Marek Łuszczyna

Miejsca

 

 

 

 

Miejsce: SPATIF

W warszawskim SPATiF-ie się piło, dostawało w zęby za niepochlebną recenzję, a czasami umierało. Ale nie przyjść to byłby wielki nietakt.

 

Elegancja kontrolowana

SPATiF w Alejach Ujazdowskich 45 był jednym z tych miejsc, "w których się ludzie nie umawiali". Jeśli miało się sprawę do kogoś ze świata filmu lub literatury, można było śmiało założyć, że spotka się go przy słynnym spatifowskim szklanym barze. Bo dla większości popularnych aktorów scen warszawskich wieczorna wizyta w tym lokalu była naturalnym punktem w planie dnia. Wpaść, pogadać, a nuż się uda zobaczyć jak Bronisław Pawlik pije wódkę! Chodziło o moment, w którym przechyla kieliszek - nikt nigdy tego nie widział. Pił, to naturalne, ale zanim podniósł do ust, z wprawą wybitnego iluzjonisty potrafił odwrócić uwagę każdego, z kim akurat rozmawiał. I ta legenda pozostała: nikt nigdy nie widział jak Pawlik pije.

Ta naturalność odwiedzania SPATiF-u pozwalała na własne oczy zobaczyć, że istnieje środowisko aktorskie. Grupa ludzi, która spotyka się w celach pozazawodowych. - Dziś, kiedy zdjęcia do seriali i reklam zaczynają się o szóstej rano, wszyscy idą grzecznie do łóżek o północy, żeby zarabiać swoje "wielkie pieniądze". Środowisko nie istnieje, pokolenie SPATiF-u było ostatnie - twierdzi Adam Woronowicz.

Wódka z kieszeni i tłuczone szkło

Ale "pokolenie SPATiF-u" to nie tylko aktorzy. Do lokalu ze słynnym lustrzanym sufitem wpadali także pisarze. Roman Śliwonik i Ireneusz Iredyński - z kastetami w kieszeniach i mitotwórczą legendą, która rozchodziła się po całej artystycznej Warszawie lotem błyskawicy. Nazywano ich "przedstawicielami pokolenia 'Współczesności' ", jak wszystkich pisarzy związanych z tym miesięcznikiem literackim. Bardzo lubili wdawać się w awantury. Mogło pójść o wszystko: niepochlebną recenzję, dziewczynę, niezapłacony rachunek. Pewnego dnia Janusz Głowacki wszedł do lokalu i zamarł. Powywracane stoliki, pozdzierane zasłony, tulipany z butelek turlające się po podłodze. - Chryste panie, co się stało?. - Eee, nic, przyszli młodzi lirycy - odpowiedział mu Pawlik i żeby odwrócić na moment uwagę wskazywał palcem na równie spokojnego, zamiatającego szkło, szatniarza.

Towarzystwo było mieszane. Elegancka cześć gości opuszczała lokal około jedenastej (Antoni Słonimski, Julian Stryjowski, Adam Ważyk) i wtedy impreza wychodziła poza obowiązujące do tego momentu "dystyngowane ramy". Filmowcy i literaci mieszali się z ubekami i zwykłymi menelami. - Bo ja pierdolę i cenzurę, i ubecję, i milicję - zaśpiewał kiedyś po północy wspomniany Głowacki, a cichy do tamtego momentu mężczyzna pijący przy stoliku obok odwrócił się i z wyrazem smutnej zadumy na twarzy powiedział: - Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę Januszu, ale wielu spośród tych ludzi, których tak pogardliwie nazywasz ubekami, zna i szczerze ceni twoją sztukę - Niedobrze - pomyślał Głowacki. - Przydałaby się wizyta liryków ze "Współczesności", żeby przerwać tę karkołomnie rozpoczętą konwersację.

Menele i sutenerzy, kręcący się od czasu do czasu po lokalu, zaczepiali po cichu. Zazwyczaj szeptali do ucha, na przykład dystyngowanemu Arturowi Międzyrzeckiemu: - Panie, kup pan pół litra i dolewaj spod stołu. Pół ceny sklepowej daję -. A kiedy wybitny poeta, tłumacz literatury francuskiej i mąż Julii Hartwig, odmawiał, pytali: - A co pan jesteś chory? -. Kiedy odmawiał również wtedy, gdy mówili, że mają na kawalerce świetną dziewczynę, z którą uwinie się w pół godziny, pytali: - A co pan jesteś, pedał?

Poranek Himilsbacha

Poranek w SPATiF-ie rządził się już zupełnie odmiennymi prawami. Panowała pełna zadumy cisza, cienie bohaterów dnia poprzedniego pochylały się nad herbatami i małymi kuflami piwa. Ale nie Janusz Minkiewicz. On miał żelazną zasadę, recytował ją jednak zawsze w formie bezokolicznikowej, by - tak na wszelki wypadek - trzymać ją w stosownym dystansie: - Nigdy nie pić przed osiemnastą - mówił, kiedy ktoś zagadywał go o porannego strzemiennego. Ale to nie była reguła zdrowotna, raczej, zdaniem wspominających wielkiego krytyka, życiowe credo, fundament, który pozwalał pracować, trzymać pion i codziennie przychodzić do SPATiF-u przed południem. Innym nie było tak łatwo. - Co tam słychać, Krzysiu? - pytał wstawionego od rana Mętraka życzliwy wszystkim Henryk Bereza. - Nic nie słychać. Nic. Strasznie. Siedzę w domu, piszę, czytam. - Ojej, przecież jesteś pisarzem! - komentował z troską krytyk.

Kilka stolików dalej do Jana Himilsbacha dosiadł się właśnie przewodniczący Komitetu Kinematografii, partyjny książę, od którego zależały wszystkie ówczesne produkcje. Ukłonił się sali, sala ukłon oddała i on właśnie na herbatę, on właśnie przy stoliku z autorem "Monidła" postanowił poobcować. W swej łaskawości spytał: - Co u pana słychać, panie Janku? - Uważaj, w którą stronę mieszasz, chuju.

Bo poranek w SPATiF-ie to nie była pora na wymienianie grzeczności, tylko na przetrwanie, przeczekanie do lepszych czasów.

Różne warianty zakończenia

Bywało, że żarty się kończyły. Nie wszystkim udało się przeżyć najbardziej intensywny okres SPATiF-u lat 70. Nie udało się Jonaszowi Kofcie, który pewnego dnia wstał nagle z krzesła, chwycił się za szyję, upadł i już nie odzyskał przytomności. Zdaniem Andrzeja Łapickiego, który często wspominał ten lokal, nie był to jedyny zgon w aktorskiej knajpie.

Inni po prostu przestali przychodzić, wyrośli, zajęli się pracą, poczuli, że znosi ich w kierunku alkoholizmu, a nigdzie nie jest powiedziane, że balanga skończy się kiedyś sama. Jan Kott zrezygnował po tym, gdy ciosem podbródkowym znokautował go za niepochlebną recenzję Jan Świderski. Kott podobno później jeszcze kilka razy był, bo nie być - nie wypadało, ale w końcu przestał przychodzić. Dopytującym się uzasadniał, że kluczem do całej sprawy jest fakt, iż nie zna boksu i w takim układzie jedna cenzura mu wystarczy.

 

Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP, 23, 2013 14 grudnia 2013

 

 

 

 

 

 

Miejsce: Bristol

Zbigniew Cybulski tak długo przekonywał, że Bohumil Hrabal przepisał do książki scenę, która wydarzyła się w Bristolu, że mu w końcu uwierzono.

 

W ciemnych okularach

W żadnym wypadku nie można tamtego, popularnego przed czterdziestoma laty Bristolu porównywać do dzisiejszej, ociekającej luksusem hotelowej restauracji. Teraz trudno przezwyciężyć odruch zdjęcia butów zaraz po przekroczeniu progu lokalu; kiedyś bawiono się bez skrępowania w czterech salach. Bristol wyglądał bowiem nieco inaczej niż dzisiejsza knajpa w najdroższym warszawskim hotelu. Pierwsza była "Sala z szyszkami" i tam zazwyczaj zaczynał się wieczór. Jej nazwa pochodziła od osobliwych ozdób podwieszonych pod sufitem. Zasuszone sosnowe szyszki latami zwieszały się z sufitu jednej z bristolowych sal.

Później towarzystwo przenosiło się do "Sali Marmurowej" lub - jeszcze później - do "Nocnej". Od czasu do czasu odwiedzano też tzw. "Pięterko", gdzie odbywały się ambitne występy artystyczne w ramach Studia Piosenki, które prowadził nieco zapomniany dziś brawurowy konferansjer - Ludwik Klekow. Na akordeonie grywał tam często - zapomniany całkowicie - Tadeusz Kozłowski, kompozytor piosenek żołnierskich.

Wykwint za rozsądną cenę

Knajpa nie ociekała dzisiejszym luksusem, ale była elegancka. Można powiedzieć: wykwint za rozsądną cenę. Lokal był w finansowym zasięgu przeciętnego mieszkańca Warszawy. Ceny nie zaczynały się, jak dziś, od średniej krajowej. Kilka kieliszków bułgarskiego wina, barszczyk z pasztecikiem, bryzol z pieczarkami - były dostępne dla każdego. Każdy więc, być może z wyłączeniem biednych studentów, mógł zobaczyć przesiadujących w Bristolu ludzi kina: Andrzeja Łapickiego, Zbigniewa Cybulskiego czy Janusza Morgensterna. Artyści odwiedzali Bristol niemal codziennie. Morgenstern, który spędził w legendarnej knajpie niejeden wieczór, uwielbiał podobno smak bristolowej ryby z wody (najchętniej zamawiał sandacza posypanego pietruszką) i ryż z rodzynkami na deser. Do eleganckiego charakteru lokalu starali dopasować się kelnerzy. Przede wszystkim: podchodzili do gościa, gdy ten siadał przy stoliku, co jak na ówczesne standardy było zachowaniem sensacyjnym. Czasem co prawda dopisali pijanemu biesiadnikowi do rachunku własny obiad czy kilka piw wypitych na zapleczu. Ale w zamian za to wyglądali tak, jak na prawdziwych kelnerów przystało: białe koszule wpuszczone w spodnie, paski zapięte na wysokości pępka i wąsy. Nikt się więc specjalnie nie skarżył.

Legenda

Zbigniew Cybulski do Bristolu wbiegał w swoich przyciemnianych okularach. Taki miał styl. Siadał zawsze na brzegu krzesła, jak gdyby tylko "wpadł na moment", ale po kilku dłuższych chwilach opowiadał najpopularniejszą wówczas legendę o lokalu. Otóż, jak wielokrotnie powtarzał wybitny aktor, przed I wojną światową do Bristolu przychodziła najwyższa szarża rosyjskiej lejbgwardii. Oficerowie pili szampana z damskich pantofelków, strzelali do kryształowych pajączków, brali po dziesięć pań na pięterko i dawali kelnerom napiwki stanowiące równowartość rocznej bristolowej pensji. Podobno kiedyś nasłuchał się tych opowieści jeden czeski pisarz, który w bristolowym barze zamawiał wyłącznie piwo i po latach umieścił scenę z rosyjskimi oficerami w książce, która zdobyła sporą popularność. Nazywała się "Obsługiwałem angielskiego króla". Cybulski powtarzał tę anegdotę dotąd aż ucichły wszelkie stolikowe polemiki i próby podważenie wiarygodności opowieści. Aktor nie kłócił się z tymi, którzy uważali, że to nie może być prawda. Milczał, a za kilka dni przychodził, wypijał i słowo w słowo opowiadał od początku o strzelaniu do kryształowych żyrandoli. Aż wygrał.

Służba nie drużba

Jak każda knajpa, w której przebywali artyści i zagraniczni goście, Bristol miał swoje ucho. Porucznika, któremu Andrzej Łapicki nadał przezwisko "Peters". Nie zwykły Piotrek, bo zawsze w trochę takim bondowskim stylu przychodził: w płaszczu i przyciemnianych okularach. Bez zbędnego silenia się na wtopienie się w tłum, raczej właśnie z ambicją wyróżnienia swojej funkcji.

Porucznik Peters nie miał łatwego zadania, bo szatnia wraz z ebonitowym aparatem telefonicznym, który portier łaskawie podawał spod lady, mieściła się tuż obok wejścia - na wprost "Sali marmurowej". Wtedy, w połowie lat 60., aparatów na monety jeszcze nie było, więc jeśli ktoś chciał zadzwonić, musiał położyć bilon na ladzie i pogodzić się z bliskością etatowego, portierowego ucha. Petersa to nie dotyczyło. Kiedy przechylał się przez kontuar, bezceremonialnie sięgał po aparat i odsyłał portiera do toalety - wszyscy goście w Bristolu widzieli, że coś się kroi. Ale specjalnie się tym szpiclowskim zabiegom nie dziwiono, nawet z wyrozumiałością patrzono na porucznika, wiadomo - służba nie drużba i czasem trzeba coś przekazać na bieżąco. Na przykład, że żona Wojciecha Frykowskiego zbyt długo rozmawia z dwoma zagranicznymi producentami filmowymi i może chodzić o coś więcej niż seks. Albo, że Alex Jordan, jedna z barwniejszych postaci niezliczonej ilości bristolowych wieczorów, udaje Breżniewa i wali butem w blat stołu, protestując przeciwko zbyt długiej - w jego odczuciu - realizacji zamówienia dwóch wódek z tatarem. - Daj spokój Petersowi, już trzy razy telefonował - mówił mu Janusz "Kuba" Morgenstern. - Ja go na tym ebonitowym aparacie zawieszę na całą noc - odpowiadał Jordan.

Postać... - posiedzieć raczej niż postać - powiedziałby Stefan Kisielewski. Has, który wpadał do Bristolu twierdził, że to agent CIA, ale nikt mu nie wierzył. - Ciszej, Peters umrze z zazdrości - szybko konkludował Tadeusz Konwicki, który wymyślił sobie zabawę polegająca na fizycznym upodabnianiu się do porucznika, głównie poprzez siedzenie w ciemnych okularach po zmroku.

Kowbojski kapelusz

O tajemniczym Aleksie Jordanie wiadomo tyle, że był przyjacielem Jerzego Kosińskiego, pomagał mu w pracy nad pierwszą wersją "Malowanego ptaka" i potrafił posługiwać się językiem angielskim na tyle, że polskie wydawnictwo w Stanach zleciło mu przekład "Polski Jagiellonów" Pawła Jasienicy. Jordan był zagorzałym zwolennikiem Romana Dmowskiego, czuł wstręt do czarnoskórych, z którymi ciągle musiał załatwiać interesy w USA. Bowiem w chwilach wolnych od tłumaczenia pereł polskiej literatury, handlował używanymi samochodami. Podobno nosił kowbojski kapelusz i rogatego byczka ze sznurówkami, ściśle upiętego pod szyją. Kiedy wpadał do Bristolu, nie mówił nic o Stanach, raczej o swoich marzeniach - kiedy "system komuchów już padnie" i będzie mógł zostać w kraju. Nawet nie zerkał w stronę Petersa wykrzykując te słowa. Chciał być pisarzem. I kiedy w 1989 roku nadeszła wszystkim znana zmiana, jedna z legend starego Bristolu zmarła ze starości w przytułku dla bezdomnych, gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych, do ostatnich chwil otoczona czułą opieką czarnoskórego personelu.

Kiedy kilka lat temu dowiedział się o tym Andrzej Łapicki - mając w nosie wszystkie polskie podziały powstałe po 1989 roku - wykrzyknął w kawiarnianej solidarności: - Jezus Maria, a Petersa to nam zweryfikowali?

 

Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP, 25, 2013 24 grudnia 2013

 

 

 

 

 

Chłopcy od wody sodowej. "Europejska"

Tuszyńska wychodziła w środku nocy, odprowadzana smutnymi spojrzeniami tych, którzy nie godzili się na to, co ze sobą robi. Menel siedzący pod Europejską rzucał do niej: "Do widzenia, do jutra, Tereska". Niestety, miał rację.

 

Wojtek Frykowski uczesał się z przedziałkiem. Rano, mimo potężnego kaca, wziął kąpiel i założył najlepszy wizytowy garnitur. W Europejskiej (kawiarni na dole hotelu Europejskiego) na Krakowski Przedmieściu był około południa. Przy stoliku czekał już na niego ojciec - łódzki fabrykant, człowiek bajecznie bogaty, który przez ostatnie kilka lat finansował nieustającą balangę syna. Spotkanie w akcie desperacji zorganizowała Ewa Frykowska, dwudziestotrzyletnia żona Wojtka, która sama opiekowała się ich trzyletnim synem, Bartkiem, co kilka dni zastając męża śpiącego na wycieraczce. Mieli porozmawiać we troje. Było lato 1962 roku. Roman Polański, przyjaciel Frykowskiego, osiągnął właśnie wielką popularność dzięki nakręconemu kilka miesięcy wcześniej "Nożowi w wodzie" i Wojtek lubił się ogrzewać w blasku tego sukcesu. Ogrzewanie to polegało, przede wszystkim, na uczestnictwie w nieustającej imprezie ze słynnym reżyserem. Po dwudziestu minutach rozmowy wydaje się, że Frykowski dojrzał do roli ojca albo przynajmniej zdaje sobie sprawę, co musi w swoim życiu zmienić: odstawić alkohol, to na pewno (podczas obiadu pije wodę sodową z syfonu), odciąć się od kumpli i skoncentrować na życiu rodzinnym. Naturalnie. Oczywiście. Tak. Po godzinie bardzo wszystkich przeprasza, wstaje od stolika idzie do toalety. Po dwóch kwadransach jego nieobecności ojciec i żona już rozumieją, co się stało.

Polański wam pokaże

"W taki sposób zachowywała się większość ludzi związanych ze środowiskiem artystycznym Łodzi i Warszawy" - wspomina Ewa Morele. "- Mój mąż, który uciekł od życia rodzinnego przez okno w ubikacji, nie był wyjątkiem. Życie tej bohemy toczyło się w rytmie nieustającej imprezy i tego rodzaju zachowania były traktowane jak dobry numer, wykręcony w stylu Marka Hłaski". Na uciekającego od życia rodzinnego Frykowskiego czekał już pod Europejską Polański, który jego żony serdecznie nie znosił, więc doradził mu dyplomatyczne, ale rzeczowo rozwiązanie kłopotów rodzinnych: "Spotkaj się, wysłuchaj, nie skacz przez okno. Wody z syfonu pić nie musisz". Od tamtego momentu Polańskiego i Frykowskiego zaczęto w środowisku artystycznym Łodzi i Warszawy nazywać "chłopcami od wody sodowej". Była to jednak opinia słuszna tylko w odniesieniu do Frykowskiego. Polańskiego trochę krzywdziła, choć nic sobie z niej nie robił. "Bo miał zakodowane w DNA, wdrukowane w tyle głowy, że droga do sukcesu to suma kilku składowych: talentu, benedyktyńskiej pracy i dobrych relacji z ludźmi. Wojtek miał wdrukowane, żeby wypić pięćdziesiątkę do drugiego śniadania w Europejskiej" - pisał o nich Krzysztof Mętrak. Po latach słynny bywalec Frykowski przyjechał do Los Angeles robić karierę pisarską, ale - jak to ujął Hłasko - "trafił do miejsca, gdzie jest więcej pisarzy niż maszyn do pisania". Tam, w jednej z kalifornijskich knajp, Wojtek zadzwonił do Romana, żeby ten przyjechał i "coś zrobił", bo barman nie chce już podać Frykowskiemu alkoholu. "Stawiał Romana w takich sytuacjach. A ten musiał go okłamywać, że jest na planie albo ma ważne spotkanie i przeprasza, ale nie zainterweniuje w sprawie drinka" - wspominał w jednym z wywiadów Jerzy Kosiński, który utrzymywał kontakty z obydwoma przyjaciółmi. Frykowski z wrodzonego egotyzmu nie pojmował do końca skali sukcesu Romka. Niby wiedział o powodzeniu "Matni", "Wstrętu" i "Dziecka Rosemary"; widział przyjaciela na okładkach "Vanity Fair" i innych czasopism, ale nie przeszkadzało mu to w składaniu tego rodzaju próśb. "Przyjedzie Polański i was wyp...doli z pracy" - mówił do obsługi jednej z dziesiątek jadłodajni w Los Angeles.

Hieny łóżkowe z piekiełka

Kawiarnia Europejska dzieliła się na dwie sale: bankietową, elegancką, szykowną, przeznaczoną dla dewizowych gości, oraz "nocną", nazywaną przez bywalców "Piekiełkiem". Po zmroku schodziło się schodami do podziemi hotelu - w wytworny i nieco zakazany świat nocnego życia. Nie było to miejsce dla grzecznych dziewczynek. Knajpa była elegancka, droga i pełna luksusowych prostytutek polujących na bogatych klientów. Milicja robiła co kilka dni naloty, zawijając wszystkie panie, które wydawały im się podejrzane. Oficjalnie w PRL prostytucja nie istniała. Typowa fikcja tamtych czasów - interwencja w celu podtrzymania nieistnienia. Pewna znana aktorka starszego pokolenia, która zagrała m.in. wiele kostiumowych ról w ważnych, epickich produkcjach, wspomina: "To było szalone miejsce w latach 60. Reżyserzy, alkohol, zabawa. Ubierałam się szykownie, ale nie byłam w gronie tamtych hien. Natomiast milicja kilkakrotnie zwijała mnie pod zarzutem uprawiania nierządu. Lądowałam na 48 godzin w brudnej, obskurnej celi razem z połową warszawskich prostytutek". - "Ty to się przynajmniej z czystymi klientami zadajesz" - mówiły kojarząc moją twarz z telewizji. - "O higienę dbającymi" - wzdychały z zazdrością. Do Europejskiej wpadały również dziewczyny, które chciały zrobić karierę na skróty, przez stolik, przy którym zasiadali: Polański, Skolimowski, Piwowski i inni. Nazywano je "hienami łóżkowymi". Kiedy jakaś młoda kobieta w dobrym, drogim ubraniu siedziała razem ze słynnymi reżyserami, od kogoś z sali często padało pytanie: "Z kim masz ten sweterek?". Pytały inne dziewczyny, z prostackiej zawiści, ale i literaci, którzy wpadali do "knajpy filmowców" na kilka głębszych. Trudno powiedzieć, dlaczego utarło się na mieście, że Europejska to miejsce bardziej dla ludzi filmu niż literatury.

Do jutra, Teresa

W taki sposób zachowywała się większość ludzi związanych ze środowiskiem artystycznym Łodzi i Warszawy - wspomina Ewa Morele. Można rzec: lokal ludzi świadomych, dbających o swoje kariery. Literaci pili, pisali, wydawali, książka wychodziła drukiem, ktoś ją czytał albo nie. Koledzy wiedzieli, że wyszła, co było ważne. Filmowcy musieli panować nad planem, aktorami, byli odpowiedzialni za wielkie pieniądze. Inny zawód. W Europejskiej wielu znanym ludziom filmu krajało się serce, bo na ich oczach więdła tam Teresa Tuszyńska, jedna z najpiękniejszych kobiet w polskim kinie przełomu lat 50. i 60. Sławę przyniosła jej rola w kultowym "Do widzenia, do jutra... " Janusza "Kuby" Morgensterna. Później wszystko odebrał jej alkohol. Wychodziła z knajpy w nocy, z rozmazanym makijażem, ledwo trzymając się na nogach. Menel siedzący pod Europejską rzucał do niej: "Do jutra, Teresa". I niestety zazwyczaj miał rację. Kiedyś wybitny pisarz Julian Stryjkowski nie wytrzymał i zabiegł Tuszyńskiej drogę: "Ja się nie zgadzam! Jestem w Partii i mogę zakazać!". Było to tuż przed definitywnym zerwaniem pisarza z PZPR w 1966 roku. Nie mógł jednak zrobić nic. Mimo odwagi i błyskotliwości. W 1956 roku, podczas odwilży, Stryjkowski usłyszał na jednym zebraniu w ZLP, że jest "budowniczym na froncie literatury". Zerwał się i wykrzyczał do przewodniczącego Iwaszkiewicza: "Protestuję, to degradacja, do niedawna byłem inżynierem dusz ludzkich". No ale żadna z tych funkcji nie pomogłaby mu w uratowaniu życia Teresie Tuszyńskiej, jednej z najpiękniejszych kobiet powojennej Polski.

 

Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP, 27, 2013 21 grudnia 2013

 

 

 

 

 

Fenomen "Honoratki"

W maleńkiej salce, w której stało kilka chyboczących się stolików, mieściło się całe powojenne pokolenie filmowców polskich. "Suterena" - mawiał o "Honoratce", kawiarni przy ul. Moniuszki w Łodzi, Jerzy Toeplitz, rektor Filmówki, który jako jeden z nielicznych oparł się modzie na codzienne bywanie w lokalu.

Wpaść do "Honoratki" było czymś więcej niż modą. To był styl życia, przymus, nie tyle towarzyski, ile egzystencjalny obowiązek każdego aktora, reżysera i studenta, by codziennie znaleźć choćby pięć minut na szybką kawę i ciastko domowej produkcji pani Stefanii Brudzińskiej.

Zdziwienie Zdzisława Maklakiewicza

Można wybrać sobie dowolne nazwisko artysty z lat 60. lub 70. i zawsze znajdzie się związana z nim "honoratkowa" anegdota. Bogumił Kobiela? Proszę bardzo. Zajada sernik bez użycia sztućców, pochylając się do leżącego na talerzyku ciastka; obie ręce trzyma na stole, płasko, jak do bicia linijką. Zaniepokojony tą nienaturalną pozą Zdzisław Maklakiewicz pyta, o co chodzi. A Kobiela odpowiada: "Przyzwyczajam się, żeby nie trzymać ich w kieszeniach, bo ostatnio zdarzyło mi się to na wizji i robotnicy z zakładu w Pabianicach urządzili masówkę, że ich nie szanuję. Sokorski chce mi polecieć po pensji i dać trzymiesięczny zakaz pojawiania się na wizji".

Maklakiewicz? Bywał często - z Warszawy do Łodzi nie było daleko. W "Honoratce" opowiadał swoje słynne scenariusze, które miały zazwyczaj bardzo ciekawy początek. Komentował kilka scen, a później zawsze przerywał. "No i co dalej?" - pytano. - "A no właśnie..." - rozkładał ręce, robiąc swoją słynną zafrasowaną minę. Raz opowiadał Jerzemu Gruzie początek komedii erotycznej i znowu przerwał nagle, ale tym razem dlatego, że wtrącił się kolejarz, który - w pełnym rynsztunku, z gwizdkiem i latarką - wyrósł jak spod ziemi w "Honoratce". Nachylił się konfidencjonalnie i powiedział ze zrozumieniem: "Słucham tak panów, bardzo przepraszam, ale chciałem powiedzieć, że ja też jeden raz w życiu byłem pederastą".

Ale to raczej odosobniony przypadek, "Honoratka" była miejscem szczelnie wypełnionym przez filmowców, aktorów i studentów; intelektualistów. Nie można porównywać jej do żadnej z legendarnych warszawskich knajp, gdzie sacrum mieszało się z profanum; pisarz płakał chłoporobotnikowi w rękaw, a popularny aktor zwierzał się badylarzowi.

Bo w "Honoratce" nie podawano alkoholu i zamykano lokal o 22.00 - co tylko wzmacnia mit kawiarni jako miejsca niezwykłego, ciekawego ze względu na siedzących w gęstym papierosowym dymie ludzi, którzy na oazę intelektualnej swobody wybrali sobie maleńkie, bezalkoholowe pomieszczenie.

Czujne spojrzenie pani Stefanii

Właścicielka jedynej prywatnej inicjatywy gastronomicznej w Łodzi patrzyła na swoich gości czujnie, ale ciepło, życzliwie, choć nieco ich selekcjonując, bo nie wszyscy cieszyli się u niej jednakowym szacunkiem. Podobno posiadała dar bilokacji, czyli umiejętność pozwalającą na przebywanie w tym samym czasie w dwóch różnych miejscach. Taksowała wchodzącego gościa spojrzeniem, parzyła kawę i jednocześnie piekła ciastka na następny dzień. W "Honoratce" podawano bowiem to, co upiekła właścicielka oraz przynieśli niektórzy goście, poczuwający się do obowiązku, by pomóc w aprowizacji miejsca, pomijanego w państwowym rozdzielniku gastronomicznym. Według Marka Grońskiego pieczeniem ciastek dorabiały do emerytur znajome pani Stefanii, dzięki czemu knajpa aż do zamknięcia w 1974 roku skutecznie opierała się upaństwowieniu.

Wnętrze "Honoratki" wypełniało 14 maleńkich, okrągłych stolików, zawsze szczelnie obsadzonych gośćmi. Wedle niektórych nie mogło być ich więcej niż 10, biorąc pod uwagę, że w pomieszczeniu o wielkości 30 m2 musiała zmieścić się jeszcze drewniana lada w kształcie litery "L", jeden z nielicznych w Łodzi włoskich ekspresów do kawy, gablotka z ciastkami, 3 drewniane wieszaki i zegar z kukułką, który Roman Polański z Wojciechem Frykowskim pożyczyli do jakiejś etiudy filmowej i bardzo długo nie oddawali.

Snobizm na "Honoratkę" był ogromny, idąc ulicą można było zobaczyć za szybą zarówno tych, którzy już byli znani, jak i tych, którzy wielką karierę mieli dopiero przed sobą. Oraz rzeszę beznadziejnie wierzących w swój przyszły sukces. Wielką nobilitacją było załapanie się na fuchę kelnerki w "Honoratce". Garnęły się do tej roli studentki, ale także modelki, plastyczki, hrabianki, pisarki i jedna z najlepszych scenarzystek telewizyjnych lat 70. i 80. (co miało okazać się później). Pasję tę doskonale rozumie każdy, kto wie, w jakim stopniu kawiarnia kształtowała życie artystyczne całego pokolenia filmowców. To nic, że nie starczyło już miejsca na toaletę i trzeba było ganiać na druga stronę ulicy do "Halki" lub "Łodzianki". Co z tego, że firanki były żółte, a palta lądowały często w błocie, spadając z piramidy wybudowanej na niewielkich wieszakach. To był high life, świątynia artystów, miejsce, gdzie powstał pomysł na "Do widzenia, do jutra..." Morgensterna, "Nóż w wodzie" Polańskiego, "Walkower" Skolimowskiego i wiele innych filmów, które nie przeszły do historii światowego kina.

Kosiński myśli o ucieczce

Jerzy Kosiński bywał w "Honoratce" prawie codziennie: zawsze elegancki, przystojny, rozmowny, czarujący. Nie miał w sobie nic demonicznego i złowrogiego, jeszcze nie narodził się w nim mroczny mistyfikator, który zbudował sieć pułapek mających zatrzasnąć się w Nowym Jorku wiele lat później. Reżyser Leopold Rene Nowak, który pracuje właśnie nad filmem o "Honoratce", był jego przyjacielem. Zapamiętał go jako pogodnego dandysa, cieszącego się wielkim powodzeniem u kobiet, czego Nowak mu z sympatią zazdrościł. Zdaniem innych pod tym wizerunkiem krył się inteligentny, sprytny człowiek, który - z czego zwierzał się nielicznym - nie widział dla siebie miejsca w komunistycznej Polsce i wytrwale opracowywał plan wyjazdu na Zachód.

Opisanie wszystkich gości, którzy w "Honoratce" doświadczyli ciekawych spotkań i wymiany myśli jest niemal niemożliwe ("Przepraszam, ale zawszę tracę na wymianie myśli" - powiedział kiedyś w "Honoratce" Antoni Słonimski do anonimowego gościa, który go natrętnie indagował). Pracując nad swoim filmem, którego premiera odbędzie się w przyszłym roku, Leopold Rene Nowak był zmuszony dokonać bardzo ostrej selekcji, zdając sobie sprawę, że przez "Honoratkę" przeszło 99% środowiska filmowego lat 50., 60. i 70.

Roman Wilhelmi kiedyś żalił się przyjaciołom: "- Pan jest pijany, pan jest pijany'' - mówi mi reżyser. - A co mi, kurwa, taka uwaga daje do interpretacji roli?". Hłasko marudził, że Francuzi wygładzili dialogi w scenariuszu do "Pierwszego kroku w chmurach", a Cybulski zawsze, zaraz po przestąpieniu progu kawiarni, "zacierał". Miał takie natręctwo, że nie mógł wejść ani wyjść z zamkniętego pomieszczenia, jeśli nie potarł nogą o podłogę, jakby czegoś szukał w stercie śmieci. "Zacieranie" pamięta Jerzy Gruza. Być może miało ono wpływ na wgłębienie w podłodze, które wskutek eksploatacji lokalu powstało na przełomie lat 60. i 70. Kiedy padało, stała w nim woda, a zimą - czarna breja.

Mimo że "Honoratka" proponowała tylko ciastka własnej roboty, kawę, herbatę i sok żurawinowy - jedzono i pito na potęgę. "Zjem dwa ciacha, będę miał obiad" - powiedział kiedyś Polański. - "Ja dużo nie potrzebuję. Ale jak poszedłem do ''Łodzianki'' na zupę, to mi kelner wsadził w nią kciuk. Wezwałem kierownika sali i mówię, że sobie nie życzę. A on mi na to: ''Uwagę to ja im mogę zwrócić, ale to się, prze pana, nie przyjmie''.

"Honoratka" współpracuje z J-23

"Honoratka" była jak paryska "Kultura". Trwała do śmierci pani Stefanii Brudzińskiej, odchodząc razem z nią w 1974 roku. Nie zdążyła już napoić kawą i intelektualną dyskusją kolejnych pokoleń artystów: Krzysztofa Kieślowskiego, Krzysztofa Krauze, Łukasza Barczyka i wielu innych. Zanim jednak "Honoratka" zniknęła, zamieniając się w ziejącą w murze dziurę, która po '89 stała się salką konferencyjną jednego z zagranicznych banków, zagrała w kilku polskich filmach. To w niej Hans Kloss przekazywał polskiemu wywiadowi tajne informacje dotyczące funkcjonowania Abwery, to w lokalu pani Stefanii Nikodem Dyzma krzyczał na swoich współpracowników z Banku Żywności, tam też mieścił się zakład pogrzebowy w filmie Antoniego Bohdziewicza "Kalosze szczęścia". Dziś to mało przydatna bankowi salka - za mała na to, by urządzać w niej konferencje lub zrobić dział obsługi klienta. O oddaniu jej jednak tym, którzy byliby w stanie podjąć próbę wskrzeszenia chwil sprzed 40 lat, zapewne nie ma mowy. "Być może przed budynkiem ustawimy tablicę pamiątkową" - mówią przedstawiciele banku. - "Ale musimy się jeszcze porozumieć z centralą".

 

Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP 2/2011 30 września 2011

 

 

 

 

 

Kieślowski, neon i złoty kastet. "Mozaika"

Mozaika to był przede wszystkim Krzysztof Kieślowski, a dopiero w drugiej kolejności słynny szyld lokalu z jednym z najbardziej rozpoznawalnych warszawskich neonów.

Tak to działało i działa w pamięci ludzi kultury. Kogo by nie zapytać, potwierdzi, że mu się knajpa raczej ze sławnym reżyserem kojarzy niż z neonem.

Kieślowski przesiadywał w "Mozaice" zwłaszcza w drugiej połowie lat 80. No i pod koniec życia - w okresie największej chwały. Przesiadywał, to oczywiście za dużo powiedziane. Szybka kawa raz na dwa dni. Pewnie tak to wyglądało.

"Nigdy nie było po nim widać wielkości" - mówił o swoim przyjacielu Krzysztof Piesiewicz. Podobno przychodził, siadał przy stoliku, zakładał nogę na nogę, zapalał papierosa - i to był ten ikonograficzny Kieślowski, znany ze zdjęć i filmów.

Ale mniej już wiadomo, że był także chorobliwie nieśmiały. On? Wykładowca w łódzkiej szkole filmowej; mistrz, na którym wzorowało się pół filmowej Europy z Wimem Wendersem na czele? Siadał przy zgrzebnym, mozaikowym stoliku, nakrytym pożółkłym obrusem i długo nie wiedział co zamówić - ślęczał nad kartą, w której nigdy nie było wielkiego wyboru. Podobno można było odnieść wrażenie, że nie da rady, decyzja jest ponad jego siły. W końcu - herbata albo kawa, do tych setek papierosów, które go zabiły. "Konstruktywnie wątpił w to, co robił" - mówi o nim jeden z jego przyjaciół, których dziś ma więcej niż za czasów największej chwały. Ale w tym określeniu coś jest. Pewnego dnia był zaproszony w Aleje Ujazdowskie do "Klubu Lekarza", który mieścił się Pod Olbrzymami, u wlotu na Plac Trzech Krzyży. Był ze znajomym. Wypił w "Mozaice" pięć herbat i wypalił dwie paczki Carmenów, szkicując na serwetkach to, co mógłby powiedzieć ludziom medycyny. Pogniótł później je wszystkie i wyrzucił. Wszedł na salę "Klubu Lekarza" onieśmielony, usiadł, cichym głosem wymamrotał, że poproszono go o to, by powiedział coś "do ludzi medycyny". Ale on jest człowiekiem filmu, nie ma pojęcia, co chcą od niego usłyszeć lekarze i czeka na pytania.

Było o co pytać; choćby o genialną scenę z filmu "Szpital", w której chirurg używa zwykłego młotka do scalenia złamanego otwarcia uda. Nie ortopedycznej, jednolitej masy z tytanu, ale zwykłego narzędzia złożonego z obucha i drewnianego trzonka, które łamie się w pewnym momencie i jego część wpada do ziejącej rany. "Przecież to był dokument!" - dziwili się podczas tamtego spotkania lekarze. - "Ale dokumentalista musi mieć trochę szczęścia" - odpowiadał Kieślowski, który na chwilę przed niesamowitym zdarzeniem pomyślał ponoć za kamerą "Kurwa, przecież to jest młotek do przybijania gwoździ, a co jeśli się złamie?". I bach. Można o tym przeczytać w jego - niesamowicie wciągającej - autobiografii.

W "Mozaice" przy Puławskiej 53 w Warszawie, tak jak i we wszystkich eleganckich lokalach, na każdym stoliku, w specjalnym blaszanym stojaczku stały serwetki ułożone w taki karciany wachlarzyk. Kieślowski kiedyś zobaczył, jak jedna z kelnerek obtarła ręce o fartuch, liznęła palec i kręcąc małe kółeczka w stosie serwetek sprawiała, że rozchodziły się w równomierny wachlarzyk.

- To jest fatalny pomysł - powiedział reżyser.

- Dlaczego? - spytała lekko obruszona.

- Bo zawsze cała konstrukcja się rozpada, jak klient chce sięgnąć po jedną.

- Ale dopóki nie sięgnie, wygląda porządnie, a to ważniejsze - odpowiadała bystra kelnerka.

"Mozaika" istnieje do dziś i w zasadzie niewiele się w środku zmieniło. Knajpa, trochę nie może się zdecydować, czy jest na serio "retro", czyli po prostu prowadzona w starym stylu, czy też może stanowi "hipsterski" relikt PRL-u, służący młodym do zabawy w "nie podchodzących kelnerów" oraz "jak to strasznie kiedyś było". Taka interpretacja może przyjść do głowy, kiedy idzie się tamtą częścią Puławskiej obok modnych klubów i drogich restauracji. Mozaiki to nie dotyczy. Jest tak osobna, jak osobna może być tylko knajpa, która przetrwała i przetrwa wszystko, dzięki swojej autentyczności. Lokal ma mocny atut w ręku. Proponuje dancingi, które wyszły z mody jak kostka Bauma, ale to nie znaczy, że nikt nie chce tańczyć, siadać do stolika, aby łyknąć wódeczkę, zagryźć i znów tańczyć.

"Naprzemienność tych czynności, nieustanny ruch i konsumpcja, samo zdrowie" - tłumaczył Piotr Sobociński, a Kieślowski wielokrotnie w swoich filmach pokazywał te weselne obyczaje przeniesione w codzienność, choć nie z taką intensywnością, jak np. Wojciech Smarzowski, którego już w "Mozaice" się raczej się nie spotka.

To podobno kelnerzy "Mozaiki" opracowali numer na wbijanie bilonu do blaszanej wódczanej miarki, ale może to być opinia krzywdząca. Kiedy na początku lat 90. wszedł przepis, wedle którego barmani nie mogli już klientom lać "na oko", tylko musieli odmierzać - do odmierzania właśnie zaczęto używać blaszanych kieliszków zwężanych ku dołowi (z nóżką). Jeśli dobrze się wbiło odpowiedni bilon, można było umiejętnie zmniejszyć zawartość miernika, podnosząc tą monetą dno, dzięki czemu oszczędzoną wódkę sprzedawano na lewo. Czysta magia. W 1991 albo rok później nalano kartoflanej luksusowej Janowi Błońskiemu. Spojrzał do kieliszka, gdzie "pięćdziesiątkę" udawała "trzydziestka" i mówi: "Kochany, ja od lat mieszkam w Krakowie i od lat jestem krytyk literacki". Kelner bez słowa odmierzył mu drugie trzydzieści, żeby nie wydłubywać monety. Inni po prostu pragnęli zapewnień, że ilość jest OK. Błoński właśnie wspominał, że w warszawskiej "Mozaice" wszystko było na "słowo honoru kelnera". Ludzie sobie ufali. "Panie Stasiu, ale świeża jest ta ryba?". "Dzisiejsza". "A te ogórki to..." - "Z domowej beczki". "A tej wódki, to ile?" - "Pięćdziesiąt". Podobno wciąż pytano i bez zastrzeżeń zadawalano się odpowiedziami personelu, co - zdaniem sławnego krytyka - było osobliwe, bo w Polsce pyta się, żeby coś kwestionować, a nie nabywać wiedzę.

Był czas, kiedy do "Mozaiki" często przychodzili Romowie. Całymi rodzinami świętowali pierwsze komunie święte swoich pociech. Dzieci bawiły się prezentami, dorośli pili, a kelnerom nawet do głowy nie przychodziło, żeby wbijać do wódczanych miarek monety. W mniejszej salce, zaraz przy wejściu, siedział pewnego wieczora Marek Piwowski, do którego podbiegł rozpromieniony cygański chłopiec i pokazał złoty kastet, który dostał od ojca w prezencie komunijnym. "No nie wiem" - odparł sceptycznie Piwowski. - "To od razu podnosi stawkę bójki. Jak przegrasz, to ci go skroją". - "Pierdolisz" - odpowiedział spokojnie chłopiec i skupiony na prezencie odszedł szukać akceptacji wśród fajniejszych dorosłych.

Przy Puławskiej 53 przez lata było spokojnie. Momentami nawet za spokojnie: sklepy spożywcze, bliskość monumentalnej sylwety kościoła parafii Michała Archanioła plus pędzące jezdnią (200 km na godzinę) motocykle. Romowie niespecjalnie mieli gdzie wypróbować kastety, a artyści musieli brać taksówkę, żeby kontynuować imprezę. No bo przecież w grę nie mogła wchodzić Regeneracja przy pomniku Matejki. Dziwne miejsce. Teraz mówi się o takich "przedhipsterskie". To znaczy, że było bardzo modne, a nawet awangardowe wśród młodych warszawiaków dziesięć lat temu, kiedy jeszcze posiadanie roweru ze złomu, bluzki z lumpeksu, butów po mamie i okularów Gucciego za 3 tysiące - nie nazywało się hipsterstwem. Co ładniejsze okularnice, określały taki styl mianem "eklektyzmu osobistego". Wszystko to bardzo, bardzo daleko od "Mozaiki".

 

Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP, 28, 2013 12 stycznia 2014

 

 

 

 

 

Prawdy i mity o kawiarni Czytelnik

Dla niewtajemniczonych - miejsce niepozorne. Kilkanaście stolików w skromnej sali, bufet raczej niż bar: z pyszną ogórkową, pierogami i schabowym. Wnętrze takie samo od lat - "Trochę jak komar zastygły w bursztynie" - mówi Tadeusz Ross

Ale po co miano by je unowocześniać? Po co pchać do przodu wolniutko sunący się wewnątrz czas? Przekonał się o tym Janusz Głowacki, który dziarskim krokiem wkroczył do Czytelnika w roku 1989, po ośmiu latach nieobecności. Wówczas był już jednym z najbłyskotliwszych autorów wystawianych na Broadwayu i z Nagrodą Guggenheima w kieszeni. Zobaczył go Zygmunt Broniarek i zapytał: "Janusz, robimy jeszcze jedną flaszkę? To ty od tamtego czasu nie wytrzeźwiałeś?".

Stolik

Ale kawiarnia Czytelnik nie słynie ani z pomidorowej, ani z Janusza Głowackiego (brutalnie konfrontowanego z faktem, że jego międzynarodowa sława omija niektóre miejsca w kraju). Kawiarnia ta słynie z towarzystwa dwóch mężczyzn, przyjaciół, którzy przez czterdzieści lat znajomości siadali przy tym samym stoliku, blisko końca sali, po lewej stronie ostatniej kolumny. Gdyby pozbierać nazwiska wszystkich tych, którzy się przez te cztery dekady do nich dosiedli, powstałby portret zbiorowy ludzi, bez których polska kultura nie mogłaby istnieć. Tysiąc, może dwa tysiące wyjątkowych nazwisk.

Tadeusz Konwicki i Gustaw Holoubek byli najwybitniejsi w swoich dziedzinach. Kiedy ich nazwiska wymieniano razem, natychmiast przed oczami wielu ludzi pojawiała się para lekko ironicznych dowcipnisiów, siedzących w końcu sali kawiarni Czytelnik na Wiejskiej. Wszyscy chcieli zamienić z nimi choćby słowo, pobyć. Dostęp nieograniczony miał do ich stolika chyba tylko Jan Himilsbach, ale on nie pytał, czy można - po prostu wchodził, zamawiał dwieście przy barze i spadał na wolne krzesło z gotową frazą, mającą zalegitymizować jego bezczelne entre. "Panowie poznałem świetną dziewczynę" - powiedział kiedyś. - "Wreszcie" - odparł Holoubek. - "A przyzwoita?" - spytał Konwicki. - "Panowie, przyzwoita, nie oszukuję. Panowie, właśnie po to przychodzę, za stówę tylko".

Goście. Kawiarnia Czytelnik nigdy nie była miejscem, do którego przychodzili wyłącznie artyści. Jej lokalizacja, bliskość sejmowego hotelu i wielu redakcji, sprawiały, że w lokalu zawsze kłębiło się mnóstwo ludzi związanych z najróżniejszymi środowiskami. Bywało, że kiedy do lokalu przychodził (poseł) Stefan Kisielewski, od razu kierował się do Holoubka i Konwickiego. "Na pewno ten stolik?" - upewniał się autor "Małej Apokalipsy" wskazując głową miejsce zajmowane przez innych posłów "Znaku". - "Na pewno" - odpowiadał Kisielewski. - "Mam już dosyć tych katolików, a do Wycecha się nie przysiądę. Lubię, ale nie wypada". Na marginesie: Czesław Wycech był w latach 60. marszałkiem sejmu, który bardzo się jąkał i zasłynął sformułowaniem: "To jest dos... dosss... doskonała ustawa, pokazująca naszą głęboką, mh... mh... nieee... przymuszoną miłość do Związku Radzieckiego". Jak wspominał Kisiel po latach w" Abecadle" - podobno nawet partyjni nie mogli wytrzymać ze śmiechu.

I w tę mieszaninę komunistów, katolików, alkoholików i artystów, nad głowami których unosił się zdarty głos Jana Himilsbacha, wkraczał czasem pan Wojtek. Postać warszawska, by tak rzec. Ktoś, o kim nikt nic nie wie, ale każdy zna z widzenia. Pan Wojtek śpiewał. Kiedy wchodził i stawał na środku, sala cichła. Niektórzy już wiedzieli, co się zdarzy, inni dopiero zaczynali się dziwić, a zdziwienie to szybko miało się przerodzić w konsternację. Pan Wojtek śpiewał zazwyczaj swoje własne, króciutkie kompozycje, dotyczące tego, co akurat zaobserwował w lokalu. Dziś można powiedzieć, że "freestylował". "A tu siedzi pan minister, ktoś podłoży mu kanister, pod krzesłoooo" - przeciągał, nie przejmując się, że lekko utracił pod koniec rytm. Króciutkie haiku na temat polityka było zakończone. Odwracał się w stronę baru, zatrzymywał wzrok na legendarnej bufetowej Czytelnika, pani Jadwidze Włodek, i śpiewał: "Jadziaaa nam dogadzaa, są pierogi" - i zanim ktoś zdążył rozstrzygnąć, czy to twierdzenie, czy złożenie zamówienia, odzywał się męski głos Himilsbacha z końca sali: "Są, ale ruskie tylko".

Bufet

Jeśli były "tylko ruskie", to musiał trafić na zły dzień. W bufecie Czytelnika bowiem zawsze było lepsze zaopatrzenie niż w innych lokalach i sklepach. Nawet w latach 80. Żadna tam lorneta z meduzą i szlus: upij się chłopie pod galaretkę żelatynową. Nie. I kurczak bywał, zdobny w bukiety surówek z porządną wiejską porcją kartofli, i zupy najprzeróżniejsze, i kompocik, kisielek, kawka, herbatka, a nawet mineralna dla abstynentów.

Zamawiał ją Zenon Kliszko - współodpowiedzialny za mord na gdańskich stoczniowcach w 1970 roku, a także "personalny" prześladowca Stefana Kisielewskiego. Miał jeden słaby punkt, który wieczorami, w Czytelniku, widać było jak na dłoni: ciągnęło go do artystycznego środowiska. Siedział sam przy stoliku i patrzył na dwóch wybitnych artystów, marząc o zaproszeniu. Tu warto by postawić znak zapytania, bo jego wrażliwość na kulturę była kojarzona wyłącznie z gorliwym zaangażowaniem w nagonkę antyinteligencką i w 1968 roku.

Kliszko działania Władysława Gomułki popierał. W końcu problem ten rozwiązała obsługa innej kawiarni - Antycznej na Placu Trzech Krzyży, gdzie dla zakompleksionych dygnitarzy, pragnących towarzystwa artystów, utworzono oddzielną salę, odwiedzaną przez reżimowych pisarzy, m.in. Romana Bratnego. Bratny był w sam raz do takich spotkań, autentycznie w nie wsiąkał, bo gdy po wydaniu "Kolumbów" usłyszał z ust Gomułki słowa: "Mamy nowego Sienkiewicza", uważał tow. Wiesława za wyrafinowanego znawcę literatury. W Czytelniku pamiętają, jak Kliszko ignorowany przez wszystkich oparł się o bar, na co natychmiast zareagowała pani Jadzia ripostując błyskotliwe: "Nie opieramy się towarzyszu, siadamy". Znowu - nawet posłowie, ledwo hamowali śmiech.

Szatnia

6 marca 2008 roku Tadeusz Konwicki usiadł przy stoliku sam. Zamówił kawę, zapalił papierosa. Posiedział chwilę w milczeniu z Henrykiem Berezą, wybitnym krytykiem, redaktorem "Twórczości". Wstał, oddał filiżankę do bufetu, powiedział: "To by było na tyle" i od tamtej pory na Wiejskiej już się nie pojawił.

Po śmierci Gustawa Holoubka, pisarz postanowił zlikwidować nieformalne, legendarne miejsce spotkań, czyli po prostu przestać bywać. Bo co właściwie mogło trzymać go w Czytelniku poza wielka przyjaźnią, nierozłącznie związaną z ostatnim stolikiem przy lewym filarze? Z całą pewnością nie nowi goście, którzy zaczęli odwiedzać kultową knajpę w minionej dekadzie ze względu na jej mit. W szatni zaroiło się od białych kołnierzyków, pracowników banku przylepionego do ściany plebanii kościoła św. Aleksandra.

"Tłok jest czasami gigantyczny i zaczyna się już w szatni" - mówi Tadeusz Ross. "Niektórzy bywalcy czują się w Czytelniku wciąż dobrze, potrafią zamknąć się we własnym gronie i nie zwracać uwagi na barbarzyńców. Ja nie". Ciągle wpadają Krystyna Kofta albo Anna Prucnal, występująca przed laty w legendarnym STS-ie. Najwięcej jest jednak biznesmenów, maklerów, sprzedawców i bankowców, którzy swoje barbarzyństwo wyrażają nie tyle w zachowaniu, ile w całkowitym oderwaniu od pewnych nieuchwytnych zasad i obyczajów panujących w Czytelniku. Można by je określić jako umiejętność zawieszania konwenansów, a nawet norm, na rzecz cennej sytuacji, żartu, który - z całą pewnością - nasiąknie eschatologią. Tak było, kiedy Gustaw Holoubek wstał od stolika i wygłosił legendarną frazę: "Nie wiem jak państwo, ale ja wypierdalam". Była to odpowiedź na słowa Jana Himilsbacha, który zwrócił się do całego stolika słynnych artystów: "Te, inteligencja, wypierdalać". Barbarzyństwo nowych gości, polega na tym, że dziś Himilsbach zostałby w najlepszym razie zignorowany albo obrażony. A najpewniej - wyprowadzony za ucho.

 

Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP, 19, 2012 28 stycznia 2014

 

 

 

 

 

Kawiarnia PIW

Towarzysz Honecker wynalazł sposób. Podziałało na niesubordynowanych obywateli Berlina, podziała i na polskiego inteligenta.

Chłop polski sieje, orze, robotnik pracuje w hucie, a inteligenci, schodzo do piwnic, pijo kawe i szydzo - wykrzykiwał podczas spotkania Biura Politycznego Władysław Gomułka. Chodziło mu o lokal PIW-u przy ulicy Foksal 16. Była druga połowa lat 60., marzec zbliżał się wielkimi krokami, a kawiarnia stanowiła najsłynniejszą w kraju enklawę intelektualnej swobody. Gromadził się w niej "front odnowy", nieformalna grupa, która - faktycznie - piła kawę, jadła pączki i dyskutowała do woli, a wieść o tych rozmowach niosła się po Warszawie echem i - docierając aż do gmachu KC - wzmagała w towarzyszu Wiesławie antyinteligenckie zacietrzewienie. "Front odnowy" nie zwracałby na siebie aż takiej uwagi, gdyby nie wyjątkowi ludzie, których nie sposób było ignorować. Antoni Słonimski (siadywał w głębi sali, razem ze swoim młodziutkim sekretarzem, Adamem Michnikiem), Stanisław Dygat (zanim cokolwiek zamówił milczał kilka minut z nieznanych nikomu powodów, którym było na imię Kalina), Tadeusz Konwicki (zaczynał mówić od progu) i Józef Szczepański (słusznie prorokował, że to się wszystko musi źle skończyć).

Sartre w PIW-ie

- Towarzysz pierwszy sekretarz nie ma racji, obie sale PIW-u są jasne, słońce wpada ukośnie z ulicy - polemizuje fałszywie Józef Cyrankiewicz, bo co to za różnica, czy inteligenci wzbudzają nienawiść rządzącego w piwnicach, czy na najwyższych piętrach. W istocie było tak: najpierw wchodziło się do księgarni, bezpośrednio z Foksal. To był teren pani Bianki Ciompały, wieloletniej pracownicy wydawnictwa, księgarki, którą starym bywalcom łatwiej sobie przypomnieć niż gości z dalszej, gastronomicznej części. Słonimski przychodził około południa, wybierał stolik na chybił-trafił, zamawiał kawę i w ciągu kilku chwil zaczynali się do niego dosiadać ci, którzy chcieli pogrzać się przez chwilę w blasku sławy mistrza, poczuć klimat, który - w pełnym wymiarze - od dawna był nie od odzyskania. Wnętrze kawiarni urządzono skromnie, ale przecież nie chodziło o blichtr, nikt PIW-u nie starał się porównywać do Kameralnej, która kilkanaście metrów dalej, po drugiej stronie ulicy, z dnia na dzień traciła na popularności. Trudno dziś powiedzieć, dlaczego. Taka była naturalna kolej rzeczy. "Kamera" przeszła do historii wraz z latami 50. Później nawet aktorzy Teatru Kameralnego wybierali knajpkę PIW-u, bez wahania zdradzając swoje wieloletnie miejsce spotkań. Na Foksal 16 regularnie wpadał Jean-Paul Sartre. Nie miał problemów ani z polską wizą (jako zwolennik komunizmu w wydaniu radzieckim), ani z pieniędzmi (jako modny na Zachodzie filozof). Przylatywał więc do Warszawy, żeby posiedzieć razem z polskimi intelektualistami. Dla szpanu. Posiedzieć raczej właśnie niż wziąć udział w dyskusji, bo o ile Słonimski i Dygat mówili po francusku, o tyle zwracali się w tym języku tylko do zagranicznego gościa. Sartre, co naturalne, wywoływał swoją obecnością sensację, ale do tego grona nie pasował. Wychodził z błędnego założenia, ze PIW jest miejscem spotkań tych, którzy socjalizm popierają, adorują nawet jako ideę, odrzucając naturalnie jego realny wymiar posiadający buraczaną twarz pierwszego sekretarza. - Typowa naiwność turysty - komentował Dygat po polsku. - Hłasko miał rację, zrozumieli by dopiero, gdyby zobaczyli sowieckie czołgi nad Sekwaną. A Tadeusz Konwicki wymyślił specjalnie dla sławnego gościa grę. Prostą, ale po kilku piwach zabawną. Zauważono, że podchmielony Sartre lubił przysłuchiwać się PIW-owskim dyskusjom. Kiedy zrozumiał jakieś słowo - robił minę adekwatną do swoich poglądów. Więc wzbudzano na jego twarzy wyraz zaciekawienia, przenikliwości, zadumy albo tajemniczy uśmiech, używając słów "socjalizm" i "komunizm" w zdaniach, które nie nadają się do zacytowania na łamach porządnego czasopisma.

Głową w mur

Problem kawiarni PIW-u (połączonej z księgarnią) był delikatny, więc być może dlatego załatwiono go w sprawdzony, zimnowojenny sposób. Kawiarnię należało zamknąć. Księgarnię - pozostawić otwartą. W grę wchodziła reputacja władzy jako krzewiciela kultury i oświaty. Trudno dziś sobie przypomnieć, kto osobiście wpadł na pomysł postawienia między salkami muru z białej cegły. Wedle niektórych relacji - sam pierwszy sekretarz powiedział, że towarzysz Honecker miał jeszcze delikatniejszą sytuację i mur mu się do jej rozwiązania sprawdził. Na Foksal wybudowano go w dwa dni. Po prostu - na gości, którzy przyszli w poniedziałkowe przedpołudnie czekał surrealistyczny widok.

Była końcówka 1967 roku, antyinteligencka kampania nabierała tempa. - Zamurowali nam PIW, powiedział ktoś na mieście, a ja w pierwszej chwili nie potrafiłem zrozumieć tej przenośni. Zanim pojąłem, że nie jest to żadna metafora, zdążyłem jeszcze spytać, czy każdego, kto będzie próbował przedostać się do części gastronomicznej czeka kulka w plecy - wspominał Jan Józef Szczepański. Drzwi, choćby i zamykanych na sztabę, nie przewidziano; mur był jednolity, miał z całą bezwzględnością uświadamiać zdumionej "klasie inteligenckiej", że stoi przed faktem nieodwołalnie dokonanym. "Mur PIW-owski" zasłaniano dywanami, plakatami, obrazami, próbując normalnie pracować w części księgarskiej. Jedna z legend dotyczących kawiarni mówi, że odcięta od świata salka, przez wiele lat wyglądała jak zastygła w bursztynie. Na stołach stały szklanki i pełne popielniczki, leżały gazety, a wajchy ekspresu do kawy firmy "Kubuś i Gogołkiewicz" czekały podniesione na kogoś, kto jednym ruchem naprawi uszkodzony przez politykę mechanizm. Niebyt trwał czterdzieści dwa lata, gazety leżały na zakurzonych stolikach, a czas na zewnątrz pędził zostawiając za sobą okres gomułkowskiej ascezy, gierkowskiej balangi za pożyczone, nocy stanu wojennego i przygnębienia lat 80. Nic nie zmienił przełom 1989 roku. Kawiarnię otworzono na nowo dwa lata temu; miało być "po staremu". Okazało się jednak, że tym razem na krawędzi upadku jest wydawnictwo i nie wiadomo, czy nie zniknie wraz ze swoją legendarną księgarnią. Zatem albo - albo. Klątwa niezależna od czasów. Winni są znowu rządzący, ale to już inna opowieść: o tym, jak definiować dobro kultury, które zasługuje na wsparcie niezależnie od praw wolnego rynku wzbudzającego najwyższą nieufność słynnego francuskiego gościa. Pytanie, co się stanie z najważniejszą polską kawiarnią lat 60., pozostaje otwarte.

 

Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP, 24, 2013 20 grudnia 2013

 

 

 

 

 

Noce i dnie "Kameralnej"

Kameralna to Marek Hłasko, rzecz jasna, i jego legendarny portret knajpy w "Pięknych dwudziestoletnich", naszkicowany szybkimi, precyzyjnymi pociągnięciami pióra.

Kogo by dziś nie spytać, potwierdzi, że w tym "autentycznym zmyśleniu" było więcej prawdy o Kameralnej niż w rzeczowych raportach pisanych taśmowo w latach 50. przez panów uparcie podających się za klientów. Bo "Kamera" pasowała do stalinowskiej Polski jak kwiatek do kożucha - przychodzili do niej pisarze i filmowcy, stanowiący autentyczną elitę artystyczną kraju, której wyznacznikiem był najczęściej debiut po roku 1956. I z całą pewnością utrzymywanie jak największego dystansu do wzorców, które lansował Jerzy Putrament, nie tylko politycznych, także literackich. - Kurestwo bym mu wybaczył, grafomanii nigdy - powiedział Janusz Minkiewicz, któremu w Kameralnej zazwyczaj uciekał szerszy kontekst, pamiętanie o koniunkturze i o swoim w niej miejscu. Był szczery i tyle.

Noce i dnie Kameralnej

Hłasko w swoim słynnym opisie trzyma się dość ściśle faktów: była "Kamera dzienna" (ubiór dowolny), była i "Kamera nocna", sala do której wpuszczano po zmroku, tylko w marynarce. Poza Mareczkiem u portiera mógł zdeponować marynarkę na moment "przejścia" jeszcze tylko Janusz Minkiewicz, o którym mówi się dziś, że był pisarzem i satyrykiem, ale w istocie to jeden z najlepszych polskich powojennych krytyków literatury. Nie nadymał się, nie sadził, nie eksponował ego, wybierał stolik pierwszy z brzegu. Ale musiał być minimum dla trojga, bo Minkiewicz lubił towarzystwo kobiet, przyprowadzał je do Kameralnej parami lub trójkami. Henryk Grynberg do dziś uważa, że w grę wchodziły nawet większe grupy. Nie było naturalnie mowy o dzieleniu się, żaden facet nie planował nawet dosiadać się do pań Minkiewicza. Kelner usłyszał pewnego dnia: "Jarzębiak dla mnie. A dla pań? - Deser lodowy Melba!" - wyrecytowały wszystkie jednocześnie. - "Zapamięta pan bez kartki"- rozpromienił się Minkiewicz. - "Ile kurwów, tyle Melbów".

Niegrzeczny Hłasko i towarzyski Polański

Hłasko zjawiał się przed północą, jak cień, jak duch. Tak go zapamiętał Henryk Grynberg. Latem - w szoferskiej skórze, zimą - w długim, supermodnym w latach 50. kożuchu. Lepiej się było nie odzywać, tylko słuchać z otwartymi ustami, jak psioczy na ludzkość odwrócony tyłem do baru, oparty na łokciach. Jak się ktoś odezwał głupio - to dostawał w zęby, niektórzy się potem tym chwalili, inni byli zaniepokojeni, bo (podobno) zasady, które wprowadzał Piękny Mareczek nie dotyczyły wyłącznie mężczyzn. Strasznie to irytowało Andrzeja Łapickiego. Ten cały "hłaskoizm", dekadencja, brutalność, która w zamierzeniu miała być sexy. Ten szpan. Chociaż szpan nie, bo w latach 50., w okresie największej popularności Kameralnej, Łapicki też lubił dobrze wyglądać: ciuch, włos, papieros zwisający z ust. No więc może to była rywalizacja, między umieszczonym w filmowej konwencji chamstwem Hłaski a szorstkim "dżentelmeństwem" Łapickiego, kto wie. Kilka lat temu aktor powiedział dla "Bluszcza": "Ten facet mnie wkurwiał, bo był w złych momentach niegrzeczny. A to niemęskie".

Trudno wyrokować jednoznacznie, wiadomo, że dystans Hłasko miał do siebie szatański. Wielokrotnie powtarzając, że w Polsce najpopularniejszą formą literacką jest donos, napisał go kiedyś na siebie, kartkę włożył do ubeckiego płaszcza wskazanego przez portiera. Tekst był w stylu: "Obywatel Hłasko nie spożywa alkoholu, nie pali tytoniu, trudno powiedzieć, dlaczego ta milcząca i spokojna osoba przykuwa tak dużą uwagę gości. Zachodzi prawdopodobieństwo, że ze względu na twórczość. Do zweryfikowania po zapoznaniu się z odpowiednią listą lektur". Z nikim nie rywalizował natomiast Roman Polański. Był duszą towarzystwa. Podjeżdżał skuterem, który został mu po "Niewinnych czarodziejach", wchodził jak po swoje i jeśli w ciągu dwudziestu minut nie udawało mu się przykuć uwagi najważniejszych gości, rzucał: "Ale dziś w Kamerze chujowe towarzystwo". I wychodził. Zazwyczaj udając się do Bristolu, gdzie uwielbiali przesiadywać Wojtek Frykowski i jego ówczesna żona, Ewa. Ale to już opowieść na inny czas, o trochę innej obyczajowości.

Szatniarz z zasadami

Kilka słów o marynarkach przechowywanych przez szatniarza dla najważniejszych gości, to trochę za mało na temat tego, jaką rolę odgrywała w Kameralnej moda. Szatniarz Franio, postać legendarna, wierny gościom, zorientowany, kto w jakim celu przychodzi, kto chce wyrwać kobietę, a kto materiał na kilka kartek maszynopisu dla UB, miał zasady. Pierwsza i najważniejsza: pozorny brak elastyczności. Bez marynarki nie wpuszczał do wieczorowej części knajpy, choćby stanął przed drzwiami aparatczyk z KC. Można było natomiast spokojnie spędzić dobę poprzedzającą wizytę na śmietniku, w nieznany nikomu sposób wejść w posiadanie wymaganego stroju i z grzecznym zaproszeniem do środka problemu nie było. Ta sztywność reguł, to była trochę gra na alibi, bo wszyscy patrzyli Franiowi na ręce. A może było w tym coś więcej, pamięć o stylu życia przedwojennej Warszawy, w której wyjście do nocnego lokalu to było wzięcie udziału w wydarzeniu kulturalnym. Andrzej Roman, dziennikarz, który w Kameralnej spędził większą część młodości, pamięta, że Franio w mistrzowski sposób zgrywał ze sztywnymi regułami swoje osobiste sympatie i antypatie. Jeśli kogoś lubił, mówił: "Dzień dobry panie redaktorze", jeśli nie - sprawdzał legitymację, piąty, ósmy, piętnasty raz w danym miesiącu, potem cedził sucho: "Zgadza się, zapraszam" - jakby człowieka widział pierwszy raz na oczy.

Zmierzch legendy. Bo w latach 50. i 60. Kameralna to był lokal najwykwintniejszy z wykwintnych. W zachodnim stylu, z pięknym, metalowo-szklanym barem, mahoniowymi stolikami i krzesłami obitymi zamszem. Nie został po tej legendzie żaden ślad. No bo kto się dziś może domyślić, że na Foksal 16 w chińskim barze, między spożywczakiem i siedzibą zagranicznego banku, mieściło się miejsce-legenda. Przed nikim zresztą takie wyzwanie nie staje, bo wszystkie wódkodajnie i night kluby mają ambicję przepychać się jak najbliżej Nowego Światu. A Kameralna była głębiej, bliżej kina Skarpa, można ją było zobaczyć siedząc w kawiarni PIW-u, która znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Kawiarnia niedawno zresztą wróciła na swoje miejsce po czterdziestu latach nieobecności... No ale już nie te widoki.

 

Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP, 21, 2012 31 stycznia 2014

 

 

 

 

Zwis elegancki czyli Vis-á-vis

W Krakowie z każdą ważniejszą knajpą związany jest barman-poeta albo właściciel-powieściopisarz. Kawiarnia Vis-á-vis ma znacznie więcej: poetów po obu stronach baru, licencjonowanego wariata i miejsce w literaturze współczesnej.

Tak naprawdę knajpa Vis-á-vis (zwana Zwisem) przy Rynku Głównym 29 zaczęła być sławna w 1998 roku, kiedy miasto należało do Marcina Świetlickiego. Ogłosił to osobiście w wierszu "Opluty", potem niby odwoływał w wierszu "Opluty 2", niby się rakiem wycofywał, twierdząc, że Kraków należy raczej do Zbigniewa Preisnera i ks. Józefa Tischnera, ale dla wszystkich było jasne, że to kokieteria, próba ukrycia własnego ego za woalem fałszywej skromności. Świetlicki władał miastem niepodzielnie, tak jak sercami małoletnich, łasych na mitotwórczość mistrza czytelników i słuchaczy płyt zespołu brutalnych doświadczeń Świetliki.

Świetlicki w Zwisie przesiadywał często z Filipem Zylberem, reżyserem filmowym. Tak było głównie w latach 90. Wtedy powstał wiersz, który uczynił knajpę sławną. Nazywał się "Do zwisu i z powrotem". Wiersz jednak nie mówił wcale o cudownej atmosferze lokalu, ale o zakompleksionych poetach w nim przesiadujących, zazdroszczących Świetlickiemu sławy, sukcesu i władzy nad miastem. Miała być w tym wierszu ujęta ponoć również osoba Filipa Zylbera, ale kiedy twórca filmowy dowiedział się, kto jeszcze w nim występuje, i że są to w większości słabi krakowscy poeci, poprosił Świetlickiego o to, by napisał dla niego jakiś osobny tekst. I tak powstał wiersz "Czerwona łódź podwodna", zaczynający się od frazy "W aucie Filipa Zylbera", co się reżyserowi bardzo spodobało, bo wtedy, pod koniec lat 90, było to podobno dość drogie, dobre auto.

Wisieć jak najdłużej

Zwis leży w miejscu bardzo strategicznym. Tuz obok lokalu mieści się komisariat, na który od czasu do czasu zdarza się trafić jakiemuś artyście, który "powisiał za długo". To jedno z ulubionych żartobliwych sformułowań dyżurujących policjantów. Mają trochę racji - knajpa przypomina wąski wagon "Warsu". W wersji podstawowej nie ma stolików, konsumenci wiszą na wysokich taboretach przy poprzecznych kontuarach. Z tych stołków łatwo jest polecieć na podłogę, a później winę za upadek nietrafnie przypisać siedzącemu obok koledze, co nie raz doprowadzało do bójek i kończyło się na komisariacie właśnie.

Po jednej stronie Zwisu stoi więc komisariat, po drugiej, dla równowagi, pomnik Piotra Skrzyneckiego, bo Zwis to było kiedyś nieformalne biuro Piwnicy Pod Baranami, z "obsługą naziemną" - jak mawiał Skrzynecki. Jego pomnik przed lokalem ufundował Zbigniew Preisner, i słusznie. Drugie, dobrze widoczne zza szyb Zwisu dzieło sztuki, to leżąca pośrodku Rynku na uchu głowa autorstwa Igora Mitoraja. Artysta usytuował swoją rzeźbę vis-á-vis lokalu, co było przez jego bywalców bardzo trudne do zaakceptowania ze względu na zły gust twórcy. Z Mitorajem i jego rzeźbą bezlitośnie obeszła się Marianna G. Świeduchowska w książce "Katecheci i frustraci". Autorka - przytaczając jej opinię w dużym skrócie - napisała, że bywalcy Zwisu zasługują na lepszy widok z okna, a rzeźbiarza "po prostu pierdolą". W ten sposób lokal Vis-á-vis trafił do literatury polskiej po raz drugi.

Załoga wisząca

Kiedy niezwykłym zbiegiem okoliczności w Zwisie znajdą się jednocześnie jego najpopularniejsi bywalcy, kawiarnia zaczyna mieć bardzo eklektyczny charakter. Przy jednym poprzecznym stoliku siedzi manierycznie skurczony Świetlicki, przy następnym Andrzej Sikorowski (od lat nieodparcie przypominający garncarza leprechauna, chowającego złoto na końcu tęczy), a zaraz przy barze, tuż obok barmana Marka Wawrzyńskiego, dostojnie sączy koniak Jan Nowicki w białym garniturze. Żeby osiągnąć efekt bliski surrealizmu: do 2005 roku można było do tego grona dodawać słynnego na cały Kraków "Szajbusa" - Zbigniewa Fijałkowskiego. No ale to jest bohater na odrębną opowieść.

Wariat i poeta

W Krakowie prawie każda szanująca się knajpa ma barmana-poetę albo właściciela-powieściopisarza, albo malarza "po malarstwie" jako menedżera sali. Zwis ma jednak za barem poetę stuprocentowo autentycznego, tak autentycznego jak autentyczny jest Smok w noweli Andrzeja Bursy. Może i Marek Wawrzyński ma czasami zły humor, może i pogoni jakiegoś dziewiętnastolatka z Warszawy twierdząc, że "dzisiaj wódka od trzydziestki, bo to nie jest zabawka dla dzieci", może wydaje się momentami wyniosły, milczący i niedostępny. Ale - proszę wierzyć - ma do tego prawo. W przerwach między nalewaniem koniaku znanym poetom, filmowcom i kabareciarzom udało mu się wydać osiem dobrze przyjętych tomów poezji, które - jak twierdzą krytycy z Bronisławem Majem na czele - stanowią żelazny kanon polskiej poezji minimalistycznej. Jest Wawrzyński przekładany na języki obce, jest znanym literatem i powinien się z poezji utrzymywać. Można zaryzykować twierdzenie, że gdyby było to możliwe, poeta zawiesiłby swoją działalność gastronomiczną. Ale może się mylę, może bardziej prawdziwa jest wersja dla romantyków, że owo "przebywanie", nalewanie piwa z kija i obcowanie dzięki temu z bohemą artystyczną Krakowa, to najlepsze z możliwych zajęć dla prawdziwego poety.

W 2005 roku zmarł Zbigniew Fijałkowski. Warszawa miała i ma Czarnego Romana, "osobowość miejską", wokół której krążą legendy, Kraków miał "Szajbusa" Fijałkowskiego, którego w jednym (słabym, niestety) filmie genialnie zagrał Jerzy Trela.

Fijałkowski to była prawdziwa figura. Wszyscy wiedzieli, że cierpi na zdiagnozowaną, nie leczoną schizofrenię, ale nikomu nie przeszkadzał. Nie stanowiła problemu ani jego obecność, ani stany psychotyczne, w których bardzo często się znajdował, wywołując ogólne rozbawienie. Można w tym miejscu postawić pytanie o sens przyjaźni, a przyjaźnili się z nim podobno i Piotr Skrzynecki, i Grzegorz Turnau, i Marek Wawrzyński.

Opowieść o życiu "Szajbusa", który ponad wszystkie kawiarnie ukochał sobie Zwis, pełna jest prawdziwych, pół prawdziwych oraz całkiem zmyślonych anegdot. Wedle jednej z historii, pod koniec życia namówił piętnastu pijanych, agresywnych "gości z Wysp Brytyjskich", żeby zabrali z Rynku "Głowę" Mitoraja. Po prostu im ją oddał, nie żądając zapłaty. Policjanci z komisariatu zainteresowali się dopiero, kiedy gigantyczna rzeźba, która wydaje się ważyć wiele ton, drgnęła.

Fijałkowski przyjaźnił się z artystami, za komuny był cinkciarzem, później próbował swoich sił jako taksówkarz, ale pewnego dnia choroba dopadła go gdzieś w jakimś cichym, eleganckim, mało uczęszczanym miejscu. Powiesił się, osierocając Zwis. Tak mówiono, często przez łzy, ale wiersz na ten temat już nie powstał.

 

Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP, 29/2014 1 marca 2014