Miloš Forman

Moje dwa światy: wspomnienia

1996

 

(...)

 

MIŁOŚĆ BLONDYNKI

 

Pewnego późnego sobotniego wieczoru w centrum Pragi zobaczyłem młodą dziewczynę. Wlokła odrapaną walizkę, ale nie sprawiała wrażenia, że dokądś się spieszy, że czegokolwiek od kogoś chce i z całą pewnością nie była prostytutką. Wyglądała, jakby była zagubiona, ale zbytnio jej to nie przeszkadzało. Zaintrygowała mnie. Wdałem się z nią w rozmowę i nakłoniłem, żeby poszła ze mną do domu.

Pochodziła z Varnsdorfu w północnych Czechach. W tym włókienniczym mieście pracują głównie kobiety, które w stosunku do mężczyzn są w miażdżącej przewadze - mniej więcej dziesięć kobiet na jednego mężczyznę, tak że większość dziewcząt szaleńczo poszukuje partnerów.

Dziewczyna z obitą walizką poznała jakiegoś inżyniera z Pragi, który przyjechał służbowo do Varnsdorfu. Powiedział jej, że jest wolny, zabrał ją do winiarni, powtarzał jej w kółko, że musi odwiedzić go w Pradze. Dał jej swój adres i zaprosił na przyszły weekend do siebie. Pozwoliła mu, żeby się z nią kochał. Następnego dnia wyjechał.

Dziewczyna w najbliższy weekend wyruszyła za nim. Pragi praktycznie nie znała. Prawie cały dzień straciła na to, żeby się przekonać, że adres, który inżynier jej podał, jest fałszywy. Wieczorem już tylko spacerowała. Noc spędziła na rozmowie ze mną. O piątej rano zawiozłem ją autem na dworzec i odjechała pierwszym pociągiem do Varnsdorfu, ale utkwiła mi w głowie na kilka lat.

Ta jej historia w szczególny sposób mnie poruszyła i co jakiś czas nieoczekiwanie mi się przypominała. W końcu opowiedziałem ją Passerovi i Papouśkowi z pytaniem, czy nie można by z tego zrobić filmu.

- Można - stwierdził Ivan - ale potrzebna jest do tego jeszcze jedna rzecz.

- Co takiego?

- Stół bilardowy.

Grywaliśmy wtedy namiętnie w bilard. Komuniści uważali bilard za burżuazyjną rozrywkę, dlatego dobrych stołów było do dyspozycji niewiele. Lecz jeden z nich stał na zamku w Dobfiśu, więc pojechaliśmy pisać ten scenariusz właśnie tam. Film nazwaliśmy Miłość blondynki.

Kręciliśmy go w Zruću nad Sazavą, gdzie znajdowały się zakłady obuwnicze z przewagą żeńskiego personelu, deficyt płci męskiej był tam więc równie dokuczliwym problemem jak w Varnsdorfie. Dla wszystkich miejscowych historia od razu była zrozumiała. Przypadkowo mieli tam także przyzwoity stół bilardowy.

W naszym filmie życzliwemu dyrektorowi fabryki żal jest tych wszystkich samotnych dziewcząt, więc umawia się z armią, że wyślą mu do miasta żołnierzy. Kobiety w mieście są napalone na ten wielki dzień, ale pociąg wojskowy przywozi oddział obszarpanych, łysych i brzuchatych rezerwistów. Na powitalnej potańcówce, zorganizowanej na cześć żołnierzy, bohaterkę filmu podrywa młody pianista. Nie jest żadnym playboyem, ale mieszka w Pradze i daje blondynce swój adres. Parę tygodni później dziewczyna rzeczywiście go odwiedza, ale w domu są tylko rodzice. Blondynka nikogo w mieście nie zna, więc rodzice litują się nad nią i pozwalają jej przespać się na tapczanie w kuchni, gdzie sypia ich syn. On sam tej nocy ląduje w łóżku swoich rodziców. Ledwie się tam mieszczą. Tata chce spać, natomiast syn byłby najbardziej zadowolony, gdyby go wyrzucili i mógł położyć się na swoim tapczanie w kuchni z dziewczyną. Jednak wszystkim dyryguje matka, która nie zniosłaby w domu takiego bezwstydu. Na końcu filmu zawiedziona blondynka wraca do internatu w Zruću i wymyśla opowiastki o swym kochającym narzeczonym z Pragi, po których wszystkim dziewczętom w pokoju miło się zasypia.

Od samego początku było dla mnie oczywiste, że tym pianistą będzie Vladimir Pucholt. Był to aktor obdarzony niezwykłą intuicją, który nie wierzył w ten swój dar. Być może jego wrodzony racjonalizm nie pozwalał mu dostrzec, a tym bardziej ocenić, jak świetnie gra.

- Może być, panie reżyserze? - pytał mnie po każdym doskonałym ujęciu.

- To było kapitalne.

- Naprawdę?

- Naprawdę.

Nigdy w to tak całkiem nie wierzył, a myśmy go wszyscy kochali.

Po kilku latach stał się najpopularniejszym aktorem filmowym w Czechosłowacji, ale w 1969 roku znienacka rzucił film i wyemigrował do Anglii. Nie miał żadnych pieniędzy i nie znał angielskiego, za to miał od czego zacząć. Lindsay Anderson, który odwiedził nas kiedyś w Zruću w trakcie kręcenia Miłości blondynki, pozwolił mu przez dwa lata mieszkać u siebie w domu. Tak więc Pucholt w dzień zarabiał myciem okien, a wieczorami chodził na kurs angielskiego. Po czterech latach skończył szkołę średnią, a po dalszych siedmiu medycynę. Potem ożenił się z poznaną w Anglii dziewczyną i wyjechał z nią do Kanady.

Dzisiaj pracuje w Kanadzie jako wzięty pediatra. Codziennie widzi efekty swej pracy i jest zadowolony. Czasem przyjeżdża do Nowego Jorku i stąd wiem, że nie ogląda się wstecz. Niczego nie żałuje, choć wielu ludzi w Czechach wciąż nie może zrozumieć, jak mógł porzucić karierę aktora, za którą oni sami daliby Bóg wie co. Motywy, którymi się kierował, były jednak bardzo proste: już jako chłopiec chciał zostać lekarzem; trzy razy zgłaszał się na medycynę na Uniwersytecie Karola i trzy razy go odrzucali z powodu "burżuazyjnego pochodzenia"; jego ojciec był bowiem adwokatem przed lutowym przewrotem komunistycznym. W przekonaniu Pucholta jego kariera filmowa była jedynie przypadkowym zboczeniem z drogi ku prawdziwemu powołaniu.

W Miłości blondynki Pucholt, jako wschodząca gwiazda filmowa, uwodził moją byłą szwagierkę, Hanę Brejchovą, która w filmie gra naszą blondynkę z walizką. Inny wspaniały aktor, Vladimir Menśik, zagrał jednego z rezerwistów. Wszystkie pozostałe role obsadziliśmy amatorami, wśród których znaleźli się Ivan Kheil i Jiri Hruby, występujący kiedyś ze mną w Balladzie w łachmanach.

Kręcąc Miłość blondynki, przekonałem się, że przemieszanie zawodowców z amatorami może dać dobre efekty, ale potrzeba do tego silnych indywidualności aktorskich, które nie przelękną się surowego i naturalnego zachowania amatorów. Zlać się z ludźmi, którzy grają po prostu samych siebie, potrafi tylko aktor naprawdę dużego formatu, taki jak Vladimir Menśik. Słabszy aktor, który nie jest w stanie autentycznie i w pełni zaistnieć w tworzącej się wokół niego sytuacji, który trzyma się jedynie wcześniej przemyślanego rozumienia owej sytuacji i nie jest otwarty na bezpośredni impuls, nigdy nie może zagrać z amatorami, jeśli ci są naturalni. Gdy słabszy aktor odgrywa wykalkulowaną rolę, brak bezpośredniości w jego zachowaniu krępuje i odstrasza amatorów, ponieważ sztuczność wyprowadza ich z równowagi. Lecz kiedy wszystko gra, amatorzy zmuszają zawodowców do prawdziwości, zawodowcy zaś nadają scenie rytm i kształt, którego amatorzy nie czują. Amator do tego stopnia staje się elementem sceny, którą tworzy, że nie potrafi postrzegać jej jako rytmicznej całości o precyzyjnej strukturze i tempie. Amatorzy lubią się powtarzać i plotą rzeczy bez ładu i składu, dlatego aktor musi ich "ciągnąć" do przodu, ponieważ inaczej scena, jakkolwiek prawdziwa i urocza, stałaby się nudna.

Przy obsadzaniu Miłości blondynki udało mi się znakomicie zrównoważyć zawodowych aktorów z amatorami i tych kilka miesięcy spędzonych z Zruću nad Sazavą wspominam jako jedne z najszczęśliwszych w mojej przygodzie z filmem. Mieliśmy tyle czasu, ile potrzebowaliśmy. Graliśmy w bilard. Tarzaliśmy się ze śmiechu, kiedy Pucholt gniótł się z "rodzicami" na ich wąskim łóżku. Film ukończyliśmy w terminie i nie przekroczyliśmy budżetu.

Najładniejsza z miejscowych dziewcząt, którą zaangażowaliśmy do filmu, zakochała się w jednym z naszych oświetleniowców. Była młoda, spragniona życia, miała dobre serce i do tego była blondynką. Przystojny oświetleniowiec zapomniał jej jednak powiedzieć, że ma w Pradze żonę i dziecko, więc przez tych kilka tygodni, jakie spędziliśmy w Zruću, przeżywali burzliwy miłosny romans. Zazdrosne robotnice z fabryki szybko nadały blondynce przezwisko "gwiazda filmowa". Niemal jej to schlebiało. Miała rolę w filmie i przyjaciela z Barrandova, była ładna - w jej przypadku naprawdę wydawało się, że kariera filmowa nie musi być tylko ekstrawagancką iluzją.

Filmowanie dobiegło końca i oświetleniowiec wrócił do Pragi. Dziewczynie powiedział, że najpierw musi załatwić dla niej mieszkanie. Niech tymczasem poczeka w Zruću, a on niedługo po nią przyśle. Czekała i czekała. Oczywiście, wszystkim dziewczętom w internacie powiedziała, co jej przyjaciel obiecał. Niebawem zaczęły stroić sobie z niej żarty. Broniła go, a gdy zabrakło jej argumentów, zaczęła wymyślać powody, dlaczego ciągle nie przyjeżdża i twierdziła, że zjawi się lada dzień. Utrzymywać to kłamstwo było jednak coraz trudniej. W końcu już dłużej po prostu się nie dało, spakowała więc swoje rzeczy i powiedziała koleżankom, że jej ukochany filmowiec nareszcie wzywa ją do Pragi. Urządził tam dla niej gniazdko i kupił obrączki. Już się nie może doczekać, kiedy będą razem. W Pradze przekonała się, że oświetleniowiec ma rodzinę, której nie zamierza opuścić, a do niej nie chce się przyznać. Była to historia jakby wyjęta z naszego filmu. Jednak dalsze losy blondynki należą do znacznie smutniejszego kina. Wrócić do Zruća już nie mogła. Wydawało się jej, że wszystko na świecie jest lepsze od dalszych kpin koleżanek z internatu. "Halo, gwiazdo, dzwonią do ciebie z Hollywood! Hej, gwiazdo, wyciągnij ten palec z nosa, narzeczony niesie ci na niego obrączkę!" W Pradze nie miała wprawdzie dokąd pójść, ale była ładna, więc zaczęła żyć ze swej urody. Wysiadywała w barze hotelu "Alcron" albo "Jałta" i kazała sobie płacić twardą walutą. Czekała tylko, aż ktoś zaprosi ją na próbne zdjęcia i znowu załapie się do filmu.

Pewnego wieczoru, gdy Miłość blondynki miałem już dawno za sobą i pracowałem nad czymś zupełnie innym, wstąpiłem do "Alcronu" na spotkanie z jakimś zachodnim dziennikarzem i natknąłem się na blondynkę ze Zruća. Postawiłem jej drinka. Była rozpromieniona i szczęśliwa, że przysiadł się do niej ktoś z branży filmowej. Przynajmniej inne dziewczęta widzą, że ona jest kimś. Mnie zaś interesowało jej życie w praskim półświatku, więc wstępowałem do niej jeszcze kilkakrotnie i pozwalałem jej o wszystkim opowiadać.

W tamtych czasach największym sutenerem było państwo. Wszystkie prostytutki musiały informować ubecję z kim szły, a ubecja te informacje zbierała i wykorzystywała do szantażowania cudzoziemców, którymi się interesowała. Blondynka ze Zruća nie chciała jednak donosić na swych amantów. Ta gra jej się nie podobała. Zamknęli ją więc na kilka tygodni w więzieniu, a kiedy po zwolnieniu wróciła znowu do baru, zamknęli ją po raz drugi. W tym środowisku było to na porządku dziennym. Po kilku aresztowaniach zgodziła się na współpracę, ale w żadnym przypadku nie zamierzała dotrzymać umowy, tak że wkrótce znowu poszła za kratki. Nigdy jej nie skazali za prostytucję, bowiem Komunistyczna Partia Czechosłowacji ogłosiła, że w socjalistycznej Czechosłowacji prostytucja została wytępiona. Panienki z "Alcronu", które nie słuchały swego ubeckiego alfonsa, sadzano za pasożytnictwo, gdyż nie mogły wykazać się żadnym zatrudnieniem.

Blondynka ze Zruća postanowiła, że przechytrzy system i znajdzie sobie pracę. Chodziło głównie o pieczątkę. Jeśli jej się uda załatwić jakikolwiek stempel w dowodzie osobistym w rubryce "zatrudnienie", nie będą mogli jej aresztować.

Sztuczka chwyciła, ale sama ukręciła na siebie bicz. Ponieważ nie miała solidnego wykształcenia, nie załatwiła nic lepszego niż praca sprzątaczki w szpitalu. Pracowała od czwartej rano do dwunastej w południe. Potem wracała do domu, kilka godzin spała, robiła się na bóstwo i szła do baru polować na zachodnich turystów. Byłem pełen podziwu dla jej charakteru. Wykańczała się powoli tylko dlatego, by nie zostać szpiclem.

Pewnego wieczoru zaszedłem do "Alcronu", ale blondynki ze Zruća nie było. Jej koleżanka powiedziała mi, że znowu siedzi. Państwo ustanawiało prawo i państwo mogło je łamać, tak że policja coś jednak na nią znalazła.

Przez kilka miesięcy nigdzie się nie pojawiała. Kiedy ją w końcu spotkałem, wydawało mi się, że jest szczęśliwsza widząc mnie, niż kiedykolwiek przedtem. Potem zauważyłem, że chowa przede mną ręce. Chwyciłem ją za ramię, a ona powoli wyciągnęła rękę, pokazując mi szkaradną bliznę biegnącą przez jej nadgarstek.

- Już nie wiedziałam, co robić - rzekła.

Długo trzymali ją w areszcie śledczym, gdzie był ostrzejszy rygor niż normalnie po wyroku. Cela była mała, a przez kraty w maleńkim okienku pod sufitem prześwitywał tylko skrawek nieba. Nie miała co robić. Z książek proponowali jej tylko dzieła Marksa i Lenina. Potem jednak wpadła jej w ręce powieść z dziewiętnastego wieku. Był to Jan Cimbura, historia ze środowiska wiejskiego, której wprawdzie nie doczytała, ale w książce znalazła wspaniałe ilustracje.

- Ilekroć otwierałam tę książkę i widziałam te obrazki, chciało mi się beczeć.

Szczególne wrażenie wywarł na niej jeden z nich, na którym nie było żadnych ludzi, tylko zielona łąka, opadająca ku kryształowemu jeziorku. U podnóża pagórka rosły drzewa, ptaki śpiewały, świeciło słoneczko. Kolory na tym obrazku były tak piękne, że podobnych nigdy w życiu nie widziała. W jej szarej celi nawet pasemko nieba było zazwyczaj żółtawe od smogu.

Blondynka ze Zruća patrzyła na ten cudowny krajobraz tak długo, aż postanowiła, że nie chce dłużej żyć. Jednak odebrać sobie życie w więzieniu nie było łatwo.

- Ale ja byłam sprytna, przechytrzyłam ich - oznajmiła mi z dumą. Powiedziała strażniczce, że jest aktorką i musi dbać o cerę, dlatego prosi o swą kosmetyczkę, inaczej będzie skończona w branży. Ku jej wielkiemu zdziwieniu, podstęp się udał i strażniczka zaczęła jej codziennie przynosić przybory toaletowe. Nigdy jednak nie zostawiała jej samej. Stała tam i czekała, aż dziewczyna wypielęgnuje sobie cerę. Blondynka ze Zruća codziennie nacierała więc wacikiem skórę, którą najchętniej zdarłaby sobie z twarzy. Któregoś popołudnia udało jej się wyjąć miniaturowe lusterko z puderniczki i schować w fałdach więziennego ubrania. Strażniczka wyszła, zamykając za sobą drzwi. Blondynka poczekała do nocy, rozbiła lusterko i otworzyła książkę. Spoglądała na tę soczyście zieloną łąkę, kwitnące drzewa i buchające żarem słońce i wbiła sobie odłamek lusterka w nadgarstek.

- Potwornie bolało. Ten ból był nie do zniesienia, ale ja nie chciałam zwalić się tam na ziemię, żeby mnie później ktoś znalazł i uratował, więc rżnęłam się tym odłamkiem i rżnęłam.

Krew buchała jej z obu nadgarstków, zaczęło jej się kręcić w głowie, a ona włożyła jeszcze szybko obie ręce do śmierdzącej, powalanej kałem dziury klozetowej w kącie celi.

- Nie chciałam ryzykować. Miałam nadzieję, że jeśli nie umrę z upływu krwi, to zabije mnie infekcja.

Potem straciła przytomność.

Ocknęła się dopiero w szpitalu. Znaleźli ją w porę i żadnego zakażenia nie dostała. Ciągle jeszcze miała nadzieję, że kiedyś i tak dostanie się do filmu, chociaż z czasem zaczęła w to wątpić. Niczego jednak nie żałowała.

- Nie uwierzyłby pan, jaki ten obrazek był śliczny.

W 1968 roku otwarły się na krótko granice Czechosłowacji i blondynka ze Zruća zniknęła na dobre z praskich barów. Koleżanki powiedziały mi, że wyemigrowała do Australii. Kraj Antypodów był dokładnym przeciwieństwem Zruća. Tutaj kobiety były w mniejszości, zwłaszcza wśród czeskich osadników.

Po latach zaczęła dzwonić do mnie do Nowego Jorku. Zazwyczaj była pijana. Miała córkę, bardzo utalentowaną dziewczynę, która studiowała aktorstwo. Chciała, żebym ją zobaczył, ponieważ córka na pewno osiągnie to wszystko, co jej mamie nie wyszło.

Rozmawiając z nią, nigdy nie odłożyłem słuchawki. Blondynka ze Zruća z pewnością farbowała już włosy, a z jej głosu mogłem wywnioskować, że życie jej nie rozpieszczało. Ale nigdy nie zapomnę, jaka była wtedy, gdy po raz pierwszy widzieliśmy ją stojącą przy taśmie w fabryce obuwia i wybraliśmy ją do Miłości blondynki. Wyglądała wtedy jak kwiat czereśni.