemiatkino nie udało się do końca zatuszować. Po wojnie sowiecka władza przypisała je hitlerowcom.
Na partyzancki terror władze Republiki Łokockiej odpowiedziały terrorem równie brutalnym. Najmniejsze podejrzenie o współpracę z bolszewikami oznaczało areszt, tortury w łokockim więzieniu, sąd doraźny i egzekucję.
Egzekucję, której dokonywała ona - Tońka Pulemiotczica.
Dziś w Łokociu przypomina o tym tylko mały obelisk z czerwoną gwiazdą, w lesie, tuż za granicą miasta. To masowe groby z czasów hitlerowskiej okupacji. "Podczas trwających tu w pierwszych latach po wyzwoleniu ekshumacji naliczono ponad dwa tysiące zabitych" - twierdzi prezes łokockich weteranów Aleksiej Kuzniecow. Nie identyfikowano tych ludzi ani nie próbowano ustalić ich losów. Wiadomo, że w lasku urządzali egzekucje także Niemcy i Węgrzy, którzy stacjonowali na terenie Republiki Łokockiej. Jednak półtora tysiąca ofiar śledczy KGB przypisali Tońce.
Wiosną 1942 roku Kamiński ogłosił w Republice Łokockiej mobilizację. Dzięki niej przy wsparciu Niemców i Węgrów przekształcił łokocką dwutysięczną ochotniczą milicję w prawdziwą armię. Jego ludzie dostali niemieckie sorty mundurowe i uzbrojenie zdobyte na Armii Czerwonej. Wyróżniała ich naszywka na lewym rękawie z krzyżem i literami RONA. Tak się nazwali - Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa).
Po przeprowadzeniu obowiązkowego zaciągu latem 1942 roku RONA liczyła już dwanaście tysięcy bagnetów, zorganizowanych w dwie brygady wyposażone w dziesięć zdobycznych sowieckich czołgów BT-7 i T-26, piętnaście dział 75 mm, kilkanaście pancernych samochodów, ciężarówek, motocykli, a nawet dwa zdobyczne samoloty Po-2. Siły te wspierała bateria artylerii przeciwlotniczej i szturmowy batalion sztabowy, jednostka wyspecjalizowana w ściganiu partyzantów - dwustu pięćdziesięciu ludzi, pięć czołgów, pięć samochodów pancernych, dziesięć ciężarówek, kilka motocykli, dwa działa 75 mm i samolot zwiadowczy.
W większych starciach oddziały RONA otrzymywały bezpośrednie wsparcie od węgierskich 102. i 108. Dywizji Piechoty oraz Pancernej Brygady Grenadierów wydzielonej specjalnie do działań prowadzonych przeciw partyzantom przez sztab niemieckiej 17. Dywizji Pancernej.
Kiedy Armia Czerwona zajmowała Łokoć, nie został tam niemal nikt z kolaborantów. Wiedzieli, co ich czeka: kula w łeb, a przy odrobinie szczęścia ćwierć wieku łagru.
Kilkadziesiąt tysięcy ludzi - żołnierze RONA, pracownicy administracji okręgu i ich rodziny z dobytkiem, który dało się załadować na wozy i ciężarówki - ruszyły wraz z wycofującym się Wehrmachtem na zachód. Podejrzewano, że wśród nich musiała być również Tońka. Tysiące kolaborantów i żołnierzy formacji wschodnich skrupulatnie wyłapano i sprowadzono do ZSRR. Ocaleli nieliczni. Tońka zapadła się pod ziemię. Złapanie Pulemiotczicy było tym trudniejsze, że ani sowiecka policja polityczna, ani kontrwywiad Smiersz nie znały jej nazwiska ani nie wiedziały, skąd się wzięła w Łokociu, bo mieszkanką okręgu, co ustalono, nie była.
Wiedziano tyle: Tońka w Łokociu obsługiwała ciężki karabin maszynowy maxim - po rosyjsku pulemiot, a jej pseudonim to sparafrazowana ksywka bohaterki przedwojennego sowieckiego hitu kinowego Czapajew, Anki Pulemiotczycy - dziewczyny walczącej w czerwonej konnicy komendanta Czapajewa jako strzelec cekaemu taczanki.
Równocześnie z polowaniem na ludzi Kamińskiego, z Tońką na czele, NKWD i Smiersz starały się wyjaśnić fenomen Republiki Łokockiej. Jak doszło do tego, że Niemcy zgodzili się na powstanie takiego tworu? Dlaczego akurat w Łokociu, wyłącznie tutaj, zaakceptowali i poparli rosyjską administrację i samorząd? Co szczególnego łączyło przywódców okręgu z hitlerowcami?
Dziś odpowiedzi na te pytania wciąż szukają rosyjscy badacze wielkiej wojny ojczyźnianej. Najprostsza teza głosi, że Woskobojnik i Kamiński zawdzięczają swoją karierę Heinzowi Guderianowi, dowódcy 2. Armii Pancernej, która zajęła tereny okręgu autonomicznego. Dostali władzę pod warunkiem, że własnymi siłami zapewnią spokój na niemieckim zapleczu.
Kiedy łokocka autonomia się sprawdziła, wspierali ją także następcy Guderiana: generał Rudolf Schmidt i dowódca Grupy Armii "Środek" feldmarszałek Hans Günther von Kluge.
"Gołos Naroda" negocjacje z Niemcami i powołanie Łokockiego Okręgu Samorządowego opisuje tak: "Najważniejsze znaczenie dla Woskobojnika miało nawiązanie jak najszybszego kontaktu z dowództwem niemieckim. Chciał on, by wiedziano tam, że są w Rosji ludzie, którzy chcą i mogą sami z bronią w ręku walczyć przeciwko bolszewizmowi o swoją Ojczyznę, o wolność. Chciał, żeby tam wiedziano, że naród rosyjski, który zniósł na swoich ramionach cały koszmar dwudziestoletniego jarzma, sam powstanie w obronie własnych praw i pokona nienawistną mu władzę, że uczciwi Rosjanie nie będą biernymi widzami, lecz aktywnymi bojownikami o pomyślność swojej Ojczyzny. (...) W delegację jedzie Kamiński i przez dwanaście dni Konstantin Pawłowicz Woskobojnik tylko o tym myśli, tylko o tym mówi. Przejmuje się, czeka na wyniki. (...) Wrócił... Szybkie pytania. Szybkie i bezpośrednie odpowiedzi i wszystko już wiadomo. Podróż się udała, udała się znakomicie. (...) Tego wieczoru Konstantin Pawłowicz mówił dużo o przyszłości. Mówił o nowej armii rosyjskiej, która wspólnie z Niemcami będzie walczyć przeciwko bolszewikom, o rosyjskiej partii narodowo-socjalistycznej, która zjednoczy cały naród rosyjski, mówił o małym i niezauważalnym Łokociu, w którym już widział przyszłe centrum pierwszego rosyjskiego samorządu".
Opis tyleż propagandowy, co naiwny. Niemcy aż do roku 1944 nie mieli w planach tworzenia żadnej "nowej armii rosyjskiej", a tym bardziej partii, która by kogokolwiek jednoczyła.
Dlaczego więc w Łokociu stało się inaczej? Tu były i armia, i partia, i władze, którym Niemcy dali zadziwiająco szerokie kompetencje. Tu działy się rzeczy, które gdziekolwiek w okupowanym Związku Radzieckim byłyby nie do pomyślenia. Oto na przykład jesienią 1942 roku dwóch niemieckich szeregowców okradło miejscowy młyn i zabiło młynarza, uprzednio zgwałciwszy jego córkę. Dowództwo ich jednostek po trzydniowym śledztwie wydało winnych w ręce administracji łokockiej. Obaj trafili do więzienia w byłej stajni, a później przed lufę karabinu Tońki.
Badacze historii Łokockiego Okręgu Samorządowego uważają, że tajemnica sukcesu Woskobojnika i Karaibskiego kryje się w ich życiorysach. "To nie żaden szczęśliwy przypadek, że akurat im udało się dogadać z Niemcami" - mówi Aleksander Diuków, historyk i dyrektor moskiewskiego Instytutu Badań Historycznych. Siergiej Wieriowkin, autor książki Samaja Zaprietnaja Istoria II Mirowoj Wojny (Najbardziej zakazana historia drugiej wojny światowej), monografii poświęconej Republice Łokockiej, twierdzi, że Woskobojnik i Kamiński jeszcze przed wybuchem konfliktu zbrojnego utrzymywali kontakty z rosyjską "białą" emigracją w Niemczech, a za jej pośrednictwem z niemieckim wywiadem wojskowym.
"Kiedy w styczniu 1942 roku Woskobojnik zginął w zamachu zorganizowanym przez czerwoną partyzantkę, do sztabu 2. Armii Pancernej przybył z Berlina sam szef Abwehry admirał Canaris" - mówi. Jego zdaniem ta wizyta to dowód na to, jak ważni byli dla władz niemieckich Woskobojnik i Kamiński.
O przedwojennych losach założycieli Republiki Łokockiej wiadomo niewiele. Nazwisko Woskobojnik jest rzadkie. Jeśli w dodatku zgadza się imię, można zakładać, że to ten sam człowiek. Profesor Borys Sokołow odnalazł Kostantina Woskobojnika na liście oficerów Ludowej Armii Komucza, związku Komitetu Członków Zgromadzenia Ustawodawczego - organu władzy antybolszewickiej utworzonego 8 czerwca 1918 roku w Samarze przez eserów, kadetów i mieńszewików, po odbiciu miasta z rąk czerwonych przez Korpus Czechosłowacki.
Konstantin Woskobojnik był wówczas komendantem wojskowego pociągu - warsztatu numer 5 - później zaś dowódcą plutonu Ciężkich Karabinów Maszynowych. Co się z nim działo po upadku Komuczy i czy (a jeśli, to jak) uniknął niewoli, nie wiadomo.
Wieriowkin, powołując się na wspomnienia rodziny Kamińskiego, twierdzi, że właśnie podczas eserowskiego powstania Woskobojnik poznał Kamińskiego i że po wojnie domowej obaj przez długie lata ukrywali się pod fałszywymi nazwiskami, często zmieniając miejsca zamieszkania i zatrudnienia.
W 1931 roku Woskobojnik, czując zaciskającą się wokół niego pętlę, sam oddał się w ręce czekistów. Czy poszedł na współpracę? Najprawdopodobniej tak, bo dostał, jak na sowieckie realia, zaskakująco krótki wyrok. Z obozu został zwolniony po zaledwie sześciu latach, i to na fali jednej z największych czystek roku 1937.
O Kamińskim historycy rosyjscy i polscy piszą, że był po matce Niemcem, a po ojcu Polakiem. Wieriowkin, jedyny badacz, który zdobył zaufanie rodziny Kamińskich, twierdzi, że był czystej krwi Polakiem. Jego matka nazywała się Ewa Jadwiga, z domu Zabłocka, i jeszcze przed rewolucją osiadła w Petersburgu. Przetrwała tam lata wojny i blokady Leningradu i dożyła swoich dni. Zmarła w 1964 roku w wieku stu jeden lat.
Kamiński miał jeszcze siostrę Antoninę i starszego brata Aleksandra.
Bronisław w 1918 roku wstąpił do Armii Czerwonej. W 1920 roku, wstrząśnięty krwawym zdławieniem przez bolszewików powstania marynarzy z Kronsztadu, porzucił zwolenników Lenina i przystał do eserów. Aleksander wybrał Polskę. Po pokoju brzeskim, jako repatriant, przeniósł się do Lwowa. Został zawodowym wojskowym. Wieriowkin nie jest pewien - podoficerem czy oficerem. Powołując się na opowieści rodziny, twierdzi, że Aleksander wziął udział w kampanii wrześniowej. Uniknął niewoli, jednak czy to w ulicznej łapance, czy za działalność konspiracyjną trafił do Oświęcimia, gdzie zmarł pod koniec 1941 roku.
Wieloletnią znajomość Woskobojnika i Kamińskiego potwierdza anonimowy autor raportu Orłowskiego Sztabu Ruchu Partyzanckiego z końca 1942 roku. Pisze on: "Kamiński - inżynier przemysłu spirytusowego, uczestnik grupy kontrrewolucyjnej, przez kilka lat wieziony w obozach koncentracyjnych NKWD, był prawą ręką takiego samego doprowca [więźnia aresztu tymczasowego], niejakiego Woskobojnika".
Bronisława Kamińskiego NKWD aresztowało w 1937 roku. Podobnie jak Woskobojnik został potraktowany nadzwyczaj łagodnie. Wbrew informacjom orłowskich partyzantów nigdy nie był w obozie, przesiedział zaledwie trzy lata w więzieniu śledczym i został zwolniony w 1941 roku. Z odtajnionych pod koniec lat dziewięćdziesiątych dokumentów sowieckiej policji politycznej wynika, że ta miała co do niego plany. Został zarejestrowany jako agent i w związku ze swoim wykształceniem - był chemikiem, specjalistą od farb i lakierów - otrzymał kryptonim "Ultramaryna".
Co zaoferował czekistom? Jeśli rzeczywiście wraz z Woskobojnikiem utrzymywał kontakty z "białą emigracją, a tym bardziej z niemieckim wywiadem, obaj byli dla bolszewików bardzo wartościowym nabytkiem. Łagodne wyroki - sześć lat dla Woskobojnika i ledwie trzy dla Kamińskiego - nadal pozostają zagadką. Obaj równie dobrze mogliby dostać kulę w tył głowy albo od dziesięciu do dwudziestu pięciu lat łagru. A więc agenci? A jeśli tak, to czyi? Sowieccy, niemieccy, odwróceni?
Sokołow radzi zwrócić uwagę na kryptonim nadany Kamińskiemu. "To nie tylko dobre określenie dla chemika, to barwnik, który łatwo zmienia odcień" - mówi.
Na ślad Tońki Pulemiotczicy KGB trafiło przez przypadek. Latem 1976 roku milicja zatrzymała w jednej z briańskich spelun dwóch mężczyzn walczących na noże. Jeden z zatrzymanych zeznał, że sięgnął po broń z powodu silnego wzburzenia, gdyż przy jednym ze stolików rozpoznał kolaboranta z czasów hitlerowskiej okupacji - Mikołaja Iwanina, szefa łokockiego więzienia, który osobiście kierował osadzonych na kaźń. Przed cekaem Tońki. Więzień przekazany błyskawicznie KGB przyznał się do wszystkiego. Zeznał, że z Tońką łączył go romans, i opowiedział część nieznanych do tej pory losów dziewczyny, które znał z jej własnych opowieści.
Tońka - w rzeczywistości Antonina Makarowa - urodziła się we wsi Sierpuchowo pod Moskwą. W chwili wybuchu wojny miała dziewiętnaście lat i była słuchaczką pierwszego roku Wyższej Szkoły Medycznej. Jak wielu jej rówieśników zgłosiła się na ochotnika na front. Ktoś trafił do jednostek pospolitego ruszenia, rzuconych częściowo bez broni i w cywilu do rozpaczliwej obrony stolicy, ktoś - jak Antonina - miał więcej szczęścia i został wcielony do regularnych jednostek. Wszyscy jednak, cały ów jesienny stołeczny zaciąg roku 1941, skończyli w gigantycznym krwawym kotle pod Wiaźmą. Antonina trafiła do typowej dla frontu wschodniego maszynki do mięsa. Najpierw jako sanitariuszka ściągała rannych kolegów ze stosów poległych, później wraz z pół milionem towarzyszy dostała się do niewoli. Niewola czerwonoarmisty - ogrodzone drutem kolczastym pole, pod gołym niebem, łachmany, tyfus i głód, korzonki i robaki wygrzebywane paznokciami spod ziemi, spod siebie.
Uciekła po miesiącu. Ubłagała, żeby wziął ją ze sobą kolega z jednostki Nikołaj Fiedczuk. Została jego kochanką. Razem błąkając się po bagnach i lasach, doszli w okolice Briańska i tu Fiedczuk ją porzucił. Okazało się, że szedł do rodzinnego domu we wsi Krasnyj Kołodziec, gdzie miał żonę i dzieci. Pod koniec 1943 roku, po wkroczeniu Armii Czerwonej, został jako dezerter aresztowany i rozstrzelany. Opuszczona Antonina, nie wiedząc, co czynić dalej, błąkała się jeszcze jakiś czas sama, aż została znaleziona przez łokocką milicję. W lasach i na bagnach kryły się wówczas setki takich rozbitków. Jedni wstępowali na służbę do Niemców, inni szukali partyzantów. Milicjanci poddali Antoninę swoistemu testowi lojalności. Miała się zdeklarować, po czyjej jest stronie, za pomocą ciężkiego karabinu maszynowego maxim.
I tak Antonina została Tońką, Tońką Pulemiotczicą, jedyną kobietą katem, etatowym egzekutorem Łokockiego Okręgu Samorządowego z pensją trzydzieści marek niemieckich.
W nieustannym odwrocie niedobitki Kamińskiego szły w rozsypkę.
Ewakuację okręgu w raporcie dla Moskwy opisał przedstawiciel NKWD w brygadach partyzanckich obwodu orłowskiego, kapitan Miron Surowiagin: "Kamiński wydał rozkaz ewakuacji męskiej części ludności, przy czym odmawiający wyjazdu traktowani są jak partyzanci i rozstrzeliwani na miejscu. Sporządzono spis byłego aktywu sowieckiego - ludzi, których należy zlikwidować przed opuszczeniem obwodu. Masowo rozstrzeliwani są więźniowie łokockiego więzienia. Po trzydziestu, pięćdziesięciu dziennie. (...) Dowództwo niemieckie zebrało brygady armii ludowej (RONA) na wiec. Wystąpił zastępca kombriga Kamińskiego Biełaj, który oświadczył: 'Mimo iż się cofamy, gratuluję wam zwycięstwa'. Po nim głos zabrał niemiecki generał: 'Będziemy walczyć do ostatniego naboju, a wy, budowniczowie nowej Europy, musicie nas wesprzeć'. To wezwanie zdecydowana większość żołnierzy i wspólników faszystowskich w Łokociu przyjęła milczeniem skazańców. W sumie nastrój żołnierzy i wspólników faszystowskich w Łokociu - panika i przygnębienie".
Hitlerowcy przerzucili uciekinierów z Republiki Łokockiej na Białoruś. Mieli tam zorganizować kolejny okręg samorządowy. Trafili do miasta Lepel. RONA została tam włączona jako brygada szturmowa w struktury Waffen SS i rzucona do działań antypartyzanckich. Kamiński zaś został mianowany Brigadeführerem Waffen SS.
Szerzyła się dezercja. Ludzie pili na umór. Z piętnastu tysięcy żołnierzy na Białorusi przy Kamińskim zostało nie więcej niż trzy tysiące. W 1944 roku, tuż przed kolejną ewakuacją "kamińców", w oddziałach RONA przeprowadził inspekcję Wiktor Żukowski, oficer Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej (ROA), największej formacji kolaboracyjnej podległej generałowi Andriejowi Własowowi. Rozważał wcielenie uciekinierów z Łokocia w szeregi ROA, ale po tym, co zobaczył, był sceptyczny. O ludziach Kamińskiego pisał do Własowa: "Morale ani dyscyplina nie istnieją. (...) To nie żołnierze, to zdemoralizowani bandyci, którzy zajmują się grabieżami. U każdego można znaleźć dużo złotych przedmiotów zrabowanych ludności cywilnej".
Losy RONA po wycofaniu z Białorusi są Polakom doskonale znane. W sierpniu 1944 roku część brygady rzucono do tłumienia powstania warszawskiego, gdzie "kamińcy" wsławili się bezprzykładnym bestialstwem wobec ludności cywilnej podczas pacyfikowania Ochoty.
Sam Kamiński został zaś skrytobójczo usunięty przez agentów Gestapo. Niemcy, chcąc zachować lojalność resztek jego ludzi, zrzucili winę na polskie podziemie.
Niedobitki RONA trafiły do obozu szkoleniowego w Mławie, gdzie ostatecznie zostały przeformowane i wcielone w szeregi ROA generała Andrieja Własowa.
Po upadku Trzeciej Rzeszy wszyscy obywatele ZSRR, którzy założyli niemiecki mundur, zostali przez sojuszników przekazani władzom sowieckim. Większość dostała wyroki śmierci lub dwadzieścia pięć lat łagru.
Jednak na ślad Tońki KGB trafiło dopiero latem 1977 roku, rok po tym, jak jej kochanek, szef łokockiego więzienia Iwanow, ujawnił jej prawdziwe nazwisko.
Ślad prowadził do Antoniny Ginzburg, z domu Makarowej, pracownicy fabryki kaloryferów w Lepelu. Czekiści długo go ignorowali, Ginzburg była bowiem osobą szanowaną, kilkakrotnie odznaczaną za osiągnięcia zawodowe, żoną weterana wojny ojczyźnianej i zasłużonego działacza partyjnego. Nieprawdopodobne wydawało się jeszcze to, że mieszkała właśnie w mieście Lepel, gdzie "kamińcy" stacjonowali przez kilka długich miesięcy, w okolicy, w której RONA prowadziła brutalne akcje przeciw partyzantom. Czy Tońka odważyłaby się ukryć w takim miejscu?
Odpowiedzi udzieliła podczas przesłuchania już ona sama. Po ewakuacji Łokocia nie trafiła do Lepela. Związała się z niemieckim kapralem, kucharzem, z którego jednostką cofała się aż do Prus Wschodnich. Kochanek zginął, Tońka zaś trafiła do obozu jenieckiego w Królewcu. Po wkroczeniu Armii Czerwonej podała się za czerwonoarmistkę - pielęgniarkę wywiezioną na roboty i za niesubordynację osadzoną w obozie. W chaosie ofensywy kontrwywiad Smiersz zweryfikował ją pozytywnie i jako pielęgniarka wróciła do szeregów. W szpitalu wojskowym poznała rannego czerwonoarmistę - bohatera wojennego Ginzburga. Po trzech miesiącach byli już małżeństwem. Przeżyli razem trzydzieści trzy lata i mieli dwoje dzieci.
Proces Antoniny został utajniony. Dziewiętnastego czerwca 1978 roku organ prasowy Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, dziennik "Prawda", w krótkiej notatce na trzeciej stronie poinformował jedynie, że 18 czerwca 1978 roku Antonina Makarowa, znana w czasie okupacji jako Tońka Pulemiotczica, zgodnie z wyrokiem Sądu Najwyższego ZSRR została skazana na śmierć i rozstrzelana.
Wokół tego, co się działo w czasach okupacji w okręgu łokockim, znów na długie lata zapanowało milczenie. Do dziś wśród rosyjskich historyków brakuje chętnych, by zająć się historią Republiki Łokockiej. Pojawiają się za to jej wyznawcy. Kilka lat temu jeden z odłamów Cerkwi prawosławnej uznał Woskobojnika i Kamińskiego za świętych.
Na obrazie jest człowiek, a raczej strzęp człowieka. Głowa wystaje z zawiniątka, a zawiniątko jest niczym kołderka, którą szczelnie otulono noworodka. Człowiek, zawiniątko, nie ma rąk ani nóg. Tylko twarz wychudzoną i oczy patrzące gdzieś przed siebie. A w tych oczach widać czysty żal, już bez złości, bez gniewu, i pytanie: "Dlaczego? Za co?".
Dziwaczny ten obraz, niepokojący. Powstał w specjalnym obozie koncentracyjnym na maleńkiej wyspie Wałaam na jeziorze Ładoga, w rosyjskiej części Karelii. Namalował go Giennadij Dobrow - nieżyjący już artysta, jeden z niewielu postronnych, któremu pozwolono pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku na fali chruszczowowskiej odwilży spędzić w obozie kilka tygodni.
Wielka wojna ojczyźniana kosztowała Związek Radziecki miliony istnień. Milionom udało się wyrwać śmierci zaledwie o włos. Wracali do domów ślepi, głusi, niemi, pozbawieni rąk, nóg, na zawsze zeszpeceni. Było ich tak wielu... Zdemobilizowani, zwolnieni z lazaretów wywlekli się na ulice, place, dworce, do parków, morskich i rzecznych portów, do moskiewskiego metra. Próbowali żyć. Handlowali, czym popadnie, żebrali, grali na harmoszkach i popijali wódkę. Mówili i śpiewali, co na sercu, co w głowie. Do komunistycznego dobrobytu, idealnego społeczeństwa, nie pasowali. Musieli zniknąć. I zniknęli.
Pierwsze deportacje ruszyły w 1948 roku. Punktem docelowym był opuszczony klasztor na wyspie Wałaam. Trafili tam Bohaterowie Związku Radzieckiego i odznaczeni Orderem Czerwonego Sztandaru, weterani spod Łuku Kurskiego, zdobywcy Berlina.
Jurij Kriakwin, inny plastyk, któremu udało się dostać na wyspę, wspomina: "Przebywali tam ludzie całkowicie złamani, zdeptani. Uwięzieni już od wielu lat. Zapici, żywieni śmieciami, na granicy śmierci. Pamiętam oddział dla niewidomych. Grasowały tam szczury wielkie jak psy. Ci niewidomi chowali przed nimi jedzenie, jakąś kromkę chleba czy kartofel, w różnych pudełeczkach i woreczkach owijanych kocami i wtykanymi pod poduszki. Jedli szybko, na wyścigi, bo jak tylko szczury wyczuły, że wydano im posiłek, zaczynały polowanie. Wskakiwały im wprost do talerzy i kradły, co tam ślepi dostali".
Pewnego letniego poranka 1948 roku na dworcach, placach, w ciemnych zaułkach i na podwórkach największych miast Związku Radzieckiego coś się zmieniło. Nie było już słychać stukania drewnianych popychaczek jeżdżących na czterokołowych platforemkach beznogich wojennych inwalidów. Umilkły akordeony, na których grali, by wyżebrać parę rubli na chleb i wódkę. Nie było słychać wołań "samowarów", jak nazywano tych najstraszniej okaleczonych, bez rąk i nóg, wożonych po ulicach na budowlanych taczkach przez towarzyszy broni i niedoli, najczęściej niewidomych. Tak się dobierali, by przeżyć - jeden miał kończyny, drugi oczy.
W kilka nocy specjalne patrole milicji i bezpieki przeszukały ich noclegownie: kanały, zajęte na dziko ruiny, altanki, suszarnie na strychach, składy węgla w piwnicach, klatki schodowe i tylko im znane zakamarki w tunelach metra. Wszystkich wywieziono, do - jak to nazywano - "internatów" lub "sanatoriów", specjalnych obozów koncentracyjnych przeznaczonych wyłącznie dla nich, niepełnosprawnych żołnierzy, weteranów wielkiej wojny ojczyźnianej.
Przed obławą radzieckie miasta były pełne wojennych inwalidów. Stali się częścią miejskiego pejzażu.
Dane zebrane w Muzeum Wojenno-Medycznym w Petersburgu są wstrząsające. Podczas wojny rannych zostało ponad czterdzieści sześć milionów radzieckich obywateli. Ponad dziesięć milionów wróciło do domu z trwałymi urazami, mniejszym lub większym stopniem niepełnosprawności. Ponad dziesięć milionowych miast kalek! 775 tysięcy z urazami czaszki, 501,5 tysiąca z oszpeconą twarzą, 155 tysięcy z jednym okiem, 54 tysiące całkowicie ociemniałych, 28,6 tysiąca z urwanymi organami płciowymi, 3 miliony jednorękich, 1,1 miliona pozbawionych obu rąk, 3,2 miliona bez jednej nogi, 1,1 miliona bez obu, prawie 0,5 miliona z częściowo urwanymi kończynami i na koniec niemal 90 tysięcy "samowarów" - bez obu rąk i nóg.
O masowej zsyłce inwalidów wojennych zadecydowały komunistyczna "estetyka", polityka i ekonomia.
Ekonomia, bo ZSRR po wojnie był zrujnowany. Dwadzieścia pięć milionów ludzi nie miało dachu nad głową; mieszkali w ziemiankach, barakach i wagonach kolejowych. W wielu regionach panował głód. Sowieckiego państwa nie było stać na zapewnienie inwalidom godnego życia, przyzwoitej renty i własnego kąta, nie mówiąc o leczeniu, rehabilitacji i protezach.
Muzeum Wojenno-Medyczne przechowuje urządzenia, które miały ułatwić życie frontowym inwalidom. Protezy kończyn - ciężkie, nieporęczne i toporne. Grube, twarde skórzane pasy, ciężkie stalowe klamry, rzemienie jak z uprzęży dla wołu, guma niczym z opony traktora. Na koniec wózek inwalidzki - ciężki i wielki niczym ryksza. Bardziej to wszystko przypomina narzędzia tortur niż sprzęt medyczno-rehabilitacyjny. Wszystkie te przedmioty w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku dla przeciętnego inwalidy były niedoścignionym marzeniem.
Okaleczeni weterani musieli sami sobie radzić. Stąd taczki dla "samowarów" i drewniane platforemki, wózeczki dla beznogich - płaskie pudełko na czterech wielkich łożyskach, które wprawiali w ruch, odpychając się od chodnika rękami uzbrojonymi w tak zwane żelazka, czyli drewniane, podbite gumą popychaczki (podpórki z uchwytem na górze jak u żelazka albo też części protez powycinane i sklecone z blachy z puszek po amerykańskich konserwach z programu pomocy Lend-Lease). Te eksponaty nie zostały wystawione - leżą w magazynach, głęboko na zapleczu, do dziś wstydliwie ukryte przed oczyma gości.
Latem 1948 roku inwalidów, wraz z tymi gumowymi popychaczkami, klekoczącymi i trzeszczącymi kółkami, stukającymi nogami, trzeba było pilnie ukryć, pozbyć się z przestrzeni publicznej. Miała zapanować estetyka, a zdaniem sowieckich władz ten widok, ten hałas psuły wyidealizowany obraz zwycięstwa, stanowiły żywy dowód na to, jak gigantyczny był jego koszt, jaką daninę z krwi należało złożyć za czerwony sztandar nad Berlinem.
Wizerunek radzieckiego zwycięzcy miał być niczym żywy socrealistyczny obraz: młody, piękny, muskularny, niosący na szerokiej piersi leninowskie ordery.
A polityka? Ci ludzie stracili wszystko i niczego już do stracenia nie mieli, a i od życia też już niczego nie chcieli. Nie dało się ich ani kupić, ani zastraszyć. Stali się wolni w państwie więzieniu. Czując, że nikomu potrzebni już nie są, że nikt za nimi nie tęskni i nikt ich nie potrzebuje, sami wybierali jedyną drogę, która - jak im się zdawało - była przed nimi: włóczęgę z towarzyszami, żebry, bezdomność. Pili na umór, zapijali się na śmierć. Mówili i śpiewali, co naprawdę myśleli, a to w ojczyźnie proletariatu było nie do pomyślenia.
Akcji jak ta z lata 1948 roku było kilka. Najpierw zatrzymywano szeregowych, tych, których uznano za najbardziej uciążliwych, bez najznamienitszych orderów na piersi i znajomości w partii i armii. Resztę sukcesywnie - podczas kolejnych łapanek. Druga wielka i ostatnia czystka na dużą skalę miała miejsce w 1953 roku. Wtedy inwalidzi wojenni, przynajmniej ci najciężej poranieni, ostatecznie zniknęli z ulic.
Wowa Akaszyn, moskiewski artysta plastyk, porucznik Armii Czerwonej i weteran wojny ojczyźnianej, na froncie od bitwy pod Moskwą w zimie 1941 roku do zdobycia czeskiej Pragi, w swoim pamiętniku wspomina sąsiadkę Natalię, kobietę, która mieszkała w tej samej klatce schodowej, w zbudowanej przez niemieckich jeńców monumentalnej kamienicy, na prestiżowym moskiewskim Prospekcie Gorkiego (dziś ulicy Twerskiej). Kobieta miała beznogiego męża, weterana, oficera. "Chłop - pisze Akaszyn - poruszał się w drewnianym pudełku na czterech kółeczkach, odpychając się drewnianymi klockami. Zebrał wokół siebie kompanię podobnych towarzyszy. Nosili się po wojskowemu, z orderami i medalami na piersi, pili na umór, tak w restauracjach, jak i na ulicy, pyskowali milicji, wymachując odznaczeniami. Natalia z mężem byli ludźmi ustosunkowanymi. Mało kto dostawał mieszkanie pod takim adresem. Nieraz do Natalii przychodził dzielnicowy, nakazując, by trzymała męża w domu pod kluczem, i uprzedzając, że w końcu stanie się nieszczęście. Nie była w stanie. Może nie chciała. I nieszczęście się stało. Pewnego dnia jesienią 1951 roku mąż nie wrócił do domu. Przez kilka dni nie wiedziała, co się z nim stało. W końcu dostała zawiadomienie, że jest pod Omskiem na Syberii. Napisali, że w sanatorium. Po prostu zabrali go z ulicy. Natalia była u męża czterokrotnie, starała się o jego zwolnienie, ale za każdym razem dostawała odmowę. Zawsze ze względów medycznych. Mężczyzna zmarł w 1957 roku. Powiesił się".
"Samobójstwo zdawało się okaleczonym więźniom jedyną drogą do wolności" - wspominał Giennadij Dobrow. Warunki życia w obozach dla inwalidów były katastrofalne i choć poprawiały się w ciągu kolejnych lat istnienia "internatów" czy "sanatoriów", to do końca były podobne do tych w obozach Gułagu.
Stiepan Zacharow, jeden z więźniów obozu Wałaam, przywieziony tam pierwszym transportem w roku 1948, w latach siedemdziesiątych wciąż na wyspie, opowiadał Giennadijowi Dobrowowi, że kiedy ich przywieźli, pierwszej zimy w zbombardowanym w czasie wojny klasztorze nie było nawet elektryczności. "Podłogi zerwane, więc kamień lub klepisko, w murach i dachach dziury po bombach, okien prawie żadnych, a to północ. Pierwszej zimy od samego mrozu zmarł co najmniej co czwarty z osadzonych".
Giennadij Dobrow był nie tylko na wyspie Wałaam, lecz także odwiedził inne obozy, również ten pod Omskiem, do którego trafił mąż Natalii. Różnymi sposobami zdobywał pozwolenia na wstęp do zamkniętych placówek, często trwało to miesiącami. Pracował na przykład jako pielęgniarz. Chciał dać świadectwo prawdzie, najlepiej jak potrafił. Fotografowanie było surowo zakazane. Przed wejściem i wyjściem - rewizja. Pozostawał papier i ołówek, więc Dobrow szkicował. Z tych rysunków zrodziło się dzieło jego życia, wstrząsająca seria obrazów i grafik z lat 1973-1982 Oblicza wojny.
"Wyżywienie na granicy śmierci głodowej - zbożowa kawa z czarnym chlebem na śniadanie, na obiad obozowa bałanda, wywar z kartoflanych obierek, resztek podgniłych warzyw i chochla kaszy lub kartofli, wieczorem znów pajda chleba z kawą albo naparem z jakichś traw występujących jako herbata, marmolada, kostka cukru. Brud, łachmany, szczury i pijani ni to pielęgniarze, ni to strażnicy, którzy częściej potrafili dać weteranowi po mordzie, niż pomóc w czynnościach, z którymi ten nie dawał sobie rady. Człowiek bez kończyn leżący godzinami we własnych ekskrementach to była norma. Gdyby nie pomoc towarzyszy..." - tak Dobrow opisywał swój pierwszy pobyt w obozie pod Omskiem na początku lat sześćdziesiątych.
"Samobójstwo - wspominał - widziałem na własne oczy w obozie Wałaam. Były sierżant bez dłoni, w miejscu których miał doczepione protezy zakończone metalowymi hakami, wspiął się na tych hakach na szczyt klasztornej dzwonnicy i skoczył. Usłyszeliśmy tylko przeraźliwy krzyk, gdy rzucił się w dół: 'Towarzyszeeee!'. Zginął na miejscu".
W archiwach obozu na wyspie Waałam zachowała się anonimowa ni to notatka, ni to list prawdopodobnie pielęgniarki lub pielęgniarza: "Pacjentów pozbawionych wszystkich kończyn wynosimy czasem na dwór, żeby pooddychali świeżym powietrzem. Za pomocą linek wciągamy ich na gałęzie drzew w dużych wiklinowych koszach. Dzielimy ich na grupy, bo brakuje koszy dla każdego. Kiedy wieszaliśmy ich po dwóch w jednym koszu, protestowali. Twierdzą, że wolą wychodzić rzadziej, ale pojedynczo".
O życiu i warunkach panujących w większości "internatów" dla inwalidów wojennych do dziś niewiele wiadomo. Najwięcej relacji pochodzi właśnie z wyspy Wałaam, prawdopodobnie dlatego, że tamtejszy obóz był stosunkowo najmniej izolowany i w miarę otwarty na świat zewnętrzny. Chociaż jak wszędzie osadzonym "pensjonariuszom" odbierano paszporty i książeczki wojskowe i nie wypuszczano ich poza teren, z czasem pozwolono na odwiedziny członków rodzin, a i warunki pod koniec lat pięćdziesiątych były znacznie lepsze niż w innych miejscach tego typu. Zachowały się też, co wyjątkowe, wałaamskie archiwa.
Dom Inwalidów Wojny i Pracy - bo tak się nazywał obóz - otwarto oficjalnie w 1950 roku, jednak wiadomo, że pierwsze transporty wysyłano od 1948 roku i w dniu otwarcia przebywało na Wałaamie już około pięciuset osadzonych. Zrujnowany monastyr trzeba było choć trochę doprowadzić do porządku, naprawić wojenne zniszczenia, podciągnąć prąd. Część prac wykonywali sami inwalidzi, ci o najmniejszym stopniu niepełnosprawności.
W 1959 roku przebywało w wałaamskim klasztorze tysiąc pięćset osób. Był tam też wówczas szpital psychiatryczny (także dla weteranów) na trzysta łóżek.
Archiwa Wałaamu odnaleźli etnografowie podczas badań dotyczących Karelii. W 1984 roku, w chwili ostatecznej likwidacji obozu, zostały przewiezione wraz z ostatnimi żyjącymi inwalidami do niewielkiej osady Widlica. To jednak tylko lakoniczne karty medyczne. Tak wygląda typowa zawartość teczki: "Wasilij Nikitowicz Artunkin. Urodzony - 1915 r. Kategoria niepełnosprawności - następstwa oparzenia twarzy 2. i 3. stopnia. Utrata gałek ocznych. Amputowane cztery palce lewej dłoni. Amputowana prawa dłoń. Ranny podczas obrony ZSRR. Zmarł - 20.05.62 r. Przyczyna zgonu - wylew".
To wszystko - ani skąd przywieziony, ani gdzie odniósł rany. Miejsca pochówku można się domyślać. Obok monastyru był cmentarz. Jest tam do dziś. Nagrobki zniszczone, nazwiska zatarte. Tylko jeden grób idealnie odnowiony. Biały pomnik z czerwoną gwiazdą na szczycie. Na tablicy napis: "Bohater Związku Radzieckiego Grigorij Andriejewicz Wołoszyn". W wyniku odniesionych ran stracił ręce, nogi, słuch i mowę. Wojna pozwoliła mu tylko patrzeć. Pomnik postawił syn, który znalazł grób ojca pięćdziesiąt lat po wojnie. Z wałaamskich archiwów wynika, że na cmentarzu leży jeszcze czterdziestu ośmiu weteranów odznaczonych Złotą Gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego.
Ukraiński historyk Iwan Patrylak, który próbował badać historię czystek wśród inwalidów wojennych, ubolewa, że po rozpadzie ZSRR w żadnej postsowieckiej republice nie powstało miarodajne, rzetelne i obiektywne opracowanie historyczne dotyczące powojennej tragedii inwalidów wielkiej wojny ojczyźnianej.
Oto próbka wartości historycznej tego, co publikowano w ostatnich latach, artykuł naukowy Praca operacyjna lokalnych organów NKGB wobec inwalidów wielkiej wojny ojczyźnianej. Autor: doktor nauk historycznych Federacji Rosyjskiej Anastazja Wołychina. Rok 2002: "Informacje o napięciach spowodowanych problemami adaptacyjnymi inwalidów wojennych zaczęły napływać do organów NKGB już w 1943 r. (...) Biurokracja, samowola urzędników przy rozdzielaniu pomocy socjalnej, przyznawaniu rent i należnych ulg i wiele innych nieprawidłowości popychało inwalidów wojennych, w większości dwudziesto- lub trzydziestoletnich mężczyzn, na drogę przestępstwa. Wyrzuceni poza nawias społeczeństwa, zajmowali się spekulacją, pijaństwem i chuliganką. Liczni lgnęli do elementów otwarcie przestępczych, popełniając kradzieże i akty bandytyzmu, co miało natychmiastowy wpływ na bezpieczeństwo wewnętrzne kraju".
Patrylak: "Wspomnienia, pamiętniki, notatki i listy to wszystko, co mamy. Deportacje inwalidów wojennych to były akcje tajne. Dokumenty Łubianki, MSW i innych służb, jeśli nie zostały zniszczone, co jest najbardziej prawdopodobne, są nadal utajnione. To tym bardziej bolesne, że na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych miały miejsce nie tylko wywózki do miejsc odosobnienia - tych 'specinternatów' czy 'sanatoriów', jak je nazywała władza - ale na porządku dziennym były masowe zsyłki do regularnych obozów Gułagu, a zdarzały się też grupowe rozstrzeliwania".
Patrylak dotarł do jednego dokumentu. To raport ministra spraw wewnętrznych ZSRR Siergieja Krugłowa do Prezydium KC KPZR z 20 lutego 1954 roku, adresowany do Gieorgija Malenkowa i Nikity Chruszczowa. Raport zatytułowano O sposobach zapobiegania i likwidacji pasożytnictwa i żebractwa i opatrzono klauzulą "ściśle tajne". "Mimo od lat podejmowanych wysiłków w wielkich miastach i ośrodkach przemysłowych kraju wciąż mamy do czynienia z nieznośnym zjawiskiem żebractwa - donosi Krugłow. - Od czasu wejścia w życie dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR O sposobach walki z antybolszewickimi pasożytniczymi elementami z 23 sierpnia 1951 roku, organy milicji w miastach i węzłach transportu kolejowego i wodnego zatrzymały następującą liczbę żebraków i pasożytów: w drugiej połowie 1951 roku 107,7 tysiąca, w roku 1952 156,8 tysiąca, a w roku 1953 - 182,3 tysiąca. Wśród zatrzymanych inwalidzi wojenni stanowili 70 procent".
Iwan Patrylak tłumaczy historyczną wartość i
sens tego dokumentu w ten sposób: "To unikalny dowód cichej eksterminacji
inwalidów wojennych, którzy nie tylko pod pozorem zapewnienia opieki medycznej i
socjalnej byli przymusowo osadzani w obozach
Z braku publikacji historycznych społeczeństwo wciąż największą wiedzę o losie inwalidów wojennych czerpie z prac artystów - pisarzy, jak Jurij Nagibin, czy plastyków, jak Dobrow - tych, którzy widzieli obozy dla kalek na własne oczy i swoje przeżycia udokumentowali.
Na początku lat osiemdziesiątych za mury klasztoru Wałaam władze wpuściły ekipę filmową znanego reżysera Igora Tałankina. Przeniósł on na ekran opowiadanie Jurija Nagibina Cierpienie. Były to czasy pierestrojki (1984 rok), ale film, który powstał, Dwa dni razem (w wersji oryginalnej Czas wolny od soboty do poniedziałku), to obraz wciąż mocno lukrowany, całkowicie nieprawdziwy. Oto na luksusowym wycieczkowcu, z telewizorami i sprzętem stereo w kajutach, małżeństwo leningradzkich inteligentów obchodzi dwudziestopięciolecie ślubu. Po kłótni kobieta trafia przypadkiem do klasztoru, gdzie spotyka Pawła - swoją miłość ze szkolnych czasów. Paweł stracił na wojnie obie nogi, ale w niczym nie przypomina inwalidów ze wstrząsających grafik i obrazów Dobrowa. Gra go gwiazdor tamtych lat Aleksiej Batałow; nosi modną skórzaną kurtkę i cyklistówkę, ma wypielęgnowaną brodę, a na protezach skacze jak górska kozica. W tle wyłącznie piękna przyroda. Z wnętrza klasztoru ani migawki.
Reżyser w jednym z wywiadów z lat dziewięćdziesiątych tłumaczył, że cenzura wycięła mu trzecią cześć filmu, na przykład wszystkie sceny, w których zaangażował jako statystów naturszczyków z Wałaamu, prawdziwych inwalidów. Bronił też swojego dzieła: "Dzięki niemu ludzie radzieccy po raz pierwszy mogli poznać w kinie choć część prawdy o losie inwalidów wojennych". Rzeczywiście, kiedy bohater opowiada miłości sprzed lat swoje losy, mówi: "Pamiętasz, po wojnie kalecy byli wszędzie, stali na każdej krzyżówce, handlując, czym popadnie. Ja też. Sprzedawałem papierosy na sztuki. Ludzie rzucali mi drobne. Nie chcieli źle, pewnie współczuli nawet, ale ja czułem, zbierając rozsypane kopiejki z ulicy, że pokazują mi, gdzie jest moje prawdziwe miejsce. To mnie złamało. Zebrałem koleżków, piłem, łamałem prawo. W końcu trafiłem tutaj". "Jak to trafiłeś?" - pyta Anna. "Normalnie. Milicja aresztowała i odstawiła".
Jednak ten dialog to wszystko. Film tak naprawdę jest o czym innym - o kryzysie małżeństwa, dojrzewaniu do wieku średniego, ostatecznym pożegnaniu ze szczenięcymi marzeniami.
Brutalniejszy i prawdziwszy zdaje się obraz Bunt katów z lat dziewięćdziesiątych - o enkawudzistach, którzy odmówili rozstrzeliwania inwalidów wojennych.
Po raz ostatni o wałaamskim obozie zrobiło się głośno kilka lat temu, kiedy w jego dawnych murach, dziś znów klasztornych, w muzeum zainaugurowano wystawę obrazów Jurija Kriakwina - portretów osadzonych tu niegdyś inwalidów. Patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl odsłonił i poświęcił obelisk ku pamięci ich męczeństwa. Od tej pory cisza.
Kiedy po pałacowym przewrocie ekipa Nikity Chruszczowa skazywała szefa stalinowskiej bezpieki Ławrientija Pawłowicza Berię na śmierć, obok szpiegostwa jednym z głównych zarzutów śledczych była rzecz w sowieckich procesach politycznych do tej pory niespotykana - wielokrotne gwałty i wykorzystywanie seksualne kobiet.
Prokurator generalny ZSRR Roman Rudenko oszacował ich liczbę na dwieście dwadzieścia jeden, jednak materiałów ze śledztwa nigdy nie nagłośniono. W oficjalnym akcie oskarżenia stanęły tylko zarzuty polityczne - zdrada i szpiegostwo. Wyrok, karę śmierci, wykonano w sowieckim stylu - strzał w tył głowy w podziemnym bunkrze przy ulicy Osipienki w Moskwie.
Czarna wołga krążąca po ulicach stolicy to jeden z ponurych symboli Moskwy drugiej połowy lat czterdziestych XX wieku. Obraz ten budził grozę i był znany wszystkim: sunąca z wolna czarna limuzyna, tak naprawdę nawet nie wołga, ale pancerny kolos - zis. Na tylnym siedzeniu postać o szerokiej twarzy, w okrągłych okularach i czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Diabeł w ludzkim ciele, czort we własnej osobie - wszechmocny szef KGB Ławrientij Pawłowicz Beria na swym codziennym polowaniu na kobiety.
"Czarną limuzynę zauważyłam, jak tylko wyszłam z teatru. Wysiadł z niej pułkownik NKWD i skinął na mnie. Kiedy podeszłam, w sekundę złapał mnie za tył głowy i wepchnął do auta, tak że upadłam twarzą prosto na kolana pasażera. To był Beria" - tak o swoim porwaniu opowiadała jedna z najsławniejszych radzieckich aktorek lat czterdziestych Tatiana Okuniewska, prawdziwa piękność. Prawdę o spotkaniu z Berią zdecydowała się ujawnić w telewizyjnym wywiadzie dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych, już po rozpadzie ZSRR.
Okuniewską znali wszyscy. Była gwiazdą pierwszego formatu.
W jej przypadku Beria miał opory, by tak po prostu, jak to robił zazwyczaj, porwać ją i zgwałcić. Uciekł się więc do szantażu. Jego ludzie szybko ustalili, że rodzina aktorki - brat i ojciec - siedzą w moskiewskim areszcie śledczym na Butyrkach. To etap przejściowy. Któryś z poziomów piekła sowieckich obozów koncentracyjnych był dopiero przed nimi. Mogli trafić płycej lub na samo dno, do lepszego lub gorszego łagru, przeżyć tam lub zginąć. Mogli też od razu stanąć przed plutonem egzekucyjnym.
Okuniewską poinformowano, że ich los zależy od niej. Kto wie, być może nawet zostaną zwolnieni. Załatwić można to rzecz jasna tylko z Berią. Osobiście.
Pierwszy udokumentowany skandal z udziałem kobiety Beria wywołał w 1926 roku, jeszcze w Tbilisi. Dwa lata wcześniej ten mistrz pochlebstwa, zasłużywszy się między innymi krwawym stłumieniem ruchów anybolszewickich w Gruzji, został przez Stalina mianowany szefem bezpieki OGPU na Zakaukaziu i pierwszym sekretarzem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Gruzji. Wraz ze stanowiskiem dostał luksusowe mieszkanie w kamienicy, w której mieszkał Papulia Ordżonikidze, starszy brat Sergo, jednego z prominentnych bolszewików, towarzysza i przyjaciela Stalina.
Berii zależało na przyjaźni Papulii, jednak ten nim gardził. Uważał go za prowincjonalnego karierowicza i oportunistę.
Inga Dżibuti, wnuczka Sergo, wspomina: "Podczas jednego z przyjęć w domu wuja Beria ordynarnie podrywał jego piękną i młodziutką kuzynkę. Papulia stracił cierpliwość. Poprosił Berię do przedpokoju. Otworzył drzwi wejściowe i dał mu w twarz, tak że ten zleciał pół piętra ze schodów".
Beria zapamiętał Papulii to upokorzenie. W 1936 roku, u progu wielkiej czystki, na podstawie fałszywych oskarżeń o szpiegostwo doprowadził do jego aresztowania i rozstrzelania. Cień padł także na Sergo, ale jego nie było tak łatwo pogrążyć. Był wszak jednym z najbliższych współpracowników Stalina i przyjacielem wodza z przedrewolucyjnych czasów. Mimo to niecały rok po śmierci brata coraz bardziej osaczany Sergo, czując, że nadchodzi jego kolej, popełnił samobójstwo.
Okuniewską wprost spod teatru Beria wywiózł na podmoskiewską daczę. Aktorka wspominała: "Rozebrał się i położył do łóżka. Obok stała ława z wszelkimi przysmakami. Stałam bez ruchu pod ścianą sypialni. Chciałam zniknąć. Po dłuższej chwili Beria przerwał milczenie: 'Wyobraź sobie, że jesteś w bajce. Za siedmioma górami i siedmioma lasami. Czy ci się to podoba, czy nie, znajdujesz się całkowicie w mojej władzy. Krzycz, płacz, sama zdecyduj. Pomyśl, jak się dalej zachować. Czy będziesz milczeć, nie będziesz jeść ani pić? Czy może postarasz się być miła?'. Nawet dziś, gdy wspominam ten moment, czuję tamtą bezsilność. Bezsilność i obrzydzenie. Przed oczyma mam wciąż tamten obraz. Stoję pod ścianą, a Beria wierci się niecierpliwie i bezczelnie uśmiecha. W szykownej koronkowej pościeli wyglądał jak bezkształtna biała meduza lub wielka rozlazła ropucha".
Gruziński historyk Serwo Gianidze, jeden z biografów Berii, twierdzi, że patologiczny pociąg do kobiet rozwinął się u Ławrientija Pawłowicza po przeprowadzce do Tbilisi. Dzieciństwo i młodość spędził w Baku. W Tbilisi trapiła go samotność. Ze swego pięknego apartamentu miał zachwycający widok na dzielnicę zamieszkiwaną przez gruzińską elitę - artystów, pisarzy, inżynierów, architektów. Widział ich wypoczywających wieczorami na skąpanych w zieleni tarasach i pragnął ich towarzystwa, przyjaźni lub choćby akceptacji. Nigdy jednak zaakceptowany nie został.
Jego zemsta była straszliwa. Podczas represji w latach 1937-1938 maleńka Gruzja była na trzecim miejscu, jeśli chodzi o liczbę rozstrzelań zaraz za Moskwą i Ukrainą. Wyroków śmierci było tu pięć razy więcej niż w innych regionach sowieckiego imperium.
W każdej najmniejszej wiosce wykrywano zbrojny oddział partyzancki. Nie została ani jedna rodzina, która nie straciłaby kogoś bliskiego. W Abchazji zabito całe kierownictwo partyjne wraz z rodzinami, z kobietami i dziećmi.
Metody stosowane przez Berię w Gruzji nie były znane nigdzie indziej. Dzieci bito na oczach matek, a wyroki śmierci na niektórych skazanych - pod groźbą tortur i śmierci najbliższych - kazano wykonywać członkom rodzin.
Z kobietami Beria nie szukał romantycznych uniesień. Dążył wprost do celu. Liczyła się szybkość i ilość, nie jakość. Było mu wszystko jedno, gdzie, z kim i w jakich okolicznościach. Jeśli miał zachciankę, dążył do natychmiastowego jej spełnienia.
W książce o gruzińskim okresie kariery Ławrientija Pawłowicza ten sam historyk opisuje taką oto scenę: Beria płynie jachtem w towarzystwie podwładnych. W pewnej chwili w wodzie widzi piękną dziewczynę. Każe skierować jacht w jej stronę. Okazuje się, że to sportsmenka Dynamo Tbilisi. Trenuje. Po krótkiej wymianie zdań dziewczyna przyjmuje zaproszenie na jacht. Beria odwraca się do swoich ludzi i rzuca: "Skaczcie!". Wyskoczyli bez wahania, zanim jeszcze dziewczyna zdążyła wejść na pokład. Tylko jeden jęknął: "Ławrientiju Pawłowiczu, ja nie umiem pływać". Na to Beria wyciągnął rewolwer, przystawił mu do głowy i wycedził przez zęby: "Skacz!".
Okuniewska nie zadowoliła Berii. Nie wydobyła z Gułagu swoich bliskich. Kilka miesięcy po wizycie na podmoskiewskiej daczy sama trafiła do obozu. Trzynastego listopada 1948 roku aresztowano ją, oskarżono o agitację antybolszewicką i w błyskawicznym tajnym procesie skazano na dziesięć lat. Na wolność wyszła na mocy amnestii w 1954 roku. Rok po śmierci Stalina i Berii.
Nigdy wprost nie powiedziała, czy mu uległa. Wyznała jedynie: "Po doświadczeniu z Berią, jadąc do obozu, byłam pewna jednego. Niech mnie okradną, biją, nawet zabiją, ale jeśli będą gwałcić, skończę ze sobą".
Okuniewska nie była jedyną aktorką, którą - tak to trzeba nazwać - upolował Beria. W 1943 roku zwabił do siebie Zoję Fiodorową. Zgodziła się, bo podobnie jak Okuniewska miała ojca w łagrze. W swoich opublikowanych po latach wspomnieniach pisze, że wytrzymała u niego godzinę. Kiedy zaczął ją napastować, puściły jej nerwy, zwymyślała go i wybiegła na ulicę. "Beria dogonił mnie. Ze zdumieniem spostrzegłam, że wciska mi w dłoń bukiet kwiatów - pisze Fiodorową. - Przez chwilę myślałam, że chce mnie przeprosić. Spojrzałam mu w twarz, ale ujrzałam tylko wściekłość. 'To wiązanka na twój grób' - wysyczał".
Od tamtej chwili Fiodorową co dzień czekała, aż do jej drzwi zapuka NKWD. Jednak, o dziwo, została aresztowana dopiero w 1947 roku, kiedy władze wykryły, że miała romans z amerykańskim korespondentem wojennym. Wyszła w 1955 roku. Niektórzy rosyjscy historycy powątpiewają w jej wersję zdarzeń. Uważają, że te cztery lata wolności, podobnie jak romans z Amerykaninem, to efekt współpracy z NKWD. Współpracy, która rozpoczęła się w sypialni Berii.
Większość kobiet Beria zwabiał nie na daczę, jak Okuniewską, ale do swojej moskiewskiej willi przy ulicy Małej Nikickiej. Żaden z komisarzy ludowych ani wcześniej, ani później nie miał tak wystawnej rezydencji. Willę, gdzie dziś mieści się tunezyjska ambasada wybrał dla Berii osobiście Stalin. Sprezentował mu ją w 1938 roku, zaraz po tym, jak ten zajął miejsce Nikołaja Jeżowa na stanowisku ludowego komisarza spraw wewnętrznych.
Beria od zawsze miał słabość do luksusu i zbytku. Już w Tbilisi żył jak satrapa, a jego zachcianki bulwersowały nawet innych bolszewickich bonzów. Prokurator Roman Rudenko nazwał to podczas śledztwa "warunkami burżuazyjnego zbytku i rozkładu".
Córka Papulii Ordżonikidze, Eteri, wspomina: "Jego syn uczęszczał do szkoły z wykładowym niemieckim, a w domu miał dodatkowo trzy guwernantki, które uczyły go niemieckiego, francuskiego i angielskiego. (...) Żona Berii, dużo młodsza od niego Nina, musiała słyszeć o jego seksualnych wyczynach. Beria więc obsypywał ją bogactwem wprost proporcjonalnie do skali swojej niewierności. Jeździła pociągiem z własną salonką. Na daczy - w pałacyku w Abchazji, gdzie spędzała najchętniej czas - miała do dyspozycji kucharza, masażystkę, instruktora tenisa, kilkuosobową służbę, pokojówki, kamerdynera, majordomusa, a także osobistą ochronę złożoną z oficerów NKWD".
Moskiewska rezydencja Berii miała kilkanaście pokoi i była podzielona na dwie części. Jedna dla rodziny, druga do wyłącznej dyspozycji ludowego komisarza spraw wewnętrznych, całkowicie autonomiczna, z jadalnią, gabinetem i - rzecz jasna - sypialnią. "Nikt niezapowiedziany, z członkami rodziny włącznie, nie miał wstępu do tej części" - wspomina Ludmiła Aleksiejewa, kolejna radziecka aktorka wykorzystana przez Berię.
Aleksiejewa uległa Berii i bywała w jego willi kilkakrotnie. Pierwsze spotkanie przypominało to z Okuniewską: "Mimo że się nie opierałam, kiedy wsiadłam, złapał mnie mocno za łokieć i trzymał tak przez całą drogę - mówiła w wywiadzie opublikowanym w latach dziewięćdziesiątych w dzienniku "Niezawisimaja Gazieta". - Limuzyna zajechała na podwórze i Beria, wciąż trzymając mnie za łokieć, wprowadził mnie po schodach wejściem, które - jak się okazało - prowadziło wprost do sypialni połączonej z wielkim pokojem kąpielowym".
Ludmiła Aleksiejewa o wizycie u Berii powiedziała mężowi. "Nie miał lub udawał, że nie ma nic przeciwko temu - wspominała. - Pracował w sowieckim korpusie dyplomatycznym. Gdyby okazał cień zazdrości, byłby skończony. A tak jego kariera nabrała tempa (...). Beria był okrutnikiem. Może to dziwne zabrzmi, ale potrafił też okazać wdzięczność" - mówiła aktorka.
Choć Aleksiejewa uległa Berii, to w wywiadzie wspomina tylko jeden szczegół ze schadzek: "Miał nieprzyjemny dotyk. Jego dłonie były zimne i wilgotne".
Stalin bez wątpienia wiedział o seksualnych wyczynach Berii, jednak mimo że wywoływały ogólne zgorszenie na szczytach komunistycznej władzy, długo był nietykalny. Wódz mu ufał i pamiętał jego ogromne zasługi dla systemu. Nie tylko czystki i masowe mordy. To Beria podczas wojny zorganizował ewakuację przemysłu i to on kierował pracami nad stworzeniem sowieckiej bomby atomowej.
Wiedział o tym wszystkim nie tylko Stalin. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych plotki o czarnej limuzynie porywającej dziewczęta powtarzała cała Moskwa. Doskonale wiedziano, kim jest postać w kapeluszu siedząca na tylnej kanapie czarnego zisa.
W środowisku radzieckich fizyków krążyła anegdota, że trzeba uważać na kontakty ze współtwórcą radzieckiej bomby atomowej Jułijem Charitonem, gdyż ten mógł złapać od Berii syfilis. Dykteryjka wzięła się stąd, że po zdetonowaniu pierwszej radzieckiej bomby atomowej uszczęśliwiony Beria uniósł Charitona w ramionach i ucałował w usta.
W Moskwie łowczymi Berii byli dwaj ludzie - szef jego ochrony pułkownik Sarkisow i szofer, oficer KGB Nadieraj. Beria wskazywał kobietę, a Nadieraj albo Sarkisow wyskakiwał z wozu i bezceremonialnie, na oczach przechodniów, wciągał ją do limuzyny.
Stiepan Mikojan, lotnik doświadczalny, syn sławnego konstruktora samolotów MiG, mówi: "Kiedyś zatrzymał się obok mojej żony idącej chodnikiem. Pisnęły hamulce, szczęknęły drzwi limuzyny, a ona się odwróciła. Beria uśmiechnął się tylko, pomachał jej i wóz ruszył dalej. Odpuścił, bo ją rozpoznał. Byliśmy sąsiadami, pod Moskwą mieliśmy obok siebie dacze".
Eteri Ordżonikidze wspomina, że już w Tbilisi Beria miał na swych usługach ludzi do ulicznych polowań na dziewczyny. Zwykle zaufanych czekistów. "Jechałam z nim kiedyś do Abchazji na daczę. Razem z nami podróżowała kobieta złapana przez jednego z adiutantów na ulicy w Tbilisi. Przez pierwsze dwa czy trzy dni zabawiał się z nią, a potem oddał swojej ochronie. Wykorzystywali ją kolejno. Nie wiem, czy i jak wróciła do domu".
Schemat "znajomości" z Berią był zwykle taki sam. Czekiści zwabiali dziewczyny do sypialni szefa pod pretekstem powierzenia im tajnej misji wywiadowczej. Były dyplomata Walentin Falin pracował w MSZ z jedną z kochanek Berii. Dziewczyna dostała pracę, bo miała z Berią dziecko. Falin opowiada: "Zabezpieczać się nie lubił. Jeśli rodziło się dziecko, trafiało do sierocińca, chyba że mąż kobiety je uznał. Jeśli kobieta chciała dokonać aborcji, co było w tamtych czasach przestępstwem, Sarkisow organizował zabieg w szpitalu MSW. Jeśli Beria uważał, że nie on jest sprawcą ciąży, a dziewczyna to naciągaczka, wysyłano do niej czekistów z propozycją nie do odrzucenia. Najczęściej zaczynali po dobroci - od przedstawienia zaświadczenia, że Beria jest bezpłodny. Jeśli to nie skutkowało, stosowali swoje sprawdzone metody".
Potulnym kobietom, które spełniały jego zachcianki, Beria zwykle pomagał przez jakiś czas materialnie lub załatwiał im dobrą pracę w administracji rządowej.
Na procesie Berii głównymi zarzutami miały być szpiegostwo i zdrada, ale z gwałtów i wykorzystywania nieletnich prokurator Rudenko nie zamierzał rezygnować. Miał na Berię haka - pisemne zeznanie niejakiej Walentyny Drozdowskiej. Kobieta twierdziła, że cztery łata wcześniej, gdy miała szesnaście lat, Beria zwabił ją do swej willi i zgwałcił. Za takie przestępstwo groziła wówczas w ZSRR nawet kara śmierci.
Pod wpływem zeznania Drozdowskiej Beria się załamał i przyznał do "niegodnego komunisty upadku moralnego". Potwierdził też, że chorował wenerycznie. Zaprzeczył jedynie, jakoby zgwałcił Drozdowską. Twierdził, że spotykała się z nim z własnej woli i otrzymywała od niego regularną i wysoką pomoc materialną.
Historycy dziś już wiedzą to, z czego pewnie zdawał sobie również sprawę prokurator Rudenko. Zeznania Drozdowskiej były najpewniej wymuszone. Beria założył z dziewczyną drugą rodzinę. Miał z nią córkę, której dał na imię Marta - po swej matce, i najprawdopodobniej mówił prawdę. Drozdowska spotykała się z nim z własnej woli, a i ona nie była mu obojętna.
Beria zaprzeczył jeszcze w jednej spawie. Uznał podaną przez prokuratora Rudenkę liczbę wykorzystanych przez siebie kobiet - dwieście dwadzieścia jeden - za mocno zawyżoną. Jak stwierdził, nigdy nie prowadził statystyk, ale mogło ich być najwyżej siedemdziesiąt. Dokładnie sześćdziesiąt cztery.
Śledztwo prowadzone przez Rudenkę trwało pół roku. Dwudziestego trzeciego grudnia 1953 roku Ławrientij Pawłowicz został skazany na śmierć i zabity strzałem w głowę w bunkrze w podziemiach Ministerstwa Obrony.
Jedyną bliską mu osobą, która odmówiła zeznań przeciwko niemu, była jego żona Nina.
"Czy jest łączność? Czterdzieści jeden... Widzę płomień! Gorąco, gorąco, jest mi bardzo gorąco... Pomóżcie mi! Widzę ogień! Jest gorąco, gorąco... Wrócę? Wrócę? Czy ja wrócę?"
Koniec przekazu. Kobieta mówiła po rosyjsku i niewątpliwie walczyła o życie. W jej głosie było słychać przerażenie i desperację. Tak to przynajmniej odebrali ci, którzy słyszeli wołanie.
"Radziecka kosmonautka" - taka była pierwsza myśl braci Judica-Cordiglia, Achille i Giovanniego Battisty, włoskich radioamatorów z Turynu, którzy 19 maja 1961 roku odebrali sygnał. Wostok 6 z Walentyną Tierieszkową, pierwszą kosmonautką na pokładzie, wystartuje dopiero za dwa lata.
Moskwa nie podała żadnej oficjalnej informacji o katastrofie ani w ogóle o jakimkolwiek locie. Tego dnia na orbicie okołoziemskiej nie było ludzi. Oficjalnie. Hipoteza o katastrofie radzieckiego statku kosmicznego z kobietą na pokładzie wydawała się szalona.
To nie był jednak pierwszy sygnał przechwycony przez braci Cordiglia i nie ostatni. Piątego października 1957 roku o siedemnastej czterdzieści jako pierwsi na Zachodzie odebrali sygnał pierwszego sztucznego satelity Ziemi, radzieckiego Sputnika 1. Od tej chwili nieustannie monitowali eter, wyłapując przekazy niemal każdej radzieckiej ekspedycji kosmicznej.
Słyszeli Sputnika 1, psa Łajkę, Gagarina. Słyszeli też głosy ludzi, o których Moskwa mówiła, iż nie istnieją, i sygnały misji, które nigdy się nie odbyły.
Początkowo sukces włoskich radioamatorów zawodowym łącznościowcom wydawał się niewiarygodny. Swoją pierwszą aparaturę bracia zbudowali w 1956 roku, na podstawie zdjęć instalacji nasłuchowej NACA (poprzedniczki NASA), które znaleźli w magazynach popularnonaukowych. Turyn opuszczała wówczas, wyprzedając za bezcen część niepotrzebnego już wyposażenia, stacjonująca w mieście od zakończenia wojny jednostka logistyczna US Army. Bracia kupili części wojskowych anten radiowych za cenę złomu - płacąc dziesięć centów za kilogram. Ich instalacja kosztowała w sumie trzydzieści dolarów. Amerykańska stacja nasłuchowa - piętnaście milionów.
Cordiglia zamontowali swoje urządzenie na dziko, na dachu najwyższego budynku mieszkalnego Turynu. Okazało się, że jest to idealny punkt nasłuchowy, ponad miastem biegła bowiem orbita obiektów wystrzeliwanych przez Sowietów.
Po przechwyceniu sygnału Sputnika 1 bracia dostali propozycję poprowadzenia popularnonaukowej audycji w szwajcarsko-włoskim radiu. Ich dokonania stały się głośne i szybko zwróciły uwagę CIA, która za pośrednictwem włoskiego kontrwywiadu nawiązała z radiowcami kontakt, proponując im współpracę. Pilotowani przez specsłużby Włosi dostali pokaźny rządowy grant, a ten pozwolił im w połowie 1959 roku rozbudować pospawaną z demobilu antenę w stację nasłuchową z prawdziwego zdarzenia.
W grudniu 1959 roku włoska agencja informacyjna Continentale, powołując się na anonimowego informatora - wysoko postawionego czeskiego dyplomatę - podała, że w listopadzie 1957 roku, podczas lotu suborbitalnego, zginął radziecki pilot kosmonauta Aleksiej Ledowski. Była to pierwsza opublikowana przez media informacja o śmierci człowieka w kosmosie. Informacja, która prawdopodobnie wypłynęła nie z kręgów czeskiej dyplomacji, lecz właśnie od braci Cordiglia.
Pod koniec 1957 roku bracia prowadzili skrupulatny nasłuch radzieckich pasm, wiedząc, że Rosjanie przygotowują start Sputnika 2, z suczką Łajką na pokładzie. Nadany przez Sputnika 2 sygnał - bicie serca Łajki - wyłapali i nagrali, a informację o nim wysłali w świat. Było to trzy dni po domniemanej śmierci Ledowskiego.
Moskwa natychmiast ostro zdementowała depeszę agencji. Dlaczego bracia milczeli o Ledowskim? Dlaczego włoska agencja, mając pod bokiem najlepsze z możliwych źródło kosmicznych newsów, twierdziła, że zdobyła informację via Czechosłowacja? Prawdopodobnie dlatego, iż radiowcy wiedzieli już od swoich protektorów ze służb specjalnych, że trafili pod obserwację KGB i że Kreml rozważa ich likwidację. Nie mogli się przyznać, że poznali prawdę.
Arnold Barer, oficer wojsk lotniczych, lekarz i od 1955 roku uczestnik radzieckiego programu kosmicznego, dziś główny konsultant do spraw medycyny kosmicznej komercyjnego laboratorium Zwiezda budującego indywidualne systemy podtrzymania i ratowania życia lotników i kosmonautów, mówi: "Rzeczywiście, wśród kierowanego przez Władimira Jazdowskiego zespołu lekarzy i biologów pracujących przy programie wysyłki zwierząt w kosmos istniała specjalna nieoficjalna tajna grupa ochotników, wyselekcjonowanych do wymagających udziału człowieka doświadczeń - ostatecznych eksperymentów dokonywanych tuż przed startem oficjalnych misji kosmicznych. Nigdy nie słyszałem, by któryś z nich został wysłany na orbitę, ale program miał tak wysoką klauzulę tajności, że nikt z nas nie wiedział, co się dzieje w sąsiednim pomieszczeniu. Wszak oprócz samych lotów program miał na celu demonstrację siły - pokazania przeciwnikowi niemożliwych do zestrzelania rakiet. Środki przenoszenia piesków były równocześnie nośnikami głowic jądrowych".
Bardziej prawdopodobne, że Ledowski był członkiem tajnej grupy pilotów oblatywaczy. Zespół tworzyli najlepsi lotnicy delegowani ze swych jednostek na rozkaz najwyższego kierownictwa ZSRR do wypełnienia zadań specjalnego znaczenia dla państwa i obronności. Takie zadania na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wykonywał Walerij Galajda, lotnik i spadochroniarz testowy I klasy: "Lotnictwo i technologia rakietowa przeżywały wówczas burzliwy rozwój. Nie mówiono nam, co tak naprawdę testujemy. Oficjalnie pracowaliśmy nad rozwojem technologii przeznaczonych dla lotnictwa". Galajda dokonywał prób katapulty, która - jak się później okazało - była przeznaczona dla statków typu Wostok.
Eksperymentalny zespół nosił kodową nazwę Oddział Zero i został zorganizowany w 1953 roku jako komórka Instytutu Naukowo-Badawczego Medycyny Lotniczej i Kosmicznej. Działał aż do startu Jurija Gagarina. Oficjalnie na członkach Oddziału Zero przeprowadzano eksperymenty dotyczące "rozwiązywania problemów funkcjonowania załóg lotniczych realizujących misje w warunkach ekstremalnych prędkości i wysokości". Arnold Barer, który jako lekarz zajmował się wpływem przyśpieszenia i przeciążenia na ludzki organizm, wspomina: "Oprócz przeciążeń badaliśmy między innymi zdolność przeżycia w kapsułach ratunkowych, lądownikach morskich, funkcjonowania w izolowanych pomieszczeniach. Tylko nieliczni wiedzieli, że nie o rozwój lotnictwa w tym chodzi, ale o podbój kosmosu".
Z nieoficjalnych informacji zdobytych kilka lat temu przez rosyjską telewizję REN wynika, że Oddział Zero składał się z dwunastu osób. Pięciu jego członków nie dożyło czterdziestki. Według REN - z powodu efektów ubocznych skrajnie ciężkich testów.
Właśnie w czasie, gdy działał Oddział Zero, bracia Cordiglia odebrali najbardziej sensacyjne sygnały z kosmosu. Pierwszego lutego 1958 roku przechwycili transmisję świadczącą o śmiertelnym wypadku wykonującego suborbitalny lot Siergieja Szyborina. Tego nazwiska nie ma na liście osób związanych ani z sowieckim programem kosmicznym, ani z Instytutem Medycyny Lotniczej i Kosmicznej. Według Włochów rok później, 1 stycznia, na suborbicie zginął następny lotnik - kosmonauta widmo Andriej Mietkow.
Na początku lutego 1961 roku, na dwa miesiące przed startem Gagarina, bracia Cordiglia przechwycili i - co ważne - nagrali kolejny radziecki sygnał: przesyłany z orbity odgłos monitoringu pracy serca, który zamarł po kilku minutach. Uznali, że mają nagranie ludzkiej śmierci w przestrzeni kosmicznej.
Z dokumentów odtajnionych w latach dziewięćdziesiątych, już po upadku ZSRR, wynika, że tego dnia na orbitę okołoziemską rzeczywiście wzniósł się radziecki pojazd - sonda wystrzelona w stronę Wenus, jednak z powodu awarii został na orbicie okołoziemskiej. Nie ma słowa o jakimkolwiek żywym organizmie na jego pokładzie. W dokumentach aparat ten funkcjonuje jako "automatyczna stacja kosmiczna".
W latach pięćdziesiątych, na długo przed startem Gagarina, nie tylko bracia Cordiglia mieli informacje o katastrofach radzieckich rakiet kosmicznych. Informowały o nich kilkakrotnie poważne amerykańskie gazety, w tym "The New York Times", nigdy jednak nie powoływały się na żadne wiarygodne źródła, nie były też w stanie przedstawić przekonujących dowodów.
Dopiero Hermann Oberth, austriacko-niemiecki specjalista, który pracował przy programie V-2, a po upadku Trzeciej Rzeszy dla Rosjan, po powrocie do Niemiec w 1960 roku ogłosił, że dwa lata wcześniej, podczas prób na poligonie rakietowym Kapustin Jar, był świadkiem katastrofy rakiety, w której zginął znajdujący się na jej pokładzie pilot.
Aleksander Żelezniakow, historyk, badacz radzieckiego programu kosmicznego, twierdzi, że właśnie w tym okresie Związek Radziecki prowadził tajny program pilotowanych rakietowych lotów suborbitalnych, pomyślany jako pierwszy etap wyniesienia w kosmos statku załogowego. Żelezniakow uważa, że program ten prawdopodobnie wywodzi się z niemieckiego programu rakietowego V-2, który wraz z częścią hitlerowskich specjalistów, z zastępcą Wernhera von Brauna Helmutem Grottrupem na czele, został przeniesiony do Rosji. Osiemnastego października 1947 roku na terenie Centralnego Państwowego Poligonu Balistycznego pod Nowogrodem Sowieci odpalili pierwszą złożoną w ZSRR z poniemieckich części rakietę V-2. Trzy lata później na wyposażenie Armii Czerwonej została przyjęta pierwsza międzykontynentalna rakieta rodzimej konstrukcji - R-l.
Niektórzy badacze podejrzewają, że właśnie wtedy został zainaugurowany program pilotowanych suborbitalnych lotów rakietowych. Piloci byli potrzebni, by nakierować głowicę rakiety na cel. Ówczesne systemy samonaprowadzania, czy zdalnego kierowania, zdawały się zbyt zawodne, by można było na nich polegać.
Radziecki program kosmiczny był od początku do końca przedsięwzięciem stricte wojskowym. Cywilne misje na stacjach orbitalnych Salut to wyłącznie przykrywka. Wiktor Gorbatko, generał major, uczestnik misji Salut-5, mówi: "Nawet sama nazwa była przykrywką. Salut-5 to w rzeczywistości misja wojskowa Ałmaz-3, która realizowała wyłącznie wojskowe zadania. Cele cywilne, jak hodowla grzybów czy fotografowanie Ziemi, były jedynie kamuflażem dla międzynarodowej opinii publicznej".
Czy ZSRR był technicznie w stanie wysyłać ludzi w kosmos na długo przed Gagarinem, w latach, gdy urwane sygnały słyszeli bracia Cordiglia? Żelezniakow twierdzi, że tak - już w 1955 roku. Do załogowego lotu była przeznaczona na przykład wersja międzykontynentalnej rakiety balistycznej R-5 z odłączaną głowicą. Miała parametry niemal identyczne z tymi rakiety Mercury, która wyniosła na suborbitę amerykańskich astronautów. Program Mercury przebiegał w sposób tożsamy z założeniami tajnego radzieckiego projektu dwuetapowego wyniesienia człowieka w kosmos. Amerykanie odbyli najpierw dwa loty suborbitalne, a później wzbili się na wysokość orbitalną.
Na cywilnych wersjach rakiety R-5 wysłano na suborbitę psy znane - Łajkę, Biełkę i Striełkę - i mniej znane. Reporterzy telewizji REN, tropiący tajemnice radzieckiego programu kosmicznego, twierdzą, że dotarli do dokumentów, z których wynika, iż Łajka nie była wcale pierwsza i w sumie w kosmos w latach 1951-1960 wystrzelono dwadzieścia dziewięć psich załóg. Dziewięć z tych wypraw zakończyło się śmiertelnymi w skutkach awariami.
Dwudziestego siódmego września 1957 roku agencja TASS poinformowała, że ukończono testy nad większą i silniejsza rakietą R-7. Dziś wiadomo, że przeznaczona do transportu potężnej głowicy wodorowej R-7 miała hermetyczny przedział zaprojektowany z myślą o montażu kabiny dla załoganta. R-5 i R-7 wykonały kilkadziesiąt lotów na wysokość od stu do czterystu siedemdziesięciu kilometrów (dwa i pół razy wyżej niż amerykański Mercury).
Tylko czy to możliwe, by - jeśli istniała kabina pilotów w R-5 i R-7 - jej plany nie wypłynęły do dziś? Przez ponad pięćdziesiąt lat? Czy zasłona mogła być aż tak szczelna?
"Wokół tej tajemnicy panował prawdziwy obłęd - wspomina Jewgienij Kiriuszyn, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych związany z radzieckim programem kosmicznym, w którym zajmował się testowaniem urządzeń budowanych na potrzeby pojazdów kosmicznych. - Surowo zakazane było używanie słowa
W latach pięćdziesiątych ze względu na tajemnicę we wszystkich odpalanych rakietach, zarówno wojskowych, jak i cywilnych, montowano systemy samozniszczenia. W ten sposób 2 grudnia 1960 roku wyleciała w powietrze rakieta wynosząca w kosmos suczki Pszczółkę i Muszkę - eksplodowała, kiedy zboczyła z przewidzianej trajektorii i pojawiło się niebezpieczeństwo, że może spaść na terytorium obcego państwa.
Oficjalnie do dziś Rosjanie twierdzą, że przed Gagarinem oprócz zwierząt latały tylko ubrane w autentyczne skafandry kosmiczne manekiny do badania wpływu lotu na ludzki organizm, tak zwani Iwanowie Iwanowicze. W razie gdyby na miejsce lądowania kapsuły pierwsza przybyła okoliczna ludność, ich twarze były zaklejone napisem "makieta". To właśnie szumem wokół lądowań manekinów Rosjanie tłumaczą plotki o kosmonautach, którzy zginęli.
Kiriuszyn tłumaczy: "Co mogli sobie pomyśleć ludzie, widząc lądującą kapsułę, a zaraz po tym helikoptery i umundurowane oraz uzbrojone specsłużby, które wyciągają ze środka coś bezwładnego w kształcie człowieka i w pośpiechu zabierają ze sobą?".
Ponad rok po wyniesieniu na orbitę statku Korabl-Sputnik 1 (1960) Reuters poinformował, że na pokładzie Sputnika 1 był człowiek o nazwisku Zawadowski i że nie udało mu się wrócić. Zginął na orbicie. Amerykanie powoływali się na pułkownika sił powietrznych USA Barneya Oldfielda. Stany Zjednoczone posiadały już wówczas aparaturę szpiegowską zdolną śledzić posunięcia kosmiczne ZSRR. Nie ma wątpliwości, że taki kosmonauta istniał naprawdę - fotografia, na której znalazł się w grupie lotników oblatywaczy, została opublikowana w październiku 1959 roku przez "Ogoniok". Po depeszy Reutersa radziecka prasa milczała. Nie było żadnego dementi. "Ogoniok" nie pokazał nowego zdjęcia Zawadowskiego, by rozwiać plotki.
W 2002 roku w jednej z rosyjskich gazet ukazał się wywiad z kobietą, która przedstawiała się jako wdowa po Zawadowskim. Przyznała, że jej mąż pracował jako pilot eksperymentalny w Instytucie Medycyny Lotniczej i Kosmicznej i był związany z radzieckim programem rakietowym. Nigdy jednak nie poleciał w kosmos - zmarł w 2002 roku w łóżku, nie na orbicie, dożywszy starości. Aleksander Żelezniakow uważa, że historia Zawadowskiego może być przykładem poprawiania historii i wycierania biografii, co w programie kosmicznym ZSRR i w ogóle w historii kraju było na porządku dziennym.
Ofiarą takich poprawek był na przykład Grigorij Nielubow, lotnik kosmonauta, członek grupy oblatywaczy. W 1962 roku został usunięty dyscyplinarnie z zespołu, a kiedy rok później zginął śmiercią samobójczą pod kołami pociągu, fotografie elitarnego oddziału pilotów kosmicznych, do którego należał, zostały poddane retuszowi, tak by wymazać Nielubowa. Miał zniknąć już na zawsze, także z historii.
Jedenastego października 1960 roku, ponad cztery miesiące po informacji o śmierci Zawadowskiego, włoski dziennik "Corriere della Sera", powołując się na poufne źródła, poinformował, że podczas radzieckiej próby z nowym aparatem orbitalnym zginął pułkownik Piotr Dołgow. Po raz pierwszy informację o śmierci swojego kosmonauty podała też Moskwa, tyle że dwa lata później. Według Rosjan okoliczności były zupełnie inne. Dołgow owszem, miał wypadek, ale w listopadzie 1962 roku, i nie w stacji orbitalnej, a podczas stratosferycznego skoku spadochronowego z wysokości dwudziestu ośmiu kilometrów.
Być może historia o zaginionych radzieckich kosmonautach to tylko jedna z legend zimnej wojny. Być może informacje o śmierci na orbicie fabrykowali dążący do kompromitacji konkurentów w kosmicznym wyścigu Amerykanie. Możliwe, że walcząc o kolejne granty na rozwój swojej stacji nasłuchowej, konfabulowali i koloryzowali również bracia Cordiglia. Dowodów na istnienie kosmonautów widm wciąż jest niewiele, jednak wątpliwości, dziwnych zbiegów okoliczności i poszlak aż nadto, by stawiać pytania, czy rzeczywiście znamy prawdę o tym, jak przebiegał podbój kosmosu.
O zwycięstwie ZSRR w wyścigu do gwiazd świat usłyszał w słynnym komunikacie radiowym, który zaczynał się od słów: "Tu mówi Moskwa, pracują wszystkie radiostacje Związku Radzieckiego. Czas moskiewski, godzina dziesiąta i dwie minuty". Później było o tym, czego dokonał radziecki kosmonauta Gagarin na pokładzie statku Wostok 1. Komunikat został opracowany na postawie depeszy agencji TASS. Wśród ludzi pracujących przy sowieckim programie kosmicznym krąży historia o tym, że TASS przekazano trzy komunikaty. Każdy na wypadek innego rozwoju wypadków.
Znamy ten o sukcesie, a jak brzmiały pozostałe, których nikt nie usłyszał?
Możliwe katastrofy sowieckich pojazdów orbitalnych według źródeł zachodnich:
- 1960 rok: nieznany kosmonauta ginie, kiedy jego statek zbacza z kursu;
- listopad 1960 roku: sygnał SOS od mającego kłopoty obiektu;
- luty 1961 roku: nagranie duszącego się kosmonauty;
- kwiecień 1961 roku: tuż przed lotem Gagarina kapsuła okrąża Ziemię trzykrotnie, nim ponownie wchodzi w atmosferę;
- maj 1961 roku: słabe wołanie o pomoc z orbitującej kapsuły;
- październik 1961 roku: radziecki pojazd kosmiczny zbacza z kursu i kieruje się w przestrzeń kosmiczną;
- listopad 1961 roku: kosmiczna kapsuła odbija się od ziemskiej atmosfery i znika;
- listopad 1963 roku: anonimowa kosmonautka ginie w czasie ponownego wejścia w atmosferę;
- kwiecień 1964 roku: w podobnych co wyżej okolicznościach ginie kosmonauta.