Krzysztof JASTRZĘBSKI
Tomasz N., pseudonim "Misiek", od dekady z hakiem był klientem mojego antykwariatu, gdy w grudniu zeszłego roku został przeze mnie, mówiąc w jego stylu, odpalantowany - zdecydowanie i kategorycznie. Jest taki piękny zwyczaj żegnania tych, co odeszli, gdy we wspomnieniach wydobywamy charakter postaci z mroków niepamięci. Gdy gość odchodzi na amen, obowiązkowo opisujemy go tylko z pozytywnej strony. Tomasz N. żyje nadal, więc odwieczna polska norma obyczajowa, aby nie pisać źle o nieboszczyku, mnie nie obowiązuje.
Pamiętam doskonale, gdy przygarnąłem tego zawodnika jak bezpańskiego psu, wiosną 2002 roku. W mojej budzie z książkami, nazywanej na wyrost antykwariatem, pojawił się nieduży facet z wojskowym plecakiem i bezradną miną - szukał poezji, a ja potraktowałem go sympatycznie, jak postępuję zawsze z nowymi przybyszami. Kupił wtedy niewiele, ale na drugi dzień przyszedł znowu (dowód na skuteczność mojej taktyki). Akurat potrzebowałem człowieka do pomocy, bo miałem spory zakup przy ul. Wyspiańskiego, u niejakiego Dzyra, w pakamerze na poddaszu. Nowy bez wahania zaoferował swoje usługi.
Zakup był niezwykłe udany, toteż zleciłem przybyszowi kolejny - miał nabyć w pobliskim "Merkurym" małpkę żołądkowej gorzkiej i koniecznie podbarwionej, którą niezwłocznie rozpiliśmy z gwinta. Najpierw ja połowę flaszki, on wysuszył resztę. Podczas ceremonii opijania kontraktu, mój nowy pomocnik zrozumiał, że automatycznie przeszliśmy na ty, i zwrócił się do mnie: - No, Misiek! Odwróciłem ten zwrot i tak oto ten mikrus stał się Miśkiem. Pasował do niego ten pseudonim, bo włóczył się wtedy po Warszawie niczym bezdomny pies. Parę dni później zajrzał do mnie Darek, śmieciarz z żółtymi papierami, robiący osiedla w rejonie ul. Klaudyny i powiedział, że ma interes do Miśka. Więc odwrotu już nie było, Misiek został Miśkiem - i to na długie lata.
Nosił wtedy wielgachny, ciężki plecak, ledwo trzymający się na resztkach rzemyka. Zastanawiałem się, co on w tej sakwie nosi i niedługo czekałem na odpowiedź - to był, psiakrew, cały warsztat jakiegoś mechanika! Narzędzia, kombinerki, młotki, kable, śruby, śrubki, muterki i wiertarka - ale po cholerę, dzień w dzień, taszczył cały ten majdan? Pojęcia nie miałem. Akurat w moim domu padło światło, więc poprosiłem Miśka o pomoc - zgodził się bez wahania.
- Kolego! Ale czy ty potrafisz!?
- Ja na statku odpowiadałem za całą elektrykę - odrzekł. Mimo to bałem się i to poważnie, bo na fachowca nie wyglądał, ale co trzeba, to zrobił.
Wkrótce dowiedziałem się więcej. Misiek był wypychany z domu przez rodzinę do pracy. Najpierw biegał po wskazanych mu pracodawcach, ale żadnej roboty nie znajdował. Jeden rzemiecha, hydraulik, zatrudniał tylko wykonawców mających własne narzędzia i własne ubezpieczenie, zatem on, dla świętego spokoju, brał z domu narzędzia i udawał przed żoną, że szuka pracy. Wracał do domu jak zwykle z niczym, żona robiła kolejną awanturę, a nazajutrz znów brał ze sobą wypchany narzędziami plecak i szedł w miasto, i udawał, że szuka roboty, a tak naprawdę tułał się jak pies po stolicy, aż trafił do mnie i tak się zaczęła ta ballada.
Antykwariat to był jedyny wtedy przyjazny kąt, gdzie znalazł przytułek. Miesiąc później do antykwariatu wpadł dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" w poszukiwaniu żoliborskiego tematu zawartego w Listach do pani Z Kazimierza Brandysa. Książki nie znalazł, ale napisał reportaż o Miśku w antykwariacie zawalonym wbrew prawom fizyki i tak Misiek już na samym początku trafił na łamy prasy.
Po jakimś czasie rzemyk w plecaku pękł i Misiek przestał przynosić narzędzia. Odtąd przybywał bez obciążenia. Nie minął kolejny miesiąc, gdy w firmie pojawiła się grupka ludzi po wodzą kobiety z zaciśniętymi ustami, którymi jednak przemówiła: - Jazda mi stąd!
Misiek uciekł. Nic nie rozumiałem. Jasne dla mnie było tylko to, że Miśka żona, zła jak diabli, przyszła zrobić porządek z chłopem. Mąż miał się zatrudnić w porządnej firmie, a znajdował przytułek w składzie makulatury. Wrócił za jakiś czas, aby oznajmić, że mściwa jak cholera ślubna Gocha nie odpuści. Zabroniła mu przychodzić "do tego pijaka", czyli do mnie.
- A ci pozostali z żoninej ekipy to kto? - zapytałem.
- Córka i jej chłopak.
- A ten milczący stary byk?!
Kim jest ten "stary byk", Misiek, skory do zwierzeń, nie powiedział. Pomyślałem, że może z jakichś względów krępuje się, by o tym mówić.
Było coś jeszcze do wyjaśnienia. Nazwanie mnie przez miśkową babę pijakiem nie miało podstaw. Właśnie wtedy minęło dziesięć lat, odkąd skończyłem z piciem, ta małpka to był incydent, chciałem wynagrodzić Miśkowi ciężką pracę przy transporcie ogromnej biblioteki po profesorze, a sam wyłącznie dla towarzystwa chlapnąłem, a tutaj, psia mać, okazało się, że Misiek jak na świętej spowiedzi wyznał żonie, iż wypił z właścicielem zakładu, czyli ze mną, chciał się pochwalić - wyszło inaczej. Żona zrozumiała, i słusznie, że firma, w której się pije, nie jest dla męża miejscem odpowiednim, dlatego przyszła robić porządek. Przyznam, iż nie mam szacunku do mężczyzny, który opowiada babie w domu dyrdymały o znajomych czy kolegach. To dupa, nie chłop. I to wyrzuciłem Miśkowi, a on rzekł, że było inaczej. Owszem, pochwalił się, że wypił z antykwariuszem, ale nie żonie, tylko niejakiemu Kriszo - kalece, będącemu pod opieką rodziny, a ten sukinkot wszystko wypaplał. Jakkolwiek by nie było, żona miała argument i waliła nim jak w bęben.
Po historii z najściem domowej ekipy Misiek znikł, ale nie na długo. Przyszedł po dwóch tygodniach i tak zaczął się akt drugi Ballady o Misiu.
Pojawił się, aby powiedzieć, że ciągnie go do tego miejsca, atmosfery, lubi książki, lubi poezję, zwłaszcza bajki i sam chciałby jakąś napisać - ma pomysły, imponują mu przychodzący tutaj ludzie, tacy kulturalni, tacy grzeczni, tacy inteligentni, nie ma porównania z tymi, których poznał pływając przez dwadzieścia lat na statkach rybackich. Przez te wszystkie spędzone na morzu lata, raz tylko na pokładzie jednostki widział książkę - jedną. To zaś, co się powiada o marynarzach - gdzie strona, to żona - to bujdy na resorach. A już największymi kretynami są ci tak osławieni kapitanowie - to intelektualne ćwoki. A tutaj niemal każdy wchodzący człowiek to osobowość. Na koniec zapytał, czy może przychodzić, aby ogrzać się w tym wyjątkowo kulturalnym miejscu. Mógł. Przychodził i zaczęło się miśkowe gadanie, z czasem nazwane "miśkowaniem".
Najpierw pochwalił się, że na warszawskim Zaciszu posiada willę. Jak się przekonałem, od tego zaczynał każdą opowieść o sobie, a na brak słuchaczy w antykwariacie nie narzekał, tutaj wszyscy zachowują się grzecznie i pozwalają drugiemu mówić. Miał więc idealne pole do popisu.
I Misiek mówił, że ma też działkę pod Warszawą. Ile wartą? Zadawał głośno pytanie i na nie odpowiadał. Wymieniał, ile działka liczy metrów, po ile chodzi jeden metr, mnożył to i podawał wynik. Wychodziły krocie. Ma też samochód. Zaraz potem mówił zgoła coś innego, że wypędzony przez domowników śpi na strychu, bo nie pracuje, nie dokłada się do kosztów utrzymania domu, więc tam nie ma dla niego miejsca. Nie pasowało jedno do drugiego - jest bogaty, a żyje jak nędzarz.
Misiek jest osobnikiem tak gadatliwym, że jego losy można poznać w mig. Tuż po wojnie w 1946 r. do pożydowskiego piętrowego drewniaka w Radości przy ul. Będzińskiej 3/21 wprowadziło się czternaście rodzin z terenu, w tym Jan z Piastowa, z żoną zza Zegrza, to byli rodzice Tomka-Miśka. Zanim ten zawodnik się urodził, Radość w 1951 r. przyłączono do Warszawy, a parze tych nowych warszawiaków rodziły się same córki, jedna po drugiej, trzy. Wreszcie jako czwarty, w 1959 r., wylągł się on, oczekiwany przez tatusia i ukochany synek mamusi. Uczył się nieźle, maturę w 1979 r. zrobił w technikum przy ul. Zajączka na Żoliborzu. Podróż do szkoły była prosta. Do ronda autobusem linii C, stamtąd do celu tramwajem. Potem wybrał się na studia do Gdyni, w Wyższej Szkole Morskiej, a miłość do miasta studiów pozostała mu do dzisiaj - tam koledzy nazywali go Pingwin.
Szosa i linia kolejowa dzieli Radość na dwie części. Ta zachodnia, bliżej Wisły, była przez tych z części wschodniej określana chamską. Argumentem było, że w zachodniej pasło się więcej krów.
- O rety, ileż mi to pochodzenie ze złej strony szosy wypominała żona - mówił.
W tej właśnie lepszej części mieszkała przyjaciółka Miśkowych sióstr i zagięła dość skuteczny parol na studenta, pojechała za chłopakiem aż do Gdyni. A tam akurat wybuchły wielkie strajki, bo to było latem w słynnym 1980 roku. A w ślad za dziewczyną do Gdyni podążyła matka Tomka, aby rozpędzić rodzący się między młodymi układ miłosny. Weszła do akademika i zastała parę w pościeli. I zrozumiała, że już jest po ptokach. Tomek bezceremonialnie wypędził rodzicielkę, lepiej mu było z dziewczyną. Matka się obraziła na amen i ten uraz pozostał jej do samiutkiej śmierci. Zawiodła się na jedynaku. Tomek nic sobie z tego nie robił. Młodzi po powrocie z Gdyni spotykali się w plenerze pięknych podwarszawskich okolic. Pewnego razu grzeszyli nad Świdrem, aż nagle, na niebie zrobiło się ciemno, w pobliżu uderzył piorun, a oni, uciekając przed bożym gniewem, ubierali się w pośpiechu. Ciotka, opiekunka dziewczyny, bo jej matka nie żyła, odkryła te swawole i naciskała na szybki ślub. W samą porę, bo panna była już w ciąży. Misiek był jeszcze studentem. Młodym żeniaczom przychodziły na świat dzieci, jedno, drugie, trzecie, same córki. Co wy robicie! Wrzasnęła ciotka i trzeba było interweniować. Tomek do dzisiaj się chwali, ile to kaski z tytułu dodatku rodzinnego czesał na studiach. Wreszcie skończył Szkołę Morską i zamustrował na statek "Gryf Szczecin" na połowy dalekomorskie. Zabrakło mu osiem dni do stopnia oficera, dlatego jeszcze trzy miesiące robił za asystenta, gdzie dodatek był marny (0,85 dolara na godzinę, oficer miał wtedy 3,75 dolara).
- Ale w mesie oficerskiej jadłem - chwalił się.
Potem przy następnym rejsie przyszły naprawdę duże pieniądze. Półroczną pensję, cały drżący, wiózł w majtkach, bo poprzednio widział, jak kolesia-marynarza zrobili złodzieje.
Ten akurat stał sobie w pociągu przy oknie i wesoło pogwizdywał, gwizdu, gwizdu, jakiś sztuczny tłok i półroczny zarobek poszedł w pizdu. Pomny tej przygody Misiek po korytarzu się nie kręcił, siadł w przy oknie w przedziale pociągu Szczecin-Warszawa, zamówił u noszaka piwo, ten stawia trunek, a Miś, choć bogaty, nie ma czym zapłacić, bo wszystkie pieniądze przezornie schowane w majtkach. Podczas kolejnego powrotu do domu też się działo. Odprawa celna, coś brzęczy u kolesia, otwierają bagaż, a tam zwykłe ocynkowane wiaderko będące na stanie statku.
- Ale wiocha, kompromitacja, wstydziłem się za niego - podsumował to zdarzenie. Zmienił pracodawcę, robił u Niemca, a cały niewąski zarobek szedł teraz na będące pod kontrolą żony konto, ona w końcu opiekowała się trojgiem dzieci. Gdy wracał z rejsu, pomagał żonie przy opiece nad dziewczynkami. Nie podobało mu się tylko, że żona nader szybko wysyła go w rejs. Właśnie wrócił z takiego dziewięciomiesięcznego, posiedział w domu dwa tygodnie, a ona już bąka, że trzeba pojechać, pracować. - Ja się nie liczyłem, tylko moje pieniądze się liczyły - podsumował. Pojechał dla świętego spokoju. - U Niemca był luks - wspominał. Tyrał na dom. - Ileż ja zarobiłem, panie - powtarzał po latach - setki tysięcy baksów i gdzie to jest? Skoro były pieniądze, trzeba było to zamanifestować. Wyprowadzili się z bloków na Bródnie. Tam na 37 mkw. mieszkali z trójką dzieci, dziadkiem, dwoma psami i trzema kotami.
Kupili więc pół domu na Zaciszu przy Radzymińskiej, to ten dom Tomek nazywał willą, kupili działkę, kupili samochód.
- Był hajs, były zakupy, ale reszta pieniędzy gdzieś wsiąkła - dodał. Z kolejnego rejsu wrócił samolotem. Z Okęcia na swoje Zacisze już taksówką i krzyknął z podwórka: - Gocha! Odpowiedzi nie było. Wszedł i powiedział: - daj kasę na zapłacenie taksówki. W domu nie było grosza, a żona zła, że wrócił. Położył się do pościeli i czekał na ślubną, a kot, który dotąd z nią sypiał, zaczął wyprawiać harce - biegał mi po głowie, skurwysyn - wspominał. Wtedy zrozumiał, że został odsunięty od łoża. W domu czuł się źle, wziął kontrakt, jaki był pod ręką, i pojechał.
- U Włocha, bandyty, było mi źle, u Greka, drugiego bandyty, też mi było źle - powiadał - maksymalna eksploatacja człowieka. Panie, 40 stopni na Oceanie Indyjskim, bez odrobiny cienia, katorga.
Tam zarabiał najmniej, 1750 dolarów miesięcznie.
- Tylko raz skorzystałem z burdelu w Australii i tylko raz byłem w kasynie - to wszystko przez te lata.
- Pewnego razu na statku odwiedziła mnie żona, czułem, że jest coś nie tak, była małomówna. Okazało się, że namówiona przez kuzyna władowała pieniądze w giełdę i kasa przepadła. Wtedy po raz ostatni odpaliła, bo już byłem na definitywnym małżeńskim aucie.
Czy pracował, czy nie, Misiek zawsze miał problemy finansowe. Stale był bez pieniędzy - nie potrafił nimi gospodarzyć. Siedząc w domu czekał na telefon o kolejnym kontrakcie - zadzwoniono - ale trzeba było odnowić papiery, zaliczyć kurs BHP w Gdyni z nowych przepisów. A on nie miał nawet na bilet kolejowy, z tym nie problem, ale gdzie będzie spał, co będzie jadł podczas tego tygodnia? Pojechał, jak stał, bez grosza, spał w parku, jadł odpadki - zdegenerował się, wrócił i czekał na telefon, ale nikt nie zadzwonił. Nie chcieli gościa, który przyjechał na kurs i śpi w parku. I wtedy właśnie pojawił się u mnie wypędzany przez żonę za robotą, ale on żadnej pracy nie był w stanie sobie załatwić. Żona od razu założyła mu sprawę o alimenty i fundusz za niego płacił.
Jako niepracujący został wypędzony z mieszkania, urządził się na strychu domu, ale nie narzekał. W domu pojawił się Zbyszek i zajął jego pokój. Pewnego razu Misiek siedział na swoim strychu, przyszedł Zbyszek i bez słowa przylutował mu w ryj. Tydzień później przeprosił, wyjaśnił, że był podpuszczony przez żonę i znów panowie pili razem. Misiek w domowej hierarchii spadł do najniższej pozycji, nawet dwa domowe psy go obszczekiwały. Trzeci pies go nawet lubił, ale żona na to krzywo patrzyła, więc w końcu i on na niego warczał.
- Mam przerąbane - powiadał o sobie. Śmiesznie brzmiało, gdy obcym osobom w antykwariacie opowiadał, że jest posiadaczem willi, samochodu i działki, a ta zwłaszcza jest cenna, bo właśnie kurs na ziemię idzie ostro w górę, by chwilę potem opowiadać o swoim losie.
- Mam przesrane - mówił obcym ludziom. Niektórzy z nich, jak Wielki Elektronik, zaczęli się zastanawiać, co oni by w takiej sytuacji zrobili? Ale zaraz nachodziła ich refleksja, że przecież nie dopuściliby do tego. Inni radzili mu, by się wyprowadził, podzielił majątek, ale on ani myślał korzystać z rad.
Za to pokazywał mi SMS-y od swoich córek - były straszne (...).
Trudno było sobie wyobrazić w najczarniejszych myślach, aby córki tak się zwracały do ojca. Wtedy nie wiedziałem o tym, że pokazuje mi to, aby wzbudzić współczucie. Na to, co od własnych dzieci przeczytał, Misiek ciężko pracował, o czym też nie wiedziałem. On lubił eksponować swoje nieszczęście publicznie. W odpowiedzi od przygodnych ludzi otrzymywał dziesiątki rad, ale z żadnej nie skorzystał i nie zmienił swojego postępowania.
Miał za to swoją strategię przetrwania, był bardzo chętny do pomocy każdemu, o wynagrodzenie nie dbał, zadowalał się tym, co dostanie. Pomagał mi przy zakupach towaru, dźwigał pudła z książkami, zamiatał obejście, ale do samodzielnej pracy w firmie się nie nadawał.
Nie mogłem na przykład zostawić go samego w antykwariacie, bo by zaraz rozdał towar potrzebującym, taki był otwarty i szczery. Nic nadawał się zatem do pilnowania firmy przed złodziejami, gdyż uważał, że pilnowanie oznacza brak zaufania i obraża klienta. Właśnie kupiłem cztery klasery ze znaczkami; po kwadransie już ich nie było, bo Misiek odwrócony tyłem gadał. Uwielbiał gadulec - jak powiadał - ale nie wszyscy mieli na to ochotę i czas.
Idąc na obiad zamykałem drzwi na klucz, bo ludzie wyczuli, że tego oryginała można zrobić migusiem na szaro.
Lubił gadać, bez opamiętania, ale nie miał tego, co nazywam ciągiem na bramkę - chcąc naświetlić tło opowiadał rozwlekle, co często przekraczało cierpliwość słuchacza i bywało, że mówił sam do siebie. Wspominał swoje lata na statku, bo cóż innego mógłby wspominać.
Jak zapobiegł pożarowi, jak usuwał awarię. Szczurom lądowym te wydarzenia nic nie mówiły, były wręcz nieciekawe i czasami współczułem Miśkowi, iż nie ma nic lepszego do opowiedzenia, nic nie przeżył, tylko ten statek i statek.
Świetnie sobie radził ze sprzątaniem w firmie, robił to fachowo i szybko. Raz zwróciłem się do niego zażenowany: - Kolego, idą święta, mam kłopot z myciem okien i trzepaniem dywanu. No problem - odparł i przestałem się o to martwić. Załatwiał też i inne moje sprawunki, pralnię, zakupy, odbiór domowej kiełbasy z dworca autobusowego nadanej w Opolu Lubelskim. Z powodu tej dyspozycyjności był uwielbiany przez klientów antykwariatu.
Brało się to i stąd, że Misiek nigdy o nic nie prosił, nie miał żadnego interesu, żadnej sprawy, nie zawracał głowy, natomiast chętnie deklarował pomoc, nierzadko bezinteresowną, zadowalał się najbardziej skromnymi napiwkami. I, co było ważne, zdawał mi szczere relacje, czyli donosił. Gdy zaniósł mi ciuch do poprawki, zaraz doniósł, co powiedziała o mnie krawcowa, w ogóle nadstawiał ucha i dzięki temu miałem wiele prawdziwych informacji z pierwszej ręki. Chętnie zabierałem go na zakupy. Pamiętam, pojechaliśmy na Powiśle, kupować księgozbiór po zmarłym profesorze Bocheńskim. Miśkowy spryt tak się spodobał spadkobiercom, że zatrudnili go do czyszczenia pozostałości po nieboszczyku. Parę dni tam służył, wrócił i pokazywał kilka zielonych banknotów. Nazajutrz był bez grosza. Ile by nie zarobił, starczało na chwilę. Ale sobie radził. Papierosy brał na kredyt u pani Lili w najbliższym kiosku, stamtąd też pożyczał czajnik do gotowania wody i donosił, że pani Lila ma kłopoty z kioskową pomocnicą, zwaną Pięknisią, bo ta wulgarnie odezwała się do znacznej persony z urzędu gminy i jest afera. Też podpadłem Pięknisi. Nazywała mnie skąpym dziadem i wciąż pytała, kiedy sobie wreszcie kupię czajnik elektryczny, bo on ten czajnik pożyczał z kiosku. A pożyczał, bo Misiek-elektryk czajnik firmowy spalił, nie wyłączył kabla z sieci, spadająca książka uruchomiła guzik "włącz" i gotowe. W porę zapobiegliśmy czemuś gorszemu. Był lekkomyślny, nie wyłączał też na fajrant przewodów z gniazdka w sklepie pełnym książek. Bez jedynej marynarskiej rozrywki - przerwy na kawę, cierpiał. Kiedyś na parę dni znikł, nie pokazywał się, ale wrócił i rzucił mi papierem. Okazało się, ze został zatrzymany przez policję.
Potem pokazywał się w kratkę, bo znalazł coś w rodzaju stałej pracy u emerytowanej doktor mechanizacji rolnictwa. Już pierwszego dnia służby wrócił stamtąd zdenerwowany, po pierwsze pani doktor nie tyle potrzebuje pracownika, co słuchacza i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że stara mówi niewyraźnie, sepleni i on nie może jej zrozumieć, denerwuje go ten bełkot, a tutaj trzeba przynajmniej słuchać i to jest katorga. Uśmiałem się, przecież gadanie to specjalność Miśka. Trafiła kosa na kamień. Pani doktor znosi do domu rupiecie z dzielnicy, wszystko, co znajdzie, ładuje do wora, makabra. To jeszcze nic, doszło do niewąskiej awantury między Miśkiem a sąsiadami. Jedna z nich, Grażynka, wsiadła na niego za robienie bałaganu na wspólnej klatce, ale tak naprawdę boi się, iż Misiek wygryzie ją ze schedy po starej pannie. Był szczęśliwy, gdy pracodawczyni wysyłała go po obiad do stołówki pana Czesia, wtedy wpadał do antykwariatu. Po jakimś czasie częściej bywał u mnie niż tam i znajdował zatrudnienie przy odnoszeniu paczek z zakupami, sprzątaniu piwnic u klientów. Trzepał ludziom dywany, mył okna i podłogi. Był przy tym bardzo dokładny, nie odszedł od roboty, dopóki nie zrobił dobrze i to jedno mu się udawało, bo do samodzielnej pomocy w antykwariacie raczej się nie nadawał.
Misiek to gość niereformowalny. W tęgie mrozy przychodził w samej marynareczce budząc tym samym przerażenie u klientów. - Panie Misiu, niech pan coś na siebie nałoży, bo gdy pana widzę, mnie samej jest zimno - mówiły tak zwłaszcza panie i przynosiły mu tuziny płaszczy, kurtek zimowych, bo myślały, że on tego na grzbiet nie ma, a on to wszystko wyrzucał i chodził w największe mrozy w marynareczce. Tego nie mogłem zrozumieć, bo to przecież nielogiczne, ale całe jego życie jest nielogiczne, lecz jakiś powód musi w tym być i był. Misiek marznący to gość wymagający współczucia i o to mu chodziło, i to zaspokajało jego potrzeby, aby się nad nim litowano, aby mógł się wyżalić i opowiedzieć jak marznie. Na tym strychu też marzł z zimna i pewnego razu w tęgie mrozy przyszła na strych żona, rzuciła mu jak psu koc, aby się okrył i on się bardzo z tego gestu cieszył.
A nie wzięła cię, ta stara prukwa, do ogrzewanych pomieszczeń willi kupionej za twoją ciężką pracę - odpowiedziałem mu zły na taką miśkową, psią logikę.
Dostarczał z domu wiadomości. Żona zakazała mu na strych znosić książki - stropy nie wytrzymują - rzekła i zrobiła pozycję przestraszonej żaby, jakby zaraz wszystko się miało zawalić, co Misiek zademonstrował. Wyśmiał przy tym nieznajomość praw fizyki u głupiej baby oraz dodał: - jestem jedynym w całym domu po studiach, a mam pozycję gorszą niż pies. Mnie jednak zastanowiło coś innego - zabronić chłopu przynoszenia książek do domu to wyrafinowana forma przemocy domowej. A może prawdziwe jest staropolskie porzekadło, że jeżeli się babie we wszystkim ustępuje, to ona wariuje, na co przypadek Miska byłby znakomitym dowodem.
Postawiłem diagnozę, że Misiek jest ofiarą przemocy domowej w najbardziej przerażającej postaci i trzeba mu pomóc. Trafiłem do Towarzystwa Praw Ojca przy ul. Gimnastycznej na Mokotowie, pomagającym takim ofiarom, poznałem szefa, za jakiś czas, czysty, niech skonam, przypadek, zaczął do mnie jako klient przychodzić działacz tego Towarzystwa. Nie podobało mi się, że szef Towarzystwa ma aspiracje polityczne, właśnie podłączył się pod idącą w górę Samoobronę Leppera i istota jego sprawy trochę się rozmyła. Dowiedziałem się także, że istnieje konkurencyjne Towarzystwo o podobnym profilu. Więc zadzwoniłem i tam. Usłyszałem, że wszystko byłoby dobrze, gdyby przy władzy była inna opcja, a całe zło wzięło się od premier Suchockiej. Słuchałem dalej z uwagą: - To prawda, że nastąpił rozłam w Towarzystwie, ale nie trzeba o tym mówić, bo by dopiero baby miały radochę.
Ale były i dobre informacje. Prawdziwa robota odbywa się na cotygodniowych spotkaniach, gdzie specjaliści wywodzący się z ludzi z przeszłością pomagają innym. Ci z Gimnastycznej zbierają się w każdą środę w kościele św. Michała przy ul. Puławskiej i zabrałem tam Miśka na spotkanie. Opłaciłem wpisowe, niewielkie w porównaniu z tym, ile by wziął najlichszy adwokat, i zostaliśmy dopuszczeni do grona. Głos zabrał pewien gość po przejściach, aby pouczyć zebranych, w tym takich "nuworyszy" jak my, że Towarzystwo pomaga naprawdę pokrzywdzonym, nie zaś tym, którzy są winni. Po wtóre całe męskie cierpienie bierze się ze źle pojętej ambicji męskiej. Mężczyzna nawet przed samym sobą wstydzi się przyznać, że jest ofiarą przemocy domowej. Słuchałem z zainteresowaniem tego wywodu, ale zauważyłem kątem oka, że Misiek zupełnie nie jest tym zainteresowany, kręci się niespokojnie, aby w pewnej chwili zebrać się na odwagę i dać nura na zewnątrz. Najpierw pomyślałem, że poszedł zapalić papierosa, bez czego nie potrafi żyć, ale on już nie wrócił. Ja zaś zostałem. Tymczasem prelegent kontynuował, mówiąc, iż należy w przypadku doznawanych krzywd ze strony domowników meldować u dzielnicowego za każdym razem, że się takiej krzywdy doznało. Każde wulgarne zachowanie współmałżonki, a nawet dziecka, musi być zgłoszone i niech na takiej niebieskiej karcie przemocy będzie to figurowało. Niestety chłopy tego nie robią, bo to oznacza, iż nie potrafią wokół siebie zrobić porządku, nie są mężczyznami.
Wtedy pomyślałem o Miśku, że ten palant zamiast słuchać tych mądrych rad i się uczyć, jak postępować, po prostu dał dyla. Mnie natomiast to zainteresowało.
W gronie zebranych byli całkiem łebscy ludzie, weterani uczący, jak się bronić w sądzie, jak organizować wzajemną pomoc, jak sędziowie nie lubią takich organizacji, a jak się boją.
Padały przy tym nazwiska sędziów szczególnie "zasłużonych" na tym polu niesprawiedliwości. Było to klasyczne spotkanie ludzi połączonych wspólnymi doświadczeniami. Wśród tego grona fachowców zauważyłem kobietę i okazało się, że też doradza chłopom, jak bronić się przed babami. I pomyślałem, że żaden adwokat, za żadne pieniądze nic potrafiłby tak powiedzieć, tak doradzić, jak ci tutaj panowie. Dobrze, że dałem na organizację te dwadzieścia złotych.
Gdy wypowiedzieli się fachowcy, przyszła pora na petentów. Młody przerażony człowiek, powiedział, iż żona oskarżyła go o molestowanie córki i on jest bezradny, już był przesłuchiwany na policji i w prokuraturze, a tam wszędzie baby i czuje, że mu nie wierzą, boi się, bo grozi mu więzienie - co robić?
Minutą ciszy uczciliśmy tragedię nieznanego mi kolegi, członka Towarzystwa, który po skrajnie tendencyjnie prowadzonej sprawie pognębiony wychodził z sali sądowej, a sędzi było mało i choć sprawę zamknęła, jeszcze go poniżała. Wrócił się zza progu sali i przyfastrygował zdumionej strażniczce sprawiedliwości prosto w ryj. Wyrok - pięć lat odsiadki.
Gdy umierała mu matka, nie został wypuszczony na pogrzeb za karę i tak się tym gryzł, aż zagryzł.
W 2007 r. zauważyłem wzmożoną nerwowość u Miśka, nie chciał jednak niczego powiedzieć. Opuścił się zupełnie, szedł w moralny dół. Jeździł bez biletu, znał rewidentów, uciekał, złapany powiadał, że jest bezrobotny. Nadmiernie i bez powodu przeklinał knajacko. Latem była po niego policja, nie dał się wziąć, ot tak sobie, i walczył z nimi, tarzali się po podłodze, w końcu uległ. Opowiedział o tym i znów rzucił protokołem zatrzymania, bo wiedział, że zbieram wszelkie papiery. Żona oskarżyła go o domowe awantury, o alkoholizm, a policja o stawianie oporu. Przyznał, że to nie pierwszy raz. Wyglądało, że małżonka robi to, co on powinien, zbiera na niego haki. Bąkał, że żona próbuje wysiudać go z działki i w ogóle z praw do majątku. Wtedy przypomniałem sobie, jak uciekł z podziemi kościoła św. Michała i mu to wygarnąłem. Nie słuchał, za to chwalił się, jak dzielnie walczył z policją tam na swoim strychu, jak skutecznie i długo stawiał im opór. - Głupio gadasz, to nie policja winna, tylko osoba, która cię oskarżyła. Wychowany w tradycji dodałem jeszcze, że żona, która na własnego męża wzywa policję, jest godna pogardy. On był innego zdania, widocznie tak bardzo jej się bał. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że Misiek był do cna zaszczuty.
Przestał się pojawiać u pani doktor, za to częściej przebywał w antykwariacie. Przypominał bezrobotnego gotowego wynająć się do każdej posługi i wolny czas poświęcał na picie kawy, palenie papierosów i gadulec, zwłaszcza że klienci lubili Miśka.
- Po calaku, panie Miś - mawiał klient Leszek Grzechnik, działacz związkowy w komunikacji miejskiej i wyciągał paczkę przednich papierosów. Miśkowi nie trzeba było powtarzać. Jednak, pomimo wszystko, dobrze było mieć koło siebie takiego Miśka. Podczas remontu, gdy z powodu lakierowania podłogi, nie mogłem spać w mieszkaniu, zrobiliśmy sobie nocną pracę w antykwariacie. Misiek wyniósł, pod osłoną nocy, pięćdziesiąt kartonowych pudeł makulatury, i stawiał je nielegalnie obok wspomnianego już żoliborskiego śmietnika. Inaczej firma by się dokumentnie zablokowała. Rano po makulaturze nie było śladu, ktoś sprytnie to zabrał i sprzedał w skupie. Działo się to pod koniec listopada, było zimno.
Coraz częściej w jego zachowaniu zdarzało coś irracjonalnego. Pewnego razu na ulicy Misiek nadział się na głośnych kibiców Legii i coś mu kazało równie głośno krzyknąć za Polonią, nie, żeby był kibicem tej drużyny, tylko tak na przekór. Na co przyskoczyli ku niemu dwaj szalikowcy, złapali za kark, przywlekli do szefa legionistów z niemym pytaniem, czy go lać na twardo czy na miękko. Szef popatrzył na Miśkowego ryja, nie wyrażającego nic poza głupotą, i... kazał go zwolnić. Pomyślałem, że może Misiek dlatego kiboli sprowokował, iż lubi być bity, poniżany i poniewierany, nazywa się to postawą masochistyczną. Ale chyba nie, skoro za jakiś czas pożalił się i mocno zdenerwował na fakt, jaki miał miejsce w autobusie linii 114. Sto czternaście się zatrzymało na przystanku, otworzyły się drzwi i w tym momencie wskoczył jakiś gostek, zasunął Miśkowi porządnego kopa i zdążył wyskoczyć z powrotem zanim drzwi się zatrzasnęły. Misiek zapytał - dlaczego tak się, kurwa, dzieje? Nie powiedziałem mu rzecz jasna, że oberwał za wygląd. Nieogolony z długimi włosami prowokuje. Patrząc na Miśkowego ryja człowiek ma ochotę mu... Kiedyś zatrzymała się koło niego kolorowo ubrana młodzież, po czym dziewczyna z tej grupy wskazała nań palcem i powiedziała - O, kurwa, jaki Indianin! Mógł rzeczywiście na takiego wyglądać. Nie umiał, nie potrafił się bronić.
Pewnego razu, gdy przy ulicy Staffa na Żoliborzu ładował zakupiony do antykwariatu towar, pewna żebraczka prosiła o papierosa, a wobec wzruszenia ramion, podeszła do Miśka i wyjęła mu z ust zapalonego peta, a on był bezsilny, bo obie ręce miał zajęte pudłem z książkami. Wtedy żebraczce nic nie powiedział, ale potem nie mógł się opanować.
- Dlaczego tak się, kurwa, dzieje?
Skarżył się też, że klepie go po tyłku Biały Anioł. Ale nie potrafił tego wprost powiedzieć i dopiero potem się żalił publicznie. Widziałem ich wiele razy, rozmawiających, uśmiechniętych, ale samego klepania nie. Przecież Anioł to człek żonaty, stateczny, rozważałem publicznie, na co jego znajomy, odpowiedział wierszem: żeby życie miało smaczek, raz dziewczynka, raz chłopaczek.
Misiek źle znosił jakąkolwiek krytykę pod swoim adresem. Kiedyś z samego rana, ale w porze dozwolonej, trzepał mój dywan; gdy mieszkanka z piętra zwróciła mu uwagę, nic jej nie odpowiedział, dopiero potem do mnie o tym bez przerwy opowiadał. Nie mógł się uspokoić, klął przy tym bez opamiętania.
W końcu dostrzegłem prawidłowość, że gdy jest podenerwowany, w stresie, używa wulgarnego i prostackiego języka ulicy, i to, co mu się niegdyś zdarzało od czasu do czasu, przybierało na sile. Nie mogłem tych bezsensownych bluzgów słuchać. Podobnego zdania był pewien, wybitny moim zdaniem, naukowiec z Bródna, nazywany przez nas Rewolwerowcem. Miał zwyczaj codziennie rano bawić się piłką na koszykarskim boisku położonym na największym placu tej prawobrzeżnej dzielnicy Warszawy. Do tych zajęć dołączył Misiek, profesor mu imponował, i panowie, obaj niewielkiego wzrostu, przez lata toczyli poranne pojedynki koszykarskie, aby potem odwiedzać antykwariat. Rewolwerowiec, człowiek biegły w dziedzinie językoznawczej, onomastyk, był przerażony językiem Miśka, a ten pozwalał sobie na coraz więcej.
Ale z drugiej strony Misiek był bodaj jedynym człowiekiem z odwiedzających antykwariat, który nie miał do mnie żadnego interesu, nie usiłował załatwić żadnej książki, nie stawiał żadnych, coraz bardziej mnie męczących, pytań. Po prostu palił i czekał na polecenia.
Był też jedynym człowiekiem z mojego otoczenia, którego, będąc zmęczony po robocie, byłem w stanie tolerować, a nawet potrzebowałem kogoś, komu mógłbym ponarzekać i dlatego chętnie zabierałem go po pracy na piwo. Jechaliśmy w jedno stałe miejsce, do nieistniejącej już piwiarni "Pyza", położonej naprzeciwko mojego bloku mieszkalnego, w relikcie nieodbudowanej Warszawy przy ul. Marszałkowskiej. Tam, w pawilonach, mieściło się niegdyś kilkaset sklepików, były to w zamierzeniu prowizorki, ale przetrwały, pomimo że pod koniec wieku większość poszła pod kilof, by zrobić miejsce pod stację metra. Podczas gdy ja się wygodnie mościłem, Misiek biegł po dwa kufle złocistego płynu. To stało się rytuałem. Mieliśmy w tym lokalu dwa swoje miejsca, przy barze lub oknie. Gdy obydwa były zajęte, robiliśmy złe miny, oczekując wiosny, gdy uruchomią ogródek, a gdy tak się stało, byliśmy pierwszymi jego biesiadnikami. Jeszcze robotnicy montowali parasolki, a my już zasiadaliśmy. Zwrócił na nas uwagę kierownik obiektu, gość z brzuszkiem w moim wieku. Gdzieś po dwóch latach przysiadł się i opowiedział swoje przygody z prowadzeniem remontów, padały fachowe słowa z branży budowlanej. To był zaledwie wstęp do propozycji, chodziło o nabycie po niższej cenie materiałów budowlanych, mogą, a jakże, pochodzić z nielegalnego źródła, jego to nie obchodzi. Nic na to nie odpowiedzieliśmy, bo cóż moglibyśmy rzec, więc kierownik uznał, że sprawy nie załatwi i poszedł sobie. Wziął nas, stałych bywalców, za budowlańców.
Z czasem te posiedzenia stały się tak częste, iż umawiałem się tam po pracy z ewentualnymi klientami. Wypijaliśmy jedno piwo, potem duże i małe, aż doszliśmy do dwóch dużych na łeb.
W maju 2008 r. w barze "Pyza" Misiek dostał po twarzy od kobiety, za to, że przeklinał. Tego dnia był szczególnie nerwowy, opowiadał o pracy na statku, stały swój fragment i przy tym klął. Coś go musiało denerwować. Obok nas, przy sąsiednim stoliku siedziała kobieta z dzieckiem w wózku i też piła piwo. Nawet na nią nie spojrzeliśmy. W pewnej chwili kobieta - kawał baby - rzuciła w stronę Miśka uwagę, że nie życzy sobie bluzgów. Misiek coś mamrocząc odparł, ale ton jego głosu wskazywał, że jest lebiegą, więc ona wstała i przylutowała mu w mordę. Zachęcił ją po prostu. Pokazał swoje pasywa, że w ten ryj można bić bez obaw, że reakcja nie nastąpi.
Po tak niezwykłym wydarzeniu Misiek nie dopiwszy piwa wstał i poszedł w długą. A ja nie wiedziałem, jak się zachować. Autorytety powiadają, że jeśli nie wiesz, jak się zachować, zachowuj się przyzwoicie, tylko co w tym przypadku znaczyło - przyzwoicie?
Po pierwsze, Misiek był w moim towarzystwie, a wyniesiony z mojego środowiska honor nakazywał bronić kolegi, działo się to też na moim podwórku, parędziesiąt metrów od mieszkania, który przedzielała rwąca pojazdami jak woda w rzece ulica Marszałkowska. Dostać po ryju koło domu? Z drugiej strony to była kobieta mająca pod opieką maleńkie dziecko, no i te Miśkowe przekleństwa zasługiwały w końcu na reakcję. Poza tym już Miśka nie było, kogo miałem bronić?
Poczułem się źle. Postanowiłem rzecz całą rozważyć raz jeszcze. U zbierającej naczynia zapodałem kolejny kufel piwa i tkwiłem w rozmyślaniach. Tymczasem ta agresywna kobieta, ochłonęła i poczuła potrzebę usprawiedliwienia się, podeszła do mnie i rzekła: niech się cieszy, dostał z liścia, bo gdyby z piąchy - byłoby gorzej.
Spojrzałem na nią, była w wieku nieokreślonym, mogła mieć lat dwadzieścia pięć, ale też czterdzieści. Po mordzie było widać, że to Herod-baba z marginesu.
Zajście widziały zaprzyjaźnione kelnerki z "Pyzy" i po odbytej z nimi konferencji miałem jasny obraz sytuacji.
Owego dnia znaleźliśmy się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Rzeczona piwiarnia otoczona była zagłębiem porno-szopów, jeden, drugi, trzeci, sąsiadowały ze sobą lub przedzielone były piwiarniami, kebabami, sklepikami z wódką, był nawet punkt naprawy komputerów i jakiś sklep metalowy, których kiedyś tutaj było pełno, ale dawno znikły. Teraz dominowały wspomniane seks-szopy. W jednym takim pracowała jako tancerka pogromczyni Miśka, zaszła w ciążę, straciła robotę. Po porodzie postanowiła wrócić do zawodu, ale spotkał ją zawód. Właściciel interesu nie chciał przyjąć z powrotem zdeformowanej tancerki o raczej brzydkiej twarzy. W tej branży litości nie ma i ona wściekła poszła na piwo, a my w tym czasie niefortunnie usiedliśmy za blisko niej. Następnego dnia Misiek miał traumę, nie chciał pójść w to samo miejsce na piwo. Też miałem traumę, ale była różnica, Misiek bał się powtórki. Mnie natomiast trudno było zaakceptować ten fakt. Motywowałem Miska, że musi tutaj przychodzić jak najczęściej i jeżeli zobaczy jeszcze raz tę sukę z dzieckiem przy piwie, powinien natychmiast gdzie trzeba zadzwonić, że pijana matka z dzieckiem w wózku publicznie chleje. I żeby efekt był lepszy, niech dzwoni od razu w dziesięć miejsc, naturalnie policja, prasa, najlepiej brukowa, straż miejska, towarzystwo opieki nad dziećmi, biuro rzecznika praw dziecka i wtedy agresywną megierę usadzimy. Ją na izbę, a dziecko do pogotowia, niech ma. Byłem zadowolony ze swojego pomysłu i nawet wziąłem ze sobą aparat foto, aby był pod ręką.
Misiek mojego entuzjazmu nie podzielał i nie chciał uczestniczyć w tym eksperymencie. Nie rezygnowałem: - ale powiedz, czy byś tę paskudę poznał, bo jak wiesz, do zapamiętywania twarzy nie mam za grosz zdolności.
- Poznać, to bym poznał - tępo odpowiedział, ale po tonie głosu wiedziałem, że nie mogę na niego liczyć. To gość niezdolny do jakiejkolwiek reakcji. Mamy inne charaktery, ja bym nie darował, ale Misiek to święty człowiek, walnięty w policzek nadstawia drugi. Długo nie mogłem się uspokoić, siedząc w "Pyzie" rozglądałem się po bokach, czy nie ujrzę tej rozbójniczki, nawet wtedy, gdy Misiek znikł i samotnie celebrowałem piwne obyczaje. Siedziało to we mnie. Zaopatrzony w notes pełen wiadomych numerów telefonicznych chodziłem po Warszawie polując na pijane matki mające pod opieką dzieci. Wkrótce zaczęły się pojawiać w prasie artykuły, takie jak ten pod tytułem Pijane spacery. Uspokoiłem się wreszcie.
Zniknięcie Miśka
W maju Misiek odebrał po ryju w "Pyzie", a ostatniego dnia czerwca nie pojawił się już, wbrew zapowiedziom, w firmie. Gdy nie było go przez trzy dni, zrozumiałem, że stała się rzecz poważna. Czwartego dnia zadzwoniono do sąsiada Kazika z domu Miśka, co oznaczało, że tam też niczego nie wiedzieli i go szukają. Piątego dnia przyszła pani doktor KS, niezadowolona, bo nygus nie pokazuje się u niej.
Wtedy, gdy go zabrakło, można się było przekonać, jak bardzo był lubiany przez wszystkich. "Gdzie jest pan Miś?". "Co się dzieje z Misiem?" - to były najczęściej zadawane mi wtedy pytania. Nikt jednak nie potrafił dać na nie odpowiedzi. Aż w końcu pojawiła się hipoteza, że może nie żyje.
Waldemar Szatanek zapytał mnie, niby żartem, wprost: - powiedz pan szczerze: zaciukał go pan osobiście i zakopał, czy może stosując presję zmusił do samobójstwa? - użył modnego wówczas słowa mobbing. Po czym, jak rasowy śledczy, spytał o ciało - leży pod ziemią dwa czy może jeden metr? W domu też przyjęto wariant ostateczny. Biadolono przy tym, ile to trzeba będzie wydać na jego pochówek.
O wadze popularności Miska może świadczyć też fakt, że urzędniczki z dzielnicy, łamiąc przepisy w tej mierze, cichcem na końcówce sprawdzały listę osób zmarłych w ostatnim czasie, ale na ślad Misia nie natrafiły. I znów padały, charakterystyczne dla składni warszawskiej pytania - co pan zrobił z Misiem? Po kilku tygodniach niektórzy bardziej ciekawscy, jak "Dyrygent", czy "Docent", odważyli się w końcu zadzwonić do jego domu, gdzie byli zbywani określeniem: - Jest w rejsie. W to akurat nikt nie uwierzył.
Najczęściej pytała o niego stara pani doktor, bo bez Miśka była jak bez ręki. Nic dziwnego, sprzątał, przynosił obiady, no i miała z kim porozmawiać. 27 kwietnia 2009 r., dziewięć miesięcy po zniknięciu, był w bibliotece żoliborskiej spory spęd przed promocją mojej ostatniej książki wspomnieniowej i znów z sali padały pytania o Misia. Nie ma co, gość dał się lubić jak cholera.
Minął rok, gdy nieoczekiwanie Wasilewski, ksywa "Malarz", zameldował, że na Pradze, przy Czterech Śpiących, widział go, w co nie bardzo uwierzyłem. Wasilewski to trzymający się żoliborskiej dzielnicy menel, ale z drugiej strony ma on pewną dozę charakteru i dlaczego miałby kłamać? No i najkrótsza droga z Miśkowego Zacisza do Śródmieścia wiedzie przecież obok pomnika "Śpiących".
Kolejny z tej menelskiej orientacji, Wiesiek, ksywa "Pampers", zgłosił, że widział zaginionego przy Dworcu Gdańskim. Panowie wymienili uścisk i przy tym Miś miał powiedzieć - nie mów tam, żeś mnie widział. Dlaczego "Pampers" miałby kłamać? No i rejon Dworca Gdańskiego to też dla Miśka punkt przesiadkowy. Gdyby tak powiedział na przykład Galas, nie uwierzyłbym, Galas wymyślał niestworzone rzeczy i łapał na wstępie punkty, co przekładało się na określone korzyści, ale ci dwaj raczej mówili prawdę.
Trzeci sygnał dostałem od gościa z Akademii Sztuk Pięknych, nazwanego przeze mnie Włodarczykiem, widział Miśka przekraczającego ulicę Mickiewicza w rejonie placu Inwalidów. Ten absolutnie wiarygodny informator dodał, iż Miś rozglądał się na boki, sprawiał wrażenie przestraszonego, dzierżył w ręku baniaki. To już mi wiele powiedziało. Założyłem, że Miś wrócił na służbę do doktor-babci. Nosi jej wodę oligoceńską, ale dlaczego przekracza ulicę tak daleko, skoro ujęcie wody jest przy kościele Stanisława Kostki, tuż przy antykwariacie i gdy robił to dotychczas, zawsze wstępował do mnie na pogawędki? Obecnie zaś moją budę omija łukiem i to wielkim. Przy nadarzającej się okazji zapytałem panią doktor o Miśka, ale ona nie chciała nic mówić, wreszcie przyznała, że owszem, wrócił do niej, a tam gdzie był, miał źle. To by znaczyło, że siedział, ale za co? Jak by na to nie patrzeć, Misiek żyje, ale ma się źle.
Minął kolejny rok, gdy rankiem w czerwcu 2010 r. w jednym momencie zdążało do mnie dwóch panów - jeden od strony ulicy Słowackiego to niewidziany od pięciu lat były wierny klient "Einstein", a od strony ul. Mickiewicza szedł właśnie Miś.
Na rozmowę z Misiem umówiłem się po pracy, w pijalni piwa pod nazwą "Karczma", gdyż sąsiadująca z nią nasza "Pyza" zamknęła się ostatecznie 23 grudnia 2008 r. Towarzyszyło mi dwóch ludzi, pan Jerzy Sobota, "Geograf" i pan Jurek, "Dyrygent". Tak bardzo byli ciekawi losów Tomasza, że podążyli na spotkanie.
Przyszedł Miś i opowiedział nam swoje dzieje.
30 czerwca 2008 r. wyszedł jak zwykle z domu i zauważył kątem oka, jak z zaparkowanej taksówki wychodzi trzech, zagrodzili mu drogę, spytali o nazwisko, po czym ujęli i zawieźli na dołek. Zadzwonił telefon - nie pozwolili odebrać. Wtedy najbardziej chciało mu się palić, a on, jak zawsze z rana, był bez fajek, dopiero miał je zorganizować. Z dołka trafił na Białołękę, a potem do więzienia w Czarnem. Miał, za znęcanie się nad rodziną wyrok 800 godzin pracy społecznej, z zamianą na pół roku więzienia, o czym nie mówił, bo się wstydził.
- Co za sąd - pomyślałem - kto tutaj nad kim się znęca - ale Miś opowiadał dalej.
Chciał to odpracować w MPO i zgłosił się do firmy, ale tam zażądali odeń świadectwa lekarskiego - to było ponad jego siły - jeżeli będę pracował społecznie, to nie zarobię nawet na suchy chleb, medytował i machnął na to ręką. To wtedy, będąc pod presją zatrzymania, klął tak bardzo w "Pyzie".
Półroczna odsiadka kończyła mu się tuż przed sylwestrem 2008 r. 30 grudnia i miał plan, że wracając z więzienia wstąpi do antykwariatu, zaprosi na piwo, wyżali się i wszystko opowie. Dysponował przyrobioną podczas odsiadki gotówką. Spotkała go jednak przykra niespodzianka. W dniu wyjścia czekała na niego żona ze Zbyszkiem. Przyjechali odebrać go z pierdla, zabrali mu zarobione pieniądze i żona, nie kryjąc złości, powiedziała, że wszystko przez ten pieprzony antykwariat - jak jeszcze raz tam pójdziesz, to wrócisz, skąd właśnie wyszedłeś. Misiek, podłamany więzieniem, tę groźbę wziął poważnie, przestraszył się do tego stopnia, że nawet bał się zbliżyć do firmy - bo nie chciał wracać tam, skąd wyszedł. Przestał też wierzyć w sprawiedliwość, skoro on, ofiara przemocy domowej, został pod tym właśnie artykułem wsadzony. Przyznał, że na rozprawie ani razu nie zabrał głosu, żona odwrotnie, przyszła z trzema córkami.
No to dała o sobie znać ucieczka z kościoła św. Michała. Kto nie chce, aby mu pomagano, kończy jak Miś - zauważyłem i on spuścił głowę w niemym przyznaniu racji.
Podczas zdawania tych relacji, choć od wyjścia z mamra minęło półtora roku, nadal był mocno przestraszony i jakiś inny, niż go znałem, rozglądał się na boki, nadal się bał, miał potworny lęk przed ponownym uwięzieniem.
Pomyślałem więc, że może chce coś powiedzieć tylko mnie, bez osób trzecich z pierwszego posiedzenia i spotkałem się z nim ponownie, w tym samym miejscu. Wtedy narobił mi obciachu. Najpierw, gdy dosiedli się do nas jacyś obcy konsumenci, zapytał, ni z tego, ni z owego, czy nie będą nas bili, czyli właśnie zaprosił obcych sobie ludzi, aby mu spuścili wpierdol, a przy okazji i mnie - idiota. Przypomniałem sobie jednak, że w przeszłości parę razy do mnie powiedział - tylko nie bij. Tak może powiedzieć masochista.
Potem się uparł, że zamówi kolejne piwo, nie chciałem na to pozwolić, a on swoje i w drodze do toalety rzucił barmanowi zamówienie, a wracając przyniósł płyn, ale jakiś inny, gorszy, nie do konsumpcji. Zapłaciłem za droższe piwo, a dostałem tańsze, bo barman, widząc głupi ryj Miśka, uznał, że może sobie pozwolić. Jakby jednak na to nie patrzeć, Misiek po tej odsiadce to gość przynoszący pecha.
Nadal miał problemy psychiczne i zniknął z pola widzenia. Spytałem więziennego bywalca, "Malarza", czy jest możliwe, iż Miśka tam za murem skrzywdzili więzienni pederaści.
- Z całą pewnością, obowiązkowo był gwałcony, panie Krzysiu.
Misiek to klasyczna ofiara przemocy i przed tym nie potrafi się bronić. Przypomniała mi się sprawa z Aniołem i brak Miśkowej reakcji.
Wiosną 2011 r. znów przyszedł do antykwariatu. Sytuacja się powtórzyła, sprzątał, trzepał dywany, mył okna, robił zakupy mnie i klientom. I znów chodziliśmy na piwo, najpierw do efemerycznego baru, a potem pod "Iglicę" przy "Pajacu".
O swoim pobycie tam nie chciał opowiadać, a ja o nic nie pytałem. Wspominał jedynie mimochodem, że na spacery nie chodził, ale nie wyjaśnił, dlaczego. Dopiero po kilku miesiącach pękł i powiedział, że celowy usiłował zdjąć mu majtki. Tarzali się na podłodze, ale się obronił. Nie obronił się w łaźni inny więzień, gdy rozkrzyżowanego załatwili bez mydła. Opowiadając o tym strasznie się denerwował i zapowiadał surową zemstę celowemu, który, jak sądził, odsiedział już pięcioletni wyrok i wrócił do swoich podwarszawskich Marek. Pomyślałem, że może dlatego unikał spacerów, aby stare jebaki nie wzięli go na muszkę.
Po tym więzieniu zmienił się na gorsze. Często chodził podchmielony i stał się dziwnie wrażliwy na uwagi na swój temat. Pani Ania, prosząc, aby przyszedł do niej umyć okna, powiedziała publicznie - tylko niech pan przyjdzie trzeźwy, panie Misiu. Za takie słowa nie podjął u niej pracy i zapowiedział srogą zemstę, podobnie i srogą poprzysiągł zemstę Waldkowi Szatankowi, który nie chciał mu dać łyka z coca-coli, którą właśnie pił. Wtedy zapytałem go, czy planuje się zemścić na żonie za wpakowanie do więzienia i ku mojemu zdziwieniu powiedział, że nie, bo to przecież jest matką jego dzieci.
Były i lepsze momenty. Znalazł robotę w firmie ogrodowej i to dobrze płatną. Pewnego dnia zarobił 180 złotych i opowiadał o tym z entuzjazmem. Planował, że teraz, będąc przy kasie, będzie się dokładał do domowych wydatków, będzie uczestniczył we wspólnym z domownikami gotowaniu potraw, wspólny kociołek będzie, idą lepsze dni. Ale już miał pierwszą scysję z szefem. Odzywał się do niego: Kierowniczku, aż on wziął go na bok i powiedział ze złością - nie życzę sobie!
Powinieneś wzmocnić swój upadły autorytet w rodzinie - odpowiedziałem. Przyznał mi rację i powiedział, że jego autorytet sięgnął bruku, ale przemyślał i to się zmieni.
- Maleńkimi kroczkami, powoli - usłyszał radę, zgodził się i powiedział, że najpierw musi doprowadzić do usunięcia z mieszkania Zbyszka i jego cholernego psa - obszczekuje mnie bydlak. Żona na razie jest niegroźna, przeprowadziła się do szefa, właściciela zoologa i liczy, że jak stary wykituje, złapie po nim sklep z żywym towarem.
U ogrodnika pracował dziesięć dni. Został wyrzucony za alkohol. W drodze do pracy miał zwyczaj, aby się pozbyć resztek pieniędzy - przecież zarobi dziś nową dniówkę. Wstępował na piwo do jednej z najpodlejszych w całej Pradze piwiarni przy Rondzie Starzyńskiego.
Czuł się tam wyjątkowo dobrze - w pobliżu znajdował się skup złomu, tam, gdzie pracował "Banan". Misiek miał do niego tak wielki szacunek, że usiłował nawet nazywać go godniejszym pseudonimem "Amadeus". Po wypiciu piwa lub kilku z "Amadeusem" zameldował się u szefa i ruszyli na robotę. Misiek usiadł obok matki szefa, ta coś szepnęła do syna za kierownicą, ten się zatrzymał i powiedział - wysiadaj. Misiek wysiadł, auto pojechało dalej.
I znów był do wynajęcia. Zmienił się w oczach. O ile przedtem przeklinał będąc w stresie, teraz bez przerwy. Nosiło go, był nerwowy, gdy ktoś zwrócił się do niego "proszę pana", odpowiadał - nie jestem żadnym panem, i klął przy tym nie zważając na obecność kobiet i dzieci. To były bluzgi bitego psa.
Znów gdzieś przepadł, ale wrócił. Właśnie medytowałem nad wydatkiem tysiąca złotych na kupno garnituru. Misiek mnie wyśmiał, powiedział, że ma nowy gajerek za jedyne sto złotych, nawet krawat dodali i kiedyś w nim przyjdzie. Po dalszej indagacji okazało się, że wychodziła za mąż jego najstarsza córka, zatem żona z ekipą zabrali go na zakupy przedślubne i w jednym z magazynów w rejonie dalekich Alej Jerozolimskich kupili po niskiej cenie garnitur. Był, a jakże, na weselu, a mąż córki to bogacz, jakich mało. Misiek nie ukrywał, że liczył na jakiś z tego tytułu obryw - miał się czym pochwalić. Po czym znów się nie pokazywał, bo, jak się okazało, miał pieniądze. Skąd? Nie wiadomo, ale było tego parę tysięcy. Dał Łopackiemu do sprzedania złote monety sporej wartości. Potem opowiadał, że przepił kilka tysięcy.
Pojawił się goły, chętny do roboty i w samą porę, właśnie obstalowałem kupno biblioteki myśliwskiej od wdowy i miał mi pomóc. Przyszedł, ale tak mocno pobity na twarzy, że wstydziłem się go zabrać ze sobą po zakup. Czekał za rogiem, aż zniosę towar na ulice i dopiero wówczas pomógł. Pomyślałem wtedy - z powodu pokancerowanej twarzy nie nadaje się do niczego. Rozwalone czoło zszywał mu lekarz, ale podobno zrobił to źle i Misiek przeklinał go i znów zapowiadał zemstę. Nie dawało się z nim wytrzymać. Ledwo mu się na twarzy zagoiły jedne rany, znów został pobity, lecz na ten temat nie chciał powiedzieć niczego. Przypuszczalnie dostawał należny łomot za te monety z kruszcu. Podczas zeszłego lata spał w lesie i opowiadał, że po ćmoku trudno mu trafić do legowiska. Wtedy pojawiał się brudny, śmierdzący i często pijany.
Przestałem już dawno chodzić z nim na piwo. Obecność Miśka mi ciążyła. Nad jego losem boleli dawni sympatycy i prosili mnie, aby dać mu jeszcze jedną szansę. On przyrzekł poprawę, wrócił na domowy strych i przychodził ogolony jak dawniej i w garniturze. I jak dawniej przynosił nowe wiadomości z domu. Pojawił się nowy lokator, narzeczony średniej córki, nazwał go Czarnota. - To gość dziany, ma ojca specjalistę rzeczoznawcę od katastrof lotniczych. Jedyną wadą jest to, że Czarnota ma dwoje małżeńskich dzieci, no i jest sporo starszy od córki. Misiek rozczulał się nad tym, jak ten nowy pięknie masuje stopy córki, a ona taka szczęśliwa. Podglądał ich przez uchylone drzwi. Czarnota nie jest zły, częstuje fajkami, zawsze ma markowe szlugi i bywa, że obaj panowie popalając, rozmawiają ze sobą. Czarnota jest mądry, ma wiele do powiedzenia na każdy temat.
Tydzień później sytuacja była zgoła inna. Misiek miał wrzeszczeć na Czarnotę - wypierdalaj stąd, wypierdalaj - a tamten patrzył mu w oczy i nic nie mówił, co jeszcze bardziej wkurzało Miśka. Teraz miał dwóch do usunięcia z domu, z Czarnotą sprawa jest trudniejsza, córka przecież go kocha.
To było upokarzające, że on przecież na ten dom zarobił ciężką pracą na morzu i dał się tak sponiewierać, że gach córki śpi w łóżku kupionym za jego pieniądze, on zaś zimową porą trzęsie się z chłodu na strychu. Jakim trzeba być człowiekiem, aby znosić takie upodlenie. A Misiek aż się prosi o to, by nie mieć do niego szacunku. Żebrze u Czarnoty o papierosa, dlaczego z tym człowiekiem jest na ty, a potem zdominowany, przegrany, zbity pies szuka wśród ludzi współczucia. Nieraz opowiadając o swoim losie i powtarza: - a mnie jest rybka, a mnie jest rybka.
Wigilię spędzał samotnie na swoim strychu, rodzina siedząca przy stole nie zaprosiła go, żalił się. Wtedy po raz pierwszy przyznałem rację im, nie jemu. Mieli dość jego gadania wciąż tych samych głupstw. Misiek był do wyrzygania. Nie można się było uprosić, aby nie wtrącał się i nie gadał, bo każde otwarcie ust świadczyło o jego bezdennej głupocie. Miał bardzo wysoki tembr głosu, dla niektórych nie do zniesienia. Ania Barańska prosiła go, aby przy niej się nie odzywał z tego właśnie powodu.
Jego głowę zaprzątały nadal dwie sprawy, zapalić papierosa i napić się kawy. Jeśli chodzi o papierosy, to nie starczało mu po prostu pieniędzy, przeszedł na tytoń.
W antykwariacie też miano go dość, stał się męczący, z dawnej sympatii nie pozostało ani śladu. Ludzie już nawet mu nie współczuli, a mimo to znalazł się ktoś, kto mu uwierzył.
Pan Sławek planował wycieczkę do Łomnicy i szukał towarzystwa. Misiek się zgodził. Sławek dodał, że to jest kosztowna impreza, bo trzeba opłacić słowackiego przewodnika w euro. - Luzik - odpowiadał Misiek. I dodawał, iż całą kwotę ok. 1000 zł jest gotów zgromadzić. Rozmowy o wyjeździe pomiędzy panami trwały od maja. Na próżno przekonywaliśmy Sławka, że Misiek to człowiek niewiarygodny. Trzeba było potem widzieć minę Sławka jak się ostatecznie przekonał. Misiek nie znał słowa "nie" i takiego nie używał nigdy.
W jednym był jednak nadal dobry - w sprzątaniu. Potrafił dokładnie zrobić obejście i wnętrze antykwariatu. Sprzątał też u mnie w domu i widziałem, że miał jakby tę dokładność zakodowaną, sprytnie przesuwał meble, książki, aby całą podłogę omieść i umyć. Do tego miał rzeczywiście dryg i w paru mieszkaniach to robił. Pani Ania G. była nim zachwycona, zaangażowała kiedyś kobietę, ta siedziała cały dzień i nie zrobiła tak jak Misio w dwie godziny. Zachwyt ten wzrósł jeszcze, gdy wskutek operacji pani Ania musiała chodzić o lasce. W tej sytuacji taki Misio to skarb, ponadto robił zakupy, donosił, co trzeba, na przykład ciężkie pięć kilo żwirku dla kota. Prawda, jest męczący, mówi bez opamiętania i się nie kontroluje. Wszyscy sąsiedzi słyszeli, jak gadał do siebie, że tak brudnego dywanu nie widział, na co pani Ania odpowiedziała: - gdyby był czysty, to bym pana nie angażowała. Natomiast mąż pani Ani miał go dość i z obecności Misia był niezadowolony, więc dała mu do ręki szmatę i powiedziała: sprzątaj. Stary skapitulował, bo wtedy pani Ania chodziła już o dwóch laskach.
Ale w tym sprzątaniu zmieniło się to, że teraz Misiek zaczął decydować, kiedy przyjdzie do roboty. Wiele razy się umawiał i go nie było, a korzystający z jego usług, w tym ja, musieliśmy to przełknąć, był tak dobry w tym zakresie, że trzeba to było tolerować.
Męczył swoimi problemami. Latem znów dobrzy ludzie zaczęli doradzać Miśkowi, aby podzielił majątek i się odizolował, ale okazało się, że żona go podeszła i on swoją część scedował na córki i już nie miał niczego. Nie był w stanie odmówić, zrobił, jak żądały Kiedy ten problem został załatwiony i rodzina mogła odetchnąć z ulgą, nadal tkwiła jak ość w gardle sprawa dyżurna - co będzie, jak Miśka trzeba będzie pochować, ile to będzie kosztowało, on przecież nie ma ubezpieczenia. Każda jego nieobecność zdawał się przyprawiać domowników o drżenie z powodu kosztów pogrzebowych.
Odbijało mu wyraźnie. Kupił rower, za który nie miał zamiaru zapłacić, jeszcze w dniu zakupu zostawił go oparty o mur urzędu, a potem się dziwił, ze rower stoi nieukradziony. Nie zależało mu na jakimkolwiek zarobku, był nadal zachęcany do sprzątania, trzepania dywanów, mycia okien, ale przychodził w kratkę, nierzadko pijany, aż zaczęliśmy współczuć jego rodzinie.
Wszystko mnie u Miśka zaczęło drażnić, zaczepianie klientów i gadanie samemu do siebie, ten dziwny nieludzki śmiech, ta naiwna prymitywna i dziecięca argumentacja, wieczne myślenie - aby zapalić i napić się kawy - temu poświęcał całą energię.
Wreszcie zabroniłem mu przychodzić do antykwariatu, na co zaraz pojawił się społeczny komitet: - Panie Krzysiu, niech pan mu nie zabrania, on się zmarnuje doszczętnie!
Przez pewien czas był normalny, po sprzątaniu w domu towarzyszył mi w drodze do antykwariatu i zobaczyłem ze zdziwieniem, jak w podziemiach metra zaczepił o papierosa dwie obce sobie dziewczyny - a więc żebrze drań i to w moim towarzystwie. Innym razem na podwórzu posesji plac Wilsona 3, gdzie mieszka pani Ania, zobaczył leżącą na trawniku butelkę, na jej widok zrobił taki szpunt, jakby się obawiał, że ktoś mu ją wydrze z ręki, a przecież wokoło poza mną nie było nikogo.
Znalezienie pustej butelki dało mu więcej przyjemności, niż cały zarobek podczas sprzątania.
- Czy jest Misio u pana? - często dzwoniła do mnie pani Ania - mam gości i chciałam, aby mi posprzątał. Powiedział, że przyjdzie i nie przyszedł.
W ostatnim okresie miał w zwyczaju odprowadzać mnie do metra, tam na pożegnanie dostawał grosz. Pewnego razu w metrze pojawili się policjanci, mieli jakąś akcję. Widziałem, jak usiłowali zatrzymać młodzieńca ze słuchawkami, on niby nie dosłyszał, przekroczył barierkę i wtedy coś w obcym języku odpowiedział, a oni wobec tej porażki akurat złapali Miśka, bośmy się nadziali na nich. A ja zostawiłem kolegę i poszedłem dalej. I znów się poczułem głupio, że nie pomogłem koledze, więc się zatrzymałem i zamierzałem wrócić, ale pomyślałem, iż ci porządkowi zachowali się tak, jak to robiły najbardziej wredne policje świata, np. NKWD miała dostarczyć kontyngent ludzi, a że brakowało, to wzięli tych, co byli pod ręką. Albo policja gettowa - podobnie, byle się zgadzała ilość łebków. Nie pchałem się przeto debilom pod łapy, ale znów poczułem się źle.
Misiek potem powiedział, że go trzymali godzinę, za tamtego.
Dając mu ostatnią szansę, wziąłem go do pomocy przy Targach Książki Historycznej w Zamku, gdzie się wystawiałem. Skończyło się awanturą. Dostał dożywotni zakaz.
Pomimo to przyszedł w lutym, bo nie mógł wytrzymać i zapytał, czy mógłby napić się kawy, jak niegdyś.
- Nie - odparłem zimno i powiedziałem, że piszę jego historię i czy chciałby coś powiedzieć. - Co o mnie można napisać, marynarz, który zszedł na psy. Ale jak chcesz...
Z akt sądowych wynika, że 97 procent stosujących przemoc domową to mężczyźni. Wcale nie jestem pewien, czy przypadek Miśka mieści się w tych 3 procentach, czy w pozostałych.
W JASKINI HAZARDU
Ożeniłem się w 1984 roku na Chomiczówce, peryferiach
ówczesnego Żoliborza, z panną (37), jej rodzicami i Fiatem 126P. Po 1990 roku,
miałem spokój z codziennym noszeniem koła i akumulatora z samochodu do domu i z
powrotem - kradzieże ustały. Skończyła się też kolejkowa trauma przy zakupie
paliwa, ale pozostawało mycie wozu i dyżury na społecznym parkingu. Nie da się
ukryć, tym samochodem dali mi teściowie do wiwatu.
30 kwietnia 1995 roku odszedłem od samochodu. Żona nie podążyła za mną.
Rozejścia są przeważnie stresujące i mają
nieobliczalne skutki. Adam Ł. dr historii, wykładowca na Uniwersytecie
Warszawskim, mój żoliborski sąsiad, po czymś takim popadł w alkoholizm i się
zmarnował. Widziałem dokładnie jego stopniową degenerację. Przemykał obok
antykwariatu do piekarni aby, po ciągłym piciu, zaspokajać głód. Równie pochyła
zaczęła się od zaniedbywania wyglądu zewnętrznego, a potem było tylko gorzej.
Mija dekada jak koledzy go pochowali.
Inny gość, z zawodu inżynier, po ostrym konflikcie z teściową i odejściu z domu
odkrył, że istnieje świat książek, zaczytywał się na zabój i z pasją opowiadał
mi o lekturach.
A ja poszedłem w hazard.
Hazard nie był dla mnie nowością. Już jako czternastolatek szydziłem z
matczynego dziadka Stanisława, że gra na nędzne stawki - dwa złote od partii
„tysiąca” , w dodatku bez kar za bomby. Już wtedy byłem o niego większym
zawodnikiem, byłem już zainfekowany hazardem graczem.
Na ile pozwalały mi warunki mieszkaniowe organizowałem schadzki karciane,
hazardowe, spraszałem partnerów. To był mój żywioł.
Po tym jak przeniosłem się do Śródmieścia i zamieszkałem przy placu Dąbrowskiego
w jedynym szpecącym placową architekturę gomułkowskim bloku ze ślepymi
kuchniami, wiedziałem, że w odległości jednego przelotu tramwajowego, na tyłach
Błękitnego Wieżowca znajduje się Salon Gier, najpierwszy w powojennej Warszawie,
otwarty za Gierka.
TEATRALNA - JASKINIA HAZARDU
Salon Gier przy ul Corazziego nazywany jest od dawien dawna „Teatralna”, gdyż
obok istniała niegdyś kawiarnia o tej nazwie. Miał dwie sale, A i B, połączone
zadaszeniem. Wizytę w tej jaskini hazardu zacząłem od tej bliższej (A).
Zobaczyłem tam szafy z ekranem i dźwignią. Salę wypełniali szarzy goście, stali
za nielicznymi graczami i dyszeli z przejęcia. Dołączyłem do tego tłumu. Jeszcze
wtedy nie wiedziałem, że to byli ludzie już po, przegrali to co posiadali i nie
znajdując innego sposobu na życie szwendali się po sali. Zadaniem kasynowej
ochrony było zniechęcać ich do jałowej obecności - nie grasz chłopie, nie możesz
tutaj bywać. Mnie też to spotkało, przyczepił się do mnie czarny ochroniarz i
wyjaśnił: - nie musisz grać, ale kup żetony - taki kompromis.
Kupiłem za pół miliona zł czubaty plastikowy kubek metalowych żetonów, zacząłem
je wrzucać w paszczę szafy i pociągać wajchą. - Można to robić za pomocą
przycisku - usłyszałem od kogoś z boku. Odwróciłem się, z tyłu stał uśmiechnięty
kibic, obeznany bywalec. Nowa epoka. Za Gierka w 1975 roku, gdym ostatni raz w
takie coś grał, tego nie było, nie było też stołków do siedzenia. No to jestem
20 lat do tyłu, pomyślałem, ale poza tym wszystko wydawało się podobne, no nie
do końca, wtedy dzwoniło. Gdy gość trafił większą wygraną, maszyna dawała głos,
wobec czego zlatywali się gracze z sali, oglądali wydarzenie i komentowali: „Ho,
ho, ho, ależ ujęcie na 450 żetonów, toż to z pół pensji". Dzwoniło też przy
mniejszych, 150 żetonowych wygranych. Teraz były inne czasy, żeton kosztował
0,25 zł, te złudne grosze.
Niezła rozrywka, są emocje, jestem wśród ludzi, wielka przegrana mi nie grozi,
przecież z hazardem jestem zaprzyjaźniony od dziecka i znam te pułapki - tak
pomyślałem wtedy o sobie i nowej sytuacji. Jutro po robocie w antykwariacie też
tu wpadnę.
Po piątej wizycie zacząłem rozróżniać te same twarze. Oto starszawy pan,
siwiutki jak gołąbek, na oko z siedem dych, z radością na twarzy raz za razem
wrzucał w maszynę metalowe krążki. Było widać, że ta zabawa sprawia mu wiele
radości. Pomyślałem wtedy, gość ma niezłą frajdę na stare lata. Obok ostatniej
przyjemności jaką jest fajka, ma też romans z jednoręką maszyną. Grał stale na
tym samym automacie mającym na ekranie owoce. Żetony w maszynę wrzucał z worka a
i gdy ten pokazał dno dokupował nowy wór guzików do gry. Wygranych nie ruszał,
ładował je do drugiego zasobnika. Nie chciał znać wyniku. Tu dokupował, a tu mu
się sypią wygrane żetony. Takie oszukiwanie samego siebie. Nazwałem go w myśli
„Gołąbek” i zakodowałem w pamięci że grubi gracze kupują w kasie żetony na
worki, a drobnica na kubki. Ja grałem z kubka.
Rozpoznawałem też nerwowo kręcącego się po sali szczupłego gościa w okularach,
chodził to tu, to tam i zastanawiał która maszynę zaatakować. To był pan Jerzy.
Dobrze kojarzyłem też starszego pana, z niby uśmiechem na twarzy, ten, choć
stale obecny, grał rzadziej, czasem przychodził lekko podchmielony, kołysało
nim, jakby idąc tutaj gdzieś po drodze wypił lufkę, albo dwie. Z tym entuzjastą
nie miałem ochoty się zaprzyjaźnić. On odwrotnie, zaczął mnie, nowego,
uświadamiać i mówił, że tu jest szulernia.
- Panie! Działki poprzegrywali, domy poprzegrywali, daj pan se spokój.
Nie zareagowałem, ale on przyczepił się i nazajutrz znów mnie zaatakował.
- Ma pan rodzinę?
- ...dalaj pan!
Na początku szło mi nieźle. Podobno na początku każdemu idzie dobrze, jak
objaśniali to zjawisko doświadczeni gracze, maszyna wyczuwa nową rękę, nowego
jelenia i daje takiemu nowicjuszowi na podpuchę wygrać raz, daje drugi i trzeci,
a potem doi wujka do oporu. Taka teoria się wykluła wśród bywalców.
Po miesiącu byłem już swój wujek, znałem połowę stałych graczy sali A i
mówiliśmy sobie dzień dobry albo cześć. Do sali B się nie zapuszczałem. Tam
królowały inne maszyny, jakieś pokery, tam był też bufet, ale z kiepskim i
drogim butelkowym piwem.
Pewnego razu pan Jerzy powiedział do mnie:
- Stań pan przy tym automacie.
Wskazana maszyna znajdowała się obok wejścia do toalety, na jej ekranie był
złote jaja lub jak inni interpretowali - medaliony.
Ten przez cały dzień nic nie dawał, rano gość władował weń dwumiesięczną pensję,
a potem od innych też niewąsko się nażarł, widziałem, bo jestem tu od rana -
zachęcał mnie pan Jerzy.
Na tej maszynie liczyły się nie tylko układy w środkowym rzędzie jak w szafie na
owoce, ale też płatny był dolny i górny poziom. Główną i wysoką wygraną dawały
trzy medale w rzędzie. Wrzucasz jeden żeton - obstawiasz środek, rzucasz drugi -
górę i trzeci - dół. Jeżeli zagrasz na jeden żeton a wyjdzie ci wygrany
nieobstawiony układ na dole trafia cię szlag, więc siłą rzeczy płacisz potrójnie
- chytre to. Z tego powodu mało kto obstawiał jeden rząd. To była maszyna dla
grubszych zawodników.
Posłuchałem pana Jurka, zdecydowałem się na potrójnie ostrzejszą grę, i już
miałem na karku grupkę kibiców, takich którzy lubią obserwować mocną grę nowego
gościa, bo wciąż byłem tutaj nowym. Głównej wygranej, czyli trzech medali w
rzędzie nie trafiałem, to była rzecz trudna i jak mi powiedzieli obeznani mało
komu się ta sztuka udała, a byli i tacy którzy takiego przypadku nie widzieli,
tylko o tym słyszeli. Nie minęło jednak półtorej godziny faszerowania szafy i
stał się cud, na środkowym pasku wyskoczyły trzy złote jaja, ten nieosiągalny i
najwyżej płatny układ. W sali zrobiło się ogromne poruszenie, zewsząd przybiegli
gracze i ich kibice, nawet stary Gołąbek się pofatygował, a wydawało się, że tej
kamiennej dupy nic nie ruszy z miejsca. Zapewne niejeden pomyślał; kurwa, gość
który niedawno zaczął tu przychodzić, świeżynek z ulicy, to ma szczęście jak
jasna cholera. Duże trafienie to dla gracza szczyt przyjemności, to hazardowy
odjazd. Odlot. Przy tak dużej wygranej żetony nie wypadały do rynienki - nie
zmieściłyby się. Kierownik sali zdjął wygraną (skasował licznik), a kasjer
wypłacił mi plik brązowych papierków o milionowych nominałach. Mimo że od
stycznia byliśmy po denominacji w obiegu były nadal stare banknoty.
Szybko obliczyłem wygraną i wiedziałem co trzeba dalej robić. Natychmiast się
stąd ewakuować, ale nie wypadało tak od razu, choćby dla szpanu trzeba było
jeszcze trochę pograć, ludzie patrzyli jak się zachowam, byłem wtedy ważny,
byłem w ich oczach kimś, komu się udało. Pograłem jeszcze aby wszyscy widzieli,
żem gość który nie pęka, no i nieco zabawy za pieniądze kasyna nie zaszkodzi,
byłem przecież tyle wygrany. Teraz już miałem na karku cały tabun obserwatorów,
którzy zobaczyli, że zawodnik który przed chwilą trafił maksa dalej się zmaga z
maszyną. Grałem jak w studni, oblężony. Ludzie lubią stać przy szczęściarzu, bo
to zawsze jest człowiek sukcesu i może coś uszczknie z wygranej dla nich. Od
biedaka nic nie dostaniesz - to przecież jasne.
Ładowałem dalej maszynę, a ta nie powiem, odwzajemniała się szczodrze, raz za
razem no i miałem spore wygrane, no nie te główne, ale np. dwa medale, BAR z
potrójnym BAR dające ponad bańkę, to drugi najwyższy układ, lub z dwoma BAR, BAR
to trzeci najwyżej płatny układ. W konsekwencji jeszcze dograłem parę złotych i
zaportkowałem pieniądze.
Gdy będąc mocno wygrany skończyłem i zamierzałem odejść, aby się w samotności
nasycić wygraną, zaczepił mnie pan Jerzy i powiedział, że należy mu się dola za
wskazanie maszyny, która dała mi taką fortunkę.
- Ile?
- 10% wygranej.
- Coś pan, tyle kasy za friko?
- Panie ja przez cale przedpołudnie obserwowałem maszyny, traciłem czas i
pieniądze, żeby panu wybrać odpowiednią.
Dałem mu na odczepnego pół bańki i zachęciłem do dalszej współpracy, wziął, ale
nie był zachwycony, on stary gracz kasynowy zazdrościł mi wygranej, było to
widać.
Ostatecznie mariaż z panem Jerzym nie zadziałał i jak się zorientowałem gość nie
był wśród tutejszych miłośników lubiany. Jak komuś upadł żeton na podłogę,
podnosił go cichcem i w kieszeń, nie oddawał właścicielowi - zaobserwowano.
Skutek był taki, że nawet nie bardzo miał się przed kim pochwalić wygraną. Raz
mu nieźle szło i powiedział mi z ogniem w oczach: „mam same płomienie”. Grał na
maszynie gdzie wygrywały trzy 7, najwyżej płatne trzy płomienie lub kombinacja
tych z tymi.
Stopniowo ustalił mi się stały plan na każde popołudnie. Po znojnym dniu pracy w
antykwariacie wśród książkowego pyłu wracałem tramwajem linii 31 na swoje
Śródmieście. Wprzódy udawałem się na piwo do baru-meliny w pawilonach u zbiegu
Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Lokal, pamiętam, był opanowany przez kibiców
Legii Warszawa, którzy tutaj mieli swój punkt, porządku pilnował ochroniarz,
kawał chłopa. Wypijałem dwa, trzy kufle i mimo woli słyszałem co się dzieje w
barze wokół mnie. Banalne rozmowy kiboli i sprawy kręcące się wokół piłki. Raz
była to relacja z wyprawy na Bałkany połączona z niewyobrażalnych chlaniem.
Rozróżniałem te mordy dobrze, gdyż lubię się przywiązywać do jednego lokalu,
obojętne, hotel, fryzjer, knajpa, kasyno. Barman w tej spelunie, o dziwo, też
mnie znał - bywał u mnie po książki o samochodach. Tuż obok było coś w rodzaju
ogródka skalnego, modzie tamtych lat. Latem wstawiano tam ławki i stoły. Za
chybotanie ławką można się było narazić na uwagę jakiegoś nerwowego gościa.
Widziałem jak ochroniarz bił po ryju i kopał publicznie dwóch kloszardów,
zresztą takich scen było więcej - latem tutaj się przenosiło całe to szemrane
towarzycho. Były i ichnie kobiety, jedna niczego sobie. Wokół baru i ogródka
krążyli żebracy i naciągacze na parę złotych i gdy taki gość przyszedł do mnie
po ofiarę, teatralnym gestem wyjmowałem dowód osobisty, wertowałem książeczkę, i
mówiłem: „ano zobaczmy czy mam cię na stanie w rubryce dzieci”, gość migusiem
kapitulował. Sam tego nie wymyśliłem - podpatrzyłem to w tym właśnie ogródku.
Piłem piwo, a po drugiej stronie ulicy Świętokrzyskiej aż się kłębiło od narodu
- tam był przecież ogromny bazar. Budy, budki, kramy i stoiska ze wszystkim.
Niektórzy mówili: wstyd. W środku europejskiej stolicy taki „wschód”. Mnie to
nie przeszkadzało. Patrzyłem na uliczny ruch, ale ciągnęło mnie jak diabli do
salonu z automatami i po odstawieniu ostatniego kufla, gdy już miałem dość,
szedłem chyżo na tramwaj, wysiadałem przy placu Bankowym, po czym niknąłem za
Błękitnym Wieżowcem w jaskini hazardu.
Wchodząc na salę A zawsze po lewej stronie widziałem Gołąbka.
- To dziany gość - dało się słyszeć o nim. Rzemiocha, kuśnierz z Poznańskiej.
Kasy ma tyle, że nie zdąży jej przeputać do końca życia. Taka panowała opinia.
Raz przyszła po niego elegancka ubrana dama. Może córka? i czułymi słowami
powiedziała: „czekamy na ciebie, wszyscy goście już są”.
Obserwując tę scenę rozczuliłem się, bo pomyślałem sobie, że ta dama urządziła
Gołąbkowi, najbogatszemu w rodzinie, przyjęcie urodzinowe, i tam w domowym
pokoju stołowym przy zastawie i tortach czekają na seniora przyjaciele, rodzina,
a on to ma gdzieś, jednoręki bandyta uzależnił go od siebie dokumentnie.
Tu grałem, tu rozmawiałem z przygodnymi, tu nadstawiałem ucha na rozmowy toczące
się w sali i słyszałem jak starzy gracze opowiadali kasynowe legendy,
początkowo, za Gierka jeszcze, sprytni goście uruchamiali maszynerię wpuszczając
żeton na nitce, cwaniaka zakrywali wspólnicy żeby głupia obsługa niczego nie
zobaczyła, to było eldorado, robiło się interesy, ech.
Obsługa nie była taka głupia, miała głowę zajętą krojeniem dla siebie. W
rezultacie było parę spraw sądowych; dla mechaników, kasjerów i kierowników
przedsiębiorstwa, w sumie 16 osób poszło do mamra, bo za zabór państwowego
mienia sypały się ostre kary.
W październiku 1995 roku miałem starcie z ochroniarzem w sali A. Tam porządku
pilnowali tępaki, zaś szefem firmy ochroniarskiej był jeden ze słynnych
bokserów, braci Skrzeczów. Poczułem się dotknięty odzywką gościa z ochrony,
napisałem skargę na jego zachowanie i nadałem bieg sprawie.
Kasynowy bywalec, ten z niby uśmiechem na twarzy ostrzegał mnie: „panie, daj pan
spokój, zniszczą pana, to wszystko kontroluje mafia”. Wkrótce potem zrobiła się
afera. Nie sądziłem, że byle papierek może mieć aż takie konsekwencje. Szef
agencji ochrony przyszedł do mnie i powiedział:
- Ale pan był pijany.
- Skoro lokal funduje trunki to miałem prawo być na rauszu.
Zamurował go ten argument i sądziłem że mnie przeprosi za swojego pracownika,
ale nic z tego. Był uczulony na jakakolwiek krytykę. Absolutnie nie uznał moich
racji.
Pamiętam, byłem przygnębiony, że za pisanie skarg zostanę karnie odsunięty od
rozrywki, co pocznę? Wtedy wpadłem na koncept - przecież do diabla są jeszcze
inne kasyna w stolicy. Tylko gdzie?
W GRAND HOTELU PRZY KRUCZEJ
Kiedyś usłyszałem, że sporo automatów jest w hotelu. W którym hotelu? Pobiegłem
na plac Konstytucji do hotelu MDM, zaplątałem się w labiryncie korytarzy,
trafiając do sali bilardowej, tam właśnie zmagał się z kulkami mój były klient,
spekulant podręcznikami. „No to mam informatora”, ucieszyłem się.
- Gdzie są automaty na żetony?
- Tu nie ma, są w Grandzie.
- To znaczy?
- Przy Kruczej.
- A co pan tu robi?
- Trenuję przed turniejem.
Ho, ho! Bilard pod wpływem telewizji kablowej stawał się modny. W najbardziej
prymitywnych spelunach całej Polski właściciele ustawiali stoły i wynajmowali je
na godziny za opłatą. Jeżdżąc na wycieczki turystyczne w góry widziałem to
dokładnie. W każdej wsi stał zielony stół z dziurami oblężony przez ludzi. Piwa
się nie można było napić z powodu tego tłoku. Znany człowiek, polityki, dziany
gość, powiedział publicznie, że on, za własne pieniądze ufunduje stoły aby
młodzież odciągnąć od szerzącego się złego.
Tere fere dudki, akurat. Młodzież słucha środowiskowego lidera, nie zaś
nawiedzonego dziadka. Podobne hasła głosili działacze socjalistyczni w latach
50. „W każdym osiedlu świetlica i wnet przegonimy wódkę”.
Pobiegłem na Kruczą do Grandu i tak rozpoczęła się moja dłuższa obecność w tym
dużym salonie z bufetem. Lokal już na oko sprawiał wrażenie, że jest o klasę
lepszy od tego przy Corazziego. Zapełniony był automatami i wydawał się mieć
bardziej kulturalna obsługę - przynajmniej nie było tam widać ochroniarzy o
tępych ryjach jak tam.
Tego dnia było tłoczno. Pod południową ścianą stał długi rząd maszyn, wszystkie
były zajęte. Mnie ciągnęło do znanych już automatów. Były takie, ale opanowane
przez grających. Zauważyłem, że tu automaty wyglądają porządniej, niektóre mają
rynienkę (na wypadające żetony) wyłożoną wyciszającym materiałem.
Przybliżyłem się nieco i zobaczyłem rzecz nową - gracz grał na dwóch maszynach
na raz - takim nienażartym zdawał się być. Inny włączył automat i poszedł sobie
na salę, a on, tak zaprogramowany, sam pracował, to nabijał konto, to wypłacał z
rachunku, odliczał wrzuty i się kręcił. Ależ postęp techniczny w porównaniu z
tym widzianym przed 20-laty.
Ale były i minusy. Piwo drogie jak cholera - 8 zł na nowe pieniądze. Trzeba było
znaleźć w okolicy piwiarnię. Szybko taką znalazłem, najbardziej chyba popularną
w Śródmieściu, z dwoma salami, przy rogu Marszałkowskiej i ks. Skorupki. Ze
cztery różne gatunki nalewali z beczek, jak w Czechach.
I druga mniej miła rzecz; wśród graczy i kibiców przeważały pospolite mordy, a
ja szukałem jakiegoś inteligentnego towarzysza, który mnie wprowadzi w
zagadnienie. Niebawem takiego znalazłem. Rosły chłop, nazwijmy go Piłkarz, bo za
Gierka grał na obronie w Gwardii Warszawa, a potem bliżej 30. roku życia
pojechał do Szwecji, gdzie za ichnie korony występował w II ligowym zespole i
kasował za grę tysiące, podczas gdy u nas miesięczna pensja wynosiła 10 - 20
zielonych. Moja np. raz 13 raz 15. Wtedy Piłkarzowi się powodziło, żona, dwoje
dzieci, dom, samochód, działka za miastem. Tak było jeszcze w latach
osiemdziesiątych. Dobrze mu się żyło, ale nudno, więc znalazł podnietę w
hazardzie i nie potrafił się zatrzymać.
Gdy poznałem go w listopadzie 1995 roku był człowiekiem przegranym. Nie posiadał
nic, grosza przy duszy, a z domu został wykopany na zbity pysk. Nie miał gdzie
się podziać, mieszkał w urągających warunkach, bo nie płacił za lokal - nie miał
czym i choć był dziadem nadal przegrywał w kasynie wszystko co miał, na
dziadowska oczywiście skalę. Piłkarz ze znajomości ze mną był bardzo rad, że
może mi coś pokazać objaśnić, iż na coś się jeszcze przydaje jego wiedza, liczył
też na parę złotych w rewanżu.
- Panie, jaki to był kiedyś gość - usłyszałem niebawem od stałej bywalczyni,
pewnej wiekowej damy kasynowej. - Potrafił jednego dnia w Marriotcie wygrać
kilkadziesiąt milionów złotych, co ja mówię, kilkaset. Nikogo wtedy nie
poznawał, pokazywał plecy i gnał do taksówki ograć następne kasyno, fetniak był.
Grał w czarnego Piotrusia.
Pani, która mi tak o Piłkarzu opowiedziała to stała i najbardziej rozpoznawana
klientka kasyna przy Kruczej, Danusia Grabowska, warszawianka, dawno w ruletę
przegrała kamienicę przy Poznańskiej, jak mawiano. To była niegdyś szykowna
kobieta ale zainfekowana bakcylem hazardu. Z nią też się szybko zaprzyjaźniłem,
zresztą była znajomą wszystkich i każdemu mówiła po imieniu. Przebyła podobną
drogę jak Piłkarz i tak jak on było już po. Jak ktoś wygrał leciała z
wyciągniętą ręką - nie dasz 10 zł? Przypisywała sobie osobistą zasługę, że gość
wygrał. Pamiętam jak pewnego razu gdy byłem wyraźnie wygrany powiedziała do
mnie: Idź do domu, jutro też jest dzień, a wtedy będziesz grał za ich pieniądze.
Niby mądre - wyjść kiedy się wygra, ale to jest najtrudniejsze do zrobienia.
Pomyślałem o Piłkarzu. Gdzie się podział ten wielki gość który nikogo nie
poznawał gdy w Marriotcie grał na gruba forsę? A on teraz stał się żebrakiem,
usłużnym, miłym, nadskakującym. Skoczyć do baru Krzysieńku, po coś, może piwko
sobie chlapniesz, jak trzeba to ci przypilnuję maszyny. Tak grzecznie, miło do
mnie mówił.
Wiedziałem, że będę musiał ponieść jakieś koszty tej znajomości z utracjuszem
bez grosza i godziłem się na to, bo to był rasowy hazardzista. Raz mnie zapytał:
„Czy ty wiesz na czym polega przewaga kasyna przy grze w BLACK JACK”, a ja stary
gracz w oczko odpowiedziałem mu natychmiast: - bo to ty pierwszy masz furę, nie
bankier.
- No, tak jest - przyznał mi rację, zaimponowałem mu tą oczywistością. Ale nie
dodałem, że i grający ma pewną szansę - może liczyć zeszłe karty, tylko do tego
trzeba mieć ruski łeb żeby z sześciu talii liczyć, kto to potrafi.
Piłkarz powiedział, że kasyno w Grandzie nie jest byle jakim miejscem, tutaj
przychodzi wzięta pisarka pani Joanna Chmielewska, rok później wyszła jej
książka „Hazard” gdzie są wzmianki o tym salonie. Przychodzi od czasu do czasu
Franek Kimono, czyli Piotr Fronczewski. Ten aktor, jak się potem dowiedziałem
grywa na automatach w samotności po kilka godzin, unika fraternizacji. Piłkarz
wspominając o znanych postaciach chciał podnieść rangę tego miejsca.
Gorsze zdanie o kasynie przy Kruczej miał, będący wtedy na absolutnym aucie, J.
Urban pisząc, że szarogęszą się tam ludzie z miasta, ordynarni mafiosi robią
dym, a w obsługa tym czasie udaje że zbiera pety na podłodze.
Oczy miałem szeroko otwarte. Bokiem do wejścia siedział gość, któremu raz za
razem dzwonił telefon komórkowy, absolutna nowość w tamtym czasie, i wtedy on
jak z procy wyskakiwał na zewnątrz kasyna. Wiedziałem o co chodzi, ale udawałem
głupka i pytałem świeżych znajomych: - co on tak skacze jak wariat? - No wiesz,
gość ukrywa miejsce pobytu, może przed żoną, może przed matką.
Na maszynie stojącej też bokiem do wejścia często siadał i grał ostro gość z
tikiem nerwowym. Podczas dyskusji nad uzależnieniami mówili o nim nawet w
telewizji, co zostało źle odebrane przez kasynową opinię, jakoby chromemu nie
pasowało grać, tylko zdrowym bykom. To był pan Sztetler, doradca w Ministerstwie
Rolnictwa - stamtąd miał bliziutko. Zapamiętałem też z tego pierwszego okresu
młodego wesołego gościa o przezwisku Dżambo.
Raz zimową pora widziałem trzech młodzieńców, którzy trafili 20 milionów,
najwyższą wygrana na tej maszynie, siedzieli w kapotach i czekali na wypłatę, a
jeden z nich jakby sam do siebie mówił bez przerwy - 20 baniek, ja pierdolę, 20
baniek, ja pierdolę.
- Tutaj przychodzą całymi rodzinami - usłyszałem pogardliwe stwierdzenie
jakiegoś bywalca, ale takie rodzinne przychodzenie podobnie jak i gra na dwóch
maszynach na raz miała swoją logikę o czym poniżej.
Pędząc od przystanku tramwajowego na Marszałkowskiej ku Kruczej do kasyna ledwie
dostrzegałem jakieś namioty koło Grand Hotelu. W rzeczywistości stały one obok
gmachu ministerstwa rolnictwa i były obsiedlone przez protestujących chłopów -
ci wpadli w pętlę zadłużenia. Takie były początki A. Leppera.
Piłkarz tymczasem przyssał się do mnie jak pijawka. Przyjeżdżał do antykwariatu
i zabierał mnie stamtąd wprost do świątyni, jak mawialiśmy o kasynie. Ja jeszcze
chciałem się napić po drodze piwa, a on już jak koń przed startem przebierał
nogami. Domagał się, prosił, abym mu pozwolił pociągnąć parę razy z maszyny i ja
na to pozwalałem. Potem żądał procentu od wygranej i ja mu dawałem jakbym
zapomniał, że przecież on gra moimi pieniędzmi i w razie przegranej nic nie
ryzykuje. Obserwowano to ze zgrozą. Doszło do tego, że obcy człowiek stanął w
mojej obronie, bo nie mógł patrzeć jak Piłkarz kręci mną niemiłosiernie i robi
na cacy. Ale i ja miałem swoje fanaberie, lubiłem Piłkarza, bo doił mnie z
wdziękiem i nawet zaprosiłem go do domu w wigilię 1995 roku, na kieliszek
koniaku. On, pamiętam, odsunięty od rodziny w takim dniu czuł się wyjątkowo źle.
Miał łzy w oczach - w wigilię samotny.
- Chciałbym mieć takie mieszkanie jak ty - marzył.
Zatelefonował wtedy ode mnie do żony z pokorną prośbą czy może przyjść na
wieczerzę. Wyżebrał przyzwolenie, a ja mu dałem kilka nowych książek na prezenty
pod choinkę dla żony i dzieci. Momentalnie mu się morda rozjaśniła i zadowolony,
pewniejszy siebie, oblizał się na myśl, że może mu się uda zostać do rana z żoną
na tapczanie. Powiedział mi to tym pragnieniu, bo był wyposzczony.
Po świętach mi zdradził, że po wigilijnej kolacji koło północy został wyproszony
z domu i piękny sen o małżeńskiej sielance minął.
Po nowym 1996 roku nadal graliśmy razem, to znaczy on za moje pieniądze. Gdy mu
szło śpiewał: „Chicago, Chicago! Tam ludzi chodzą nago”
A gdy mu nie szło mawiał o maszynie: „pieprzona panienka”.
Nie powiem, posiadał znajomości. Kiedyś przyniósł mi talerz kanapek z góry.
Zapamiętałem to, bo byłem głodny po wielogodzinnym siedzeniu. Żarcie otrzymał od
swojego kolegi, gościa hotelowego, w pokoju na górze czekała ładna nierządnica,
kolega właśnie brał kąpiel, on chwilę z nią rozmawiał, potem zdawał mi
sprawozdanie z tego, a ja - zajęty grą ledwie kojarzyłem co do mnie mówi.
Potem odsunąłem go od siebie, bo stawał się namolny, przekroczył granice, więc
kręcił się po sali w beznadziei co z sobą począć, chciał grać ale nie miał
pieniędzy. Raz przechodził tuż obok z jakimś kolegą i powiedział do mnie: „Oblej
tą kurwę benzyną i podpal” i śmiał się z „udanego” dowcipu. A ja odwrotnie,
byłem wkurzony, bo nieźle moczyłem.
Piłkarz przychodził codziennie aż w końcu przepadł całkowicie, nagle. Po
tygodniu nieobecności pytano mnie o niego jako że przez pewien czas byliśmy
nierozłączni i tak nas kojarzono. Gdzie się podział, co się z nim stało?
Odpowiadałem w swoim stylu - Jak to co się stało? Powiesił się, zadyndał. O tu
mam sznur wisielca, chcesz trochę na szczęście! Uwierzono mi bo to wpisywało się
w konsekwencje kasyna. Nie było go z rok i prawda o wisielcu zaczęła się
upowszechniać, aż wreszcie pojawił się cały i zdrowy, a ja wyszedłem na bęcwała,
ale były to już czasy gdy z powrotem zacząłem chodzić do salonu Teatralna.
Gdy w połowie 1996 roku zniknął Piłkarz pojawił się koło mnie mężczyzna
porządnie wyglądający, pod krawatem, chudy, koło 40. Miły i sympatyczny.
Kibicował mi, doradzał, zachowywał się spokojnie, nie grał. Jeszcze nie
wiedziałem, że mam koło siebie kolejnego miglanca który już jest po, czyli taki
który przegrał wszystko co miał do przegrania ale przychodził nadal bo inaczej
nie potrafił żyć. Ten szczupły gość był nader spokojny i opanowany, jak pająk
czekał na swoją kolej. Nie nagabywał mnie z marszu, działał z planem. Zaatakował
w odpowiednim momencie. Najpierw było tak, że po pobycie w kasynie postanowiłem
wracać do domu. Byłem nieco wygrany i on to widział. Wyszedł razem ze mną, bo
też postanowił iść do domu. Gdy zbliżaliśmy się do namiotów przy roku Kruczej i
Żurawiej poprosił on pożyczkę, 100 000 zł. Dałem mu te pieniądze, będąc pewny,
że mi odda. Wziął i momentalnie zniknął. Domyśliłem się, że wrócił na salę aby
pograć.
Następnego dnia pieniędzy nie oddał, ale grzecznie powiedział, że zwróci
niebawem, bo właśnie podejmuje pracę i to nie byle gdzie, w urzędzie skarbowym
na Bielanach. Właśnie następował rozdział Żoliborza i Bielan i potrzebowali
urzędników do nowej placówki. Po czym poszedł za ciosem i poprosił o kolejną
pożyczkę tym razem 200 000 zł, dałem bo tak przekonywująco mówił, bo przecież
odda. Dowiedziałem się, że mieszka w Józefowie, no i z powodu jego namiętności
do hazardu ma ciągłe konflikty z matką. Tak to szczerze opowiedział i znów
pożyczył.
Miałem zatem poczekać do czasu gdy on podejmie pracę, ale to już niedługo,
uspokajał mnie. Jego matka bardzo się cieszy z tej perspektywy. On zaś nie
krępował się powiedzieć iż taka praca da mu nieograniczone możliwości
dodatkowych zarobków. Jawnie mówił, że będzie brał łapówki. Nie podobało mi się
to, ale nie mogłem nic powiedzieć. Miałem u niego już kilkaset tysięcy zł i nie
chciałem go sobie zrażać.
Jakiś czas potem przyszły urzędnik skarbowy z Bielan przyniósł mi dobrą nowinę,
od pierwszego obejmuje pracę i od razu bierze awansem pensje. Na poparcie tego
pokazał jakiś papier. No to wtedy pomyślałem sobie, że pieniądze na pewno odda i
dodałem mu kolejne 300 000 zł, które on zaraz przeputał na maszynie.
W terminie zwrotu długu, pierwszego dnia miesiąca przyszedłem do kasyna ale
mojego dłużnika nie było, przepadł jak zaczarowany a przecież poprzednio bywał
codziennie. To mi się nie podobało. Niebawem dowiedziałem się szczegółów.
Urzędnik nie kłamał. Istotnie podjął pracę i otrzymał pierwsze pieniądze, ale
zamiast przyjść do kasyna przy Kruczej i rozliczyć się ze mną poszedł do
Marriotta, luksusowego kasyna na grubszą grę, bo miał przy sobie większe
pieniądze. Poszedł i wszystko przegrał, do cna, a potem płakał i żalił się
mojemu informatorowi. Bał się też matki, której zaprzysiągł powrót z pracy do
domu. Zrobił mnie na ładny grosz. A gdy po jakimś czasie się pojawił udał
obrażonego i nie chciał rozmawiać. Dałem mu spokój bo sama bida go biła, że aż
żal było patrzeć - to nie był człowiek, to wrak.
A te namioty koło Grandu długo stały. Siedzący w nich (strajkujący) chłopi mieli
jakieś lampki do oświetlenia i ogrzewania. Potem namiotów było mniej i wraz z
jesiennymi chłodami ostał się jeden.
Po skarbowcu jeszcze jedna menda ludzka wykosiła mnie w Grandzie na 200 000 zł.
Był to blondyn o nieciekawej mordzie, mąż nauczycielki od rosyjskiego, jak
mawiał. Stawiałem mu piwo z sympatii. Widocznie wziął mnie za jelenia, bo
pewnego razu gdy byłem zajęty grą powiedział - pożycz dwie paczki na zdjęcie
bonusa, zaraz oddam. Ja nie sprawdziłem, dałem mu, a on znikł mi z oczu i już go
więcej nie spotkałem.
CHŁOP Z SADÓW ŻOLIBORSKICH
Nie zawsze trafiałem na samych żuli i naciągaczy. W kasynie przy Kruczej
poznałem zgoła inną postać, sympatycznego doktora nauk, autora książek,
dziennikarza i działacza partii chłopskiej Saturnina Sobola - przedstawił mi się
jako Waldek. W owym czasie jego Polskie Stronnictwo Ludowe po sukcesie wyborczym
w 1993 roku był na fali i przy władzy. Waldek miał etat w sejmie, tuż obok
Grandu i znajdował czas na rozrywkę. Gdy w kolejnych wyborach jego partia dużo
straciła Waldkowi przepadła praca w sejmie i wtedy zaczął w kasynie grać cienko,
wrzucając bandycie po jednym żetonie w mordę. Waldek grywał wyłącznie w
Grandzie.
- Jak koń dorożkarski przyzwyczaiłem się do Kruczej - mawia o sobie i swojej
namiętności.
Mieszka na Sadach Żoliborskich, dzielnicy w której przyszło mi egzystować już 27
lat, to dostateczny powód aby o tym sąsiedzie napisać więcej.
Waldemar Sobol powiada o sobie:
- Zaczynałem jako dziennikarz w „Zielonym Sztandarze”, jest to od 1931 roku
chłopski tygodnik bez stempla organu partyjnego. Od 1959 roku byłem obecny we
wszystkich kongresach Stronnictwa Ludowego, dwa razy jako delegat, a pozostałe
razy jako dziennikarz albo zaproszony działacz. Z czasów zamierzchłych pamiętam
np. docenta Tadeusza Barszczaka, który publicznie na zjeździe partii zgłosił
postulat, że chłopom należy przyznać ubezpieczenia i za takie demagogiczne
postulaty został postawiony przed sądem partyjnym, następnie wydalony z SL. Źle
było widziane wyskakiwanie przed orkiestrę. Na tym kongresie było dwóch
delegatów z Biura Politycznego PZPR i to zdecydowało. Dwa lata potem E. Gierek
powiedział: „Towarzysze! Musimy się zastanowić aby rolnikom ulżyć i pomyśleć o
ubezpieczeniach społecznych”. Ustawa została przygotowana, docenta Barszczaka
uznano za prekursora, przywrócono do łask i został nawet prezesem stołecznego
oddziału Stronnictwa Ludowego. Doktorat zrobiłem w 1974 roku, wtedy pracowałem w
telewizji, gdzie w latach 70. i 80. miałem kwadrans o polityce. Pracowałem też w
radio.
W 1987 roku z dziennikarza przeobraził się w taksówkarza. W tajemnicy przed
partią skończył odpowiedni kurs, otrzymał licencję przyznaną przez urząd i wtedy
nastąpiły w rządzie kolejne zmiany. Ówczesny prezes SL Roman Malinowski,
wicepremier, proponował mu funkcję doradcy, Waldek tego nie chciał, lecz odmówić
szefowi zawsze jest głupio, a że propozycja była skierowana poprzez ogniwo
pośrednie to łatwiej jest się wymigać i tak zrobił.
- Mile wspominam ten taksówkarski okres, zarabiałem na sporą pajdę chleba z
grubą omastą. Klientów moc, nie do przerobienia, tak że nie byłem w stanie zjeść
kanapki, ceny za przejazdy były przystępne. Mogłeś na okrągło przez 24 godziny
pracować. Doznania ciekawe, konfesjonał, rozmowy, zwierzenia, nikomu ze
znajomych nie powiesz a taksówkarzowi to i owszem. Trzy lata trwało eldorado,
kupiłem telewizor kolorowy, dywan, meble, działkę, na co nie było mnie kiedyś
stać. Popsuło się po nadejściu Balcerowicza. A potem jeszcze gorsze czasy
nastały, otwarto zawód dla wszystkich. Przybyło taksówkarzy, podwoiło się ich,
potroiło i ceny też. Ludzie bali się wsiąść do taksówki, bo nie wiedzieli ile
zapłacą. Stałem na Okęciu, stałem na Żoliborzu, stawałem na lotnisku, ale tam
przyszła mafia taksówkowa, wilcze prawa, nie było zarobku, stałem godzinami.
Potem uruchomiono radio taxi, było trochę lepiej, należałem do stowarzyszenia,
można było w drodze odbierać zlecenia, nie czekało się. Kierownikiem czułem się
wtedy gdy siadłem za kierownicą.
- Byłem przez dwie kadencje ławnikiem, delegowały mnie Związki Zawodowe i Rada
Zakładowa, a Rada Narodowa w dzielnicy weryfikowała kandydatów. Chciałem do
karnych spraw. Jeżeli już mam czas tracić, to na ważne sprawy, czułem się
dziennikarzem. Byłem obecny w trzech sprawach gdzie padły wyroki śmierci, a w
dwóch przypadkach nie zgodziłem się na karę główną, ale zostałem przegłosowany w
pokoju sędziowskim. Dwóch młodych przy Dworcu Wschodnim wsiadło do taksówki,
zamordowali kierowcę, zakopali zwłoki, a sami pojechali na wycieczkę
zawłaszczonym samochodem i zostali złapani. W tym przypadku jeden był skazany na
śmierć, ale uznałem, że to my, społeczeństwo, jesteśmy winni. To był chłopak z
poprawczaka, nikt się nim nie zajął. Matka z domu go wyrzuciła, miał prawo
nienawidzić ludzi. Tak uważałem i tak napisałem obok wyroku i ten wyrok został
uchylony w ramach kolejnej procedury sądowej, a to moje wotum separatum zostało
wzięte pod uwagę, bardzo solidnie.
W drugim przypadku ojciec gwałcił córkę, a przez pomyłkę zabił jej siostrę, to
było w Otwocku.
W innej sprawie, nie tak mokrej, gość za wyrzucenie żony przez okno dostał
wysoki wyrok, 15 lat, dopiero po 5 latach kobieta powiedziała jak było naprawdę
i został wypuszczony. Sąd to było ciekawe doświadczenie, pisywałem stały
felieton sądowy z rozpraw”. Niektórzy sędziowie nie byli chętni do współpracy.
Waldek dostał nagrodę ministra Zawadzkiego za wygranie konkursu na wspomnienia
ławników. Ma w domu rękopis tych wspomnień z podziękowaniem od ministra i to co
napisał wtedy podoba mu się nadal.
- Wtedy była to funkcja społeczna, nie płacili, tylko dieta obiadowa była jedyną
gratyfikacją. Teraz tylko odpłatnie.
- To powoduje, że o wybór stara się osoba licząca na łatwy zarobek, która
jednocześnie zamieszcza ogłoszenia zgoła innego rodzaju - szukam sponsora, jak
robiła to swego czasu pewna Mariola D. ze Świdnicy - dodałem.
- Ławnik powinien być delegowany przez organizacje, a gmina powinna go
sprawdzać.
Trzy lata temu, podczas nowego zaciągu ławników, zgłosiłem się, ale niestety nie
przyjęto mnie, jestem za stary. Ustawa nie dopuszcza do funkcję ludzi po 70 roku
życia, co jest absurdem. Z jednej strony niby słusznie żeby drzemiących na sali
dziadków eliminować, ale nie wszyscy są tacy, ponadto emeryt czy rencista może
poświęcić wiele czasu. Instytucja ławnika jest przejawem ludowładztwa.
Niepotrzebnie dziś ławnik jest opłacany.
Waldek jest też autorem książek.
- Pisanie to jest przygoda, pokonuje wszystko - zaczął Waldek swoje zwierzenia
na temat ostatniej książki POLSKIE RODY ARYSTOKRATYCZNE.
Ta tematyka jest mi bliska, pisywałem o dworach, wiejskich parkach, w czasach
gdy było to odkrywcze. Wiedziano o tym, więc wydawca zwrócił się do mnie,
zawarliśmy umowę i bardzo solidnie się z tego wywiązał. Połowę zapłaty teraz, a
resztę po złożeniu tekstu. Obecnie jest inaczej, wydawnictwa oszukują, wymigują
się, płacą w egzemplarzach książek. Ilustracje, to była żmudna praca - sam
zdobywałem albo wskazywałem wydawcy źródło skąd może czerpać. Fajnie się
pracowało.
Były też konsultacje fachowe, profesor wnosił swoje uwagi, niektóre były
uwzględnione. 20 000 egzemplarzy poszło w ciągu paru miesięcy. Z tego dostałem
tylko kilka, więc kupowałem na podarki dla znajomych. Jeden dałem dr Relidze w
Aninie. Potem zmieniono tytuł - TAJEMNICE RODÓW ARYSTOKRATYCZNYCH
- Nie zgodziłem się na takie komercyjne zabiegi, ale mimo to dali, bo im
wcześniej odsprzedałem wszelkie prawa. Napisałem też monografię ZIELONEGO
SZTANDARU, ta książka była rozprowadzana wewnętrznie na Kongresie PSL
Gdy wchodząc do kasyna widziałem Waldka robiło mi się podwójnie przyjemnie na
duszy, bo był to człowiek niezwykle pogodny, zgodny i inteligentny. Polubiliśmy
się z Waldkiem i z czasem graliśmy na spółkę, trzymaliśmy też boczek przy
bonusie. Bonus to była ekstra wypłata. Kilka razy dziennie spadał tzw. mały
bonus, czyli zakumulowany procent od każdego wrzutu. O tym fakcie informował
ostry sygnał, a na pasku reklamowym ukazywał się numer maszyny i gość przy niej
siedzący dostawał premię od dwóch do trzech baniek. Nie powiem, miałem fart do
malucha. Raz nowy i młody pracownik z obsługi kasyna wykazał się wyjątkową
bezczelnością domagając się napiwku z tego tytułu.
Natomiast duży bonus spadał raz na kilka dni, wtedy gdy kumulacja osiągnęła
ponad dwadzieścia milionów. Gdy zbliżał się w czasie spadek tego bonusa, robiło
się nerwowo przy wszystkich maszynach przypisanych do niego, nie było wolnych
miejsc. Ludzie grali bo wierzyli w dużą wygraną i zachowywali się jak w
totolotku przy kumulacji. Dlatego przychodzili całymi rodzinami aby jak
najwięcej maszyn obstawić, lub sami grali na dwóch maszynach, bo na trzech nie
dało się grać. Kiedyś zaszedłem w piątkowe popołudnie, bonus był już gruby, ale
tego wieczoru nie spadł, w sobotę podobnie, ludzie czekali kolejny dzień,
przychodzili grupami, z kanapkami do jedzenia, grali, tracili pieniądze, a ten
psia krew zachowywał się jak zaczarowany i dopiero późnym wieczorem w niedzielę
komuś się udało go złapać.
Pewnego razu grając wspólnie z Waldkiem trafiliśmy na takiego dużego bonusa w
nader nerwowej sytuacji. Spotkaliśmy się w kasynie jak zwykle i zauważyliśmy, że
pokerowe maszyny są zajęte. To znaczy niezupełnie. Siedzieli dwaj goście w
kapotach i blokowali dwie maszyny, bo liczyli na dużego bonusa. Na widocznym u
góry liczniku było już ponad 20 baniek, a to oznaczało że może spaść. Potem
wspólnikom zabrakło kasy i grali na jednej maszynie, a druga stała pusta, więc
poprosiliśmy ich grzecznie aby nam pozwolili na niej pograć i oni acz niechętnie
się zgodzili. Jak łatwo się domyślić bonus spadł na naszą maszynę, my
skasowaliśmy po 10 baniek, a ich na miejscu szlag trafił. Wtopili masę forsy,
grali od rana, a tutaj na ich oczach dwaj wujkowie bez większych inwestycji na
„ich” maszynie trafili grubą forsę. Zaczęli się domagać działki, ja zaoponowałem
i dodałem coś o honorze. To ich jeszcze bardziej rozsierdziło i szykował się
niemiły epilog wydarzenia.
- Chwileczkę - powiedziałem - załatwmy to sprawiedliwie. Wziąłem Waldka na bok i
zrobiłem taki wykład: - damy chamom po milionie i chodu stąd czym prędzej.
Waldek na to przystał, znikliśmy bankrutom z oczu i poszliśmy na piwo, które,
jak się ma w kieszeni 9 milionów psim swędem wygranych, smakowało wybornie.
W tamtym czasie często przychodziła do kasyna przy Kruczej młoda trzydziestka,
pani Marzena, ciemnowłosa i ładna właścicielka sklepu na Mokotowie. Grała bardzo
ostro, budząc zdumienie wśród od chłopów. Zawsze otaczał ją wianuszek kibiców.
Grywała przeważnie na pokerze, dublowała po parę razy, nawet takie ujęcia jak
1280 oczek i wychodziło jej. Grała maksymalną stawką po 10 żetonów. Raz na
maszynie stojącej przy zachodniej ścianie i wyświetliło się jej wejście
pokerowe. As, Król, Dama, Walet, wszystko żołędne, brakowało 10 trefl i przy
następnym ruchu ta dyszka wpadła, a ona chociaż normalnie opanowana aż klasnęła
z zachwytu, to był ten moment, ten kasynowy odjazd dla którego wszyscy w takie
miejsca przychodzą.
- Ty Marzena to masz szczęście - nie wytrzymał kasynowy bywalec, ten sam który
mnie niegdyś bronił przed Piłkarzem.
Kobiety mają szczęście - ona spokojnie odparła.
Kiedyś Waldkowi wyraźnie nie szło, zabrakło mu pieniędzy na dalszą grę a miał
ochotę, więc zaproponowałem mu pożyczkę, on nie bardzo się do niej palił
powiadając, że nie będzie mógł szybko spłacić. - Będziesz, będziesz i to rychło
- zapewniłem go. Myślał, że ja wierzę w jego wygraną i wziął kasę na szczęście,
lecz szybko przegrał, po czym zatrudniłem go na w antykwariacie, był na odrobku.
Siedział na stołku i pilnował towaru tak długo aż uznałem że pożyczka została
odpracowana.
Waldek, pamiętam, miał opanowaną powrotną jazdę
tramwajową, zawsze wiedział, kiedy wyjść ze świątyni aby zdążyć na ostatni
tramwaj numer 15. Wracaliśmy razem, ja miałem do domu bliziutko, trzy przeloty,
ale on na swoje Sady Żoliborskie około 5 kilometrów. I tak wracaliśmy dzień w
dzień, my opanowani żądzą hazardu.
TU I TAM
Do kasyna w Grandzie chodziłem dość regularnie od jesieni 1995 roku, do jesieni
1997 roku. Jeszcze wtedy zbyt dużo nie przegrałem, jeszcze się pilnowałem.
Największe wtopienie jednorazowe to tysiąc złotych. Tyle wówczas wynosiła
średnia pensja. Mimo tej hazardowej wstrzemięźliwości zdołałem przegrać złoto,
spadek po mamusi. Prawdziwe klęski nastały, gdy wróciłem do lokalu przy
Corazziego 2.
Zachęcił mnie do tego kierownik sali, znał mnie
sprzed dwóch lat. Spotkaliśmy się raz przy placu Bankowym na przystanku - niech
pan wróci, jest inaczej po reorganizacji i remoncie, czekamy. Wróciłem i
rzeczywiście, zastałem miłą atmosferę, nalewali przy bufecie piwo z beczki po
niskiej cenie, 3,50 za kufel. Salon wyglądał inaczej. Salę A skasowano,
natomiast w tej drugiej na środku stała ogromna kolubryna, to był sztuczny tor
służący do wyścigów konnych. Siedzieli przy nim faceci i darli się wniebogłosy
jak na prawdziwych wyścigach na Służewcu. To było w październiku 1997 roku. Znów
udałem naiwnego i zapytałem siwego, wesołego gościa, niskiego wzrostem - Panie,
czemu ci ludzie tak się wydzierają, przecież te koniki i jeźdźcy są z plastiku.
Tym zapytanym był Janek, nieduży, z metra cięty, który dziwiąc się takiemu
pytaniu odparł, że ci gracze mają poczucie obecności na prawdziwych wyścigach.
Istotnie wszystko było tak zorganizowane jakby na Służewcu. Wyniki przeszłych
gonitw, założenia, typy itd. Można było też obserwować gonitwy na ekranie jak
tam. Przysiadłem się obok, a nowy znajomy, niski Janek, objaśniał mi na czym to
wszystko polega i tak mną zakręcił, że zacząłem grać w te konie.
Janek to kasynowy obieżyświat. Jego życie można podzielić na dwa okresy: Do 1974
roku był robotnikiem na Śląsku. Dziwnym zrządzeniem losu pracował w Hucie Batory
i mieszkał w hotelu robotniczym, tym moim. Minęliśmy się, ja przybyłem miesiąc
po tym jak on się wyprowadził. Spotkaliśmy się dopiero po latach w salonie gier.
Janek na temat hazardu wiedział wszystko. Od rana do wieczora okupował salony
gry i kasyna, a w środy i soboty jeszcze dodatkowo bywał na służewieckich
wyścigach - tych prawdziwych. Namiętnie grywał też w totolotka, systemem.
Opowiadał, że raz w tę grę udało mu się sporo trafić. Po wygraną pojechał z
teściem. Ale pieniądze z wygranej poszły na kolejne zakłady. Przeputał wszystko.
Janek grał ostro. Raz przyszedłem gdy akurat miał fart, właśnie trafił 25
milionów i zgodnie z zasadą, że nie należy kusić losu, poszedł do domu. Ale
potem nastały dlań gorsze czasy, szedł w dół. Spłukał się ze swoich, zaczął
pożyczać pieniądze od obsługi i tonął w oczach. Potem znów pojawił się z pangą
pieniędzy i powiedział, że opracował system na wygranie - będę dziennie wynosił
stąd forsę garściami - odgrażał się. Nic z tego nie wyszło, szybko przegrał
wszystko, potem siedział smutny i patrzył przed siebie. I znów pożyczał, i
rychło przegrywał, ale się nie poddawał, przychodził i grał jak powiadał “na
sucho”, siadał przy wolnym stanowisku i medytował, którego dubla by obstawił,
gdyby miał za co, a jak się pojawił gracz, który chciał grać za pieniądze i
szukał wolnego miejsca Janek mówił - nie widzę przeszkód - i ustępował. Znał
wszystkich stałych graczy.
Już wtedy grałem coraz grubiej i z coraz mniejszym szczęściem. Robota w
antykwariacie zeszła na drugi plan. Liczyło się tylko kasyno i gra w te konie.
Wchodząc do lokalu Teatralna nadziewałem się na niedogolonych, brudnych panów o
dziadowskich buraczanych mordach, obsiadujących w szarych kurtkach wolne
krzesła. Przeważnie nie grali, nie mieli za co, polowali na jelenia. Sądząc że
jestem nowy, zupełnie zielony, częstowali mnie opowieściami o swoich fartach, np.:
Przyszedłem ci ja na koniki, nabiłem, zastanawiam się jaki porządek obstawić no
i oparłem się na klawiaturze - konie poszły, wyskoczyła najwyższa wygrana. Albo,
taka gadka: Znalazłem żeton, wrzuciłem, wyskoczyła fura pieniędzy. Miało to
dowodzić, że są to ludzie fartowni. Tylko dlaczego wszystkie te historie były
toczka w toczkę takie same. Ci zgrani do cna goście, skasowani przez maszyny,
albo biedaki nie mający co z sobą zrobić, przekraczając próg, nie patrzyli
wprost przed siebie, tylko w dół, jak szpak w p.... omiatali wzrokiem podłogę.
To goście ze spółdzielni zbieracz. Szukali zgubionych żetonów, licząc że taki
znaleziony guzik da taką samą szansę jaką dała koperta z zaproszeniem Nikodemowi
Dyzmie. Za Gierka takim zbieraniem zajmował się niższy personel, podczas gdy
umysłowi kręcili grube lody w bielszych rękawiczkach i nie wyszłoby to na jaw,
gdyby nie ustawa o amnestii z 1977 roku. Kasjerka z tego salonu najpierw
wspólnie i innymi nakradła pieniędzorów, a następnie licząc, że amnestia ją
obejmie, poszła na milicję i wsypała całą złodziejską szesnastkę z obsługi.
Amnestia akurat była robiona pod “warchołów” z Radomia więc jej nie objęła, to
był chwyt cwanej władzy.
Nie dało się ukryć, salon gier przy Corazziego posiadał najniższy standard -
kasyno dla ubogich, jednak był to lokal położony blisko mojego domu.
Z tego okresu z sympatią wspominam Mietka, szewca z Pragi, chętnie się z nim
zaprzyjaźniłem bo miał coś w sobie z warszawskiego andrusa w dobrym znaczeniu
tego słowa. Mietek zawsze przychodził w towarzystwie kolegi, przeciętnego
gościa, nie grającego gołodupca, który liczył na okazyjny poczęstunek przy
koledze.
Kiedyś przy Corazziego było nudno, więc powiedziałem kompanom: - jedziemy do
Grandu, tam jest więcej ludzi, jest wesoło, stawiam piwo. Po drodze na Kruczą
wysiedliśmy przy Świętokrzyskiej i wstąpiliśmy do pawilonu na gorące piwo, a
potem dalej, do celu. Była zima 96. luty, a namiot jak stał tak stał - może
niezamieszkany. W Grandzie Mietek przyssał się do maszyny, na moje oko
nieciekawej i ku zdziwieniu sali trafił główną wygraną, 10 melonów. Zrobiło się
małe zbiegowisko, jakaś umalowana, korpulentna dama pierwsza z drugiego końca
pobiegła mu pogratulować. Wdzięczyła się wyraźnie. Mietek zachował się jak
dżentelmen. Skinął na stewarda, zamówił szampana i dopiero gdy mnie przywołał,
dowiedziałem się o jego farcie.
Nazajutrz wieść o sukcesie Mietka dotarła do salonu Teatralna i pytano się mnie
ile naprawdę wygrał Mietek, czy to jest prawda. On zaś przez kilka dni nie
przychodził, pił z Gołodupcem, a gdy wreszcie się pojawił, powiedział, że diwa,
która pierwsza przybiega z gratulacjami, umówiła się z nim, tam u niego, ale nie
przyszła. Odpakowany jak stróż w Boże Ciało nadaremnie czekał na nią w swoim
zakładzie szewskim. Nie mogłem sobie wyobrazić jej i jego w szewskim warsztacie
pełnym klejowego i skórzanego zapachu. Niedługo potem dostałem wiadomość, że nie
żyje, zmarł na wątrobę. Miał 57 lat.
Po tych dwóch latach nieobecności w tym nowo starym miejscu znów zobaczyłem pana
Jerzego, zdziadział wyraźnie. Grał za najniższą stawkę, po punkciku i cieszył
się, że trafiła mu się wygrana 127 punktów, na fuksie, i to co dla innych byłoby
przekleństwem, że nie postawili więcej, dla niego samą przyjemnością.
Najwyższą wygraną w konie było trafienie maksymalne, 999 żetonów razy 50
zakładów. Dawało to wygraną 125 milionów złotych. Długo taka główna wygrana nie
padała i nawet, pamiętam, powątpiewaliśmy czy jest realna. Aż wreszcie maksy
zaczęły padać. Sam miałem takiego za 4 punkty co oznaczało, że stawiając za 1 zł
wygrałem 400 zł po denominacji.
Wreszcie i Janek trafił maksymalną wygraną - roczną pensję, która starczyła mu
może na dwa tygodnie gry, wszystko co wziął rychło oddał. Po czym rzekł:
Wygrać możesz,
Przegrać musisz.
Tak skomentował swoją klęskę. Był to znany i oklepany zwrot, jakim częstowano
nowych graczy.
Janek, który dzierżył niedawno taką kasę, teraz nie miał nawet na zapłacenie
czynszu. Pożyczyłem mu na opłacenie mieszkania, a następnie zatrudniłem u siebie
w antykwariacie podobnie jak Waldka na odrobku. Był niezłym pracownikiem -
śledził każdego klienta, pilnował skrupulatnie, aby ten czegoś nie wyniósł bez
zapłacenia. Przy nim nic nigdy nie zginęło, żadna książka. Gdy potem
kiedykolwiek mnie okradli krzyczałem rozżalony: - Kurwa! Janka tutaj potrzeba!
O Janku mogę się wypowiadać tylko dobrze, choćby dlatego, że był jednym z
nielicznych, który oddawał pożyczone pieniądze, albo odrabiał.
Podobną główną wygraną, ale w pokera, trafił mój klient antykwaryczny łasy na
książki sensacyjne, blondyn, grał ostro i sporo przegrał, czasem przychodził z
żoną, ale poszczęściło mu się kiedyś, miał maksa za 128 milionów, za dużego
pokera od asa. Kasjer zaczął mu wypłacać wygraną, a ja zbliżyłem się, bo
chciałem gościowi pogratulować, kasjer mnie zobaczył przerwał wypłatę, poprosił
go na zaplecze, abym nie widział. Tam jak niegdyś na Bazarze Różyckiego nikomu
się nie ufało.
Pamiętam też Heńka, grał cieniutko, miał długi, to pożyczał, to oddawał. Lubiłem
go bo był sympatyczny i miły, i jak miałem możliwość, siadałem obok niego. On
zawsze się uśmiechał na mój widok i pewnego razu zakomunikował mi miłą
wiadomość, że wreszcie znalazł pracę w zakładzie pogrzebowym i trafił mu się nie
byle jaki nieboszczyk, Ireneusz Sekuła, mocny gość - w przeszłości wicepremier.
Śmierć Sekuły jakoby samobójcza to było wtedy wielkie wydarzenie medialne.
Poznałem też Romana Sobczuka, czarny, kręcone włosy, zasiadał do koni i grał
maksymalnie o całą pulę. Gdy przegrał, pożyczał skąd się dało, ode mnie też, i
każdą pożyczkę ładował w maszynę; starczyła mu na jedno, na dwa zagrania. U
niego nie było żadnej kalkulacji, tylko do oporu po całości. Przechodząc obok
mówiłem często
- Roman szanuj pieniądze.
- Szanuję - odpowiadał, nawet nie było czasu, aby się przywitać. Jedna taka
chwila była dla niego szczęśliwa, wygrał i nawet nie wiedział ile zarobił, bo
właśnie mijał czas na obstawienie następnego zakładu i spieszył się, by to
zrobić, tak był rozproszony. Jeszcze nie wiedziałem, że to mój sąsiad z
Żoliborza, właściciel sklepu spożywczego. Gdy nie grał po wmoczeniu i nie miał
skąd pożyczyć, narzekał na podatki i inne ciężary związane z prowadzeniem
sklepu, te “ZUSy-srusy” i inne opłaty, ale nie narzekał na kasyno.
- Roman szanuj pieniądze - powtarzałem jak mantrę.
- Szanuję przecież.
Nie szanujesz, grasz bez jakiegokolwiek zastanowienia.
Z drugiej strony czy namysł cokolwiek był zmienił, przykład Janka dowodzi że
nie. Raz pamiętam, wyświetliły się jakieś “porąbane” konie i założenia.
Postanowiłem spasować i to samo poradziłem sąsiadowi, no i przyszedł maks za 999
za punktów, dobrze, że sąsiad mnie nie posłuchał, miałby pretensje. Od tamtej
pory postanowiłem nie doradzać.
Latem 1998 roku w jaskini przy Corazziego zainstalowano nowe maszyny na banknoty
- obywasz się bez kasy i dodatkowo takie automaty, które reagowały na dotyk
ręką. Nie żadne tam przyciski, wystarczyło wskazać palcem na ekranie i automat
robił swoje. Pamiętam jedną taką wypróbowywał Czesio, miły gość z wąsami. Tuż
przy wejściu postawiono bankomat - nowa rzecz w polskim krajobrazie. Pojawiła
się też młoda dupa - to hostessa - powiedziano mi, przyjmuje zamówienia na
jedzenie i picie. Istotnie niektórzy podczas gry jedli, bo nie mieli na to
czasu. Tu grał, tu jadł. Głód, sen i rodzina to najwięksi wrogowie gracza i
wszelkiej maści kasyn.
KUŚNIERZ
Po dwóch latach znów zobaczyłem Gołąbka. Stary, przygarbiony siedział jałowo,
nie grał. Wtedy zrobiłem błąd - uśmiechnąłem się do niego, ukłoniłem jak komuś
dobrze znajomemu. Ciągle zapominałem o tej oczywistości, że w takim miejscu od
znajomości należy się trzymać z daleka. I ledwie usiadłem przy koniach, Gołąbek
znalazł się przy mnie, następnie wyłuszczył, że właśnie zabrakło mu pieniędzy i
prosi o milionową pożyczkę, najpóźniej za trzy dni odda. Powiedział o czym już
wiedziałem, że przy Hożej róg Poznańskiej ma zakład kuśnierski. Delikatnie mu
odmówiłem, ale on nie rezygnował, przeszkadzał mi w grze i zawracał głowę.
Mówiąc wprost - nie dawał mi spokoju tylko pożycz i pożycz, daj i daj.
Warszawski kuśnierz, zawód marzenie, pracownia w centrum stolicy wciągnięty
przez hazard nachalnie żebrał, więc dałem mu pół miliona, które on momentalnie
przegrał i znów znalazł się przy mnie z podobną propozycją. sytuacja się
powtórzyła. W ten sposób tamtego wieczoru wyciągnął ode mnie bańkę po czym
zniknął z oczu. Zakodowałem jedynie w pamięci, że mam u niego te pieniądze i po
pół roku pojechałem na miejsce do warsztatu kuśnierskiego. Niełatwo było mi się
wybrać, miałem swój interes i powinienem tego pilnować a nie jeździć za
dłużnikami, medytowałem ze złością. Tyle razy zostałem wyrolowany i byłem zły na
wszystkich dłużników. Ponadto zacząłem już sporo pieniędzy przegrywać w kasynie.
Zakład istotnie był, tyle że zamknięty, a tuż obok był drugi punkt. Wstąpiłem
tam i zapytałem o sąsiada. Właściciel nie był skory do rozmowy - nie wiedział
kim jestem. Powiedziałem, że dziad z sąsiedzka jest mi winien pieniądze,
pożyczył w kasynie zniknął i na stare lata robi z siebie szmaciarza - tak się
odgrywałem, bo cóż więcej mogłem zrobić. Napastowanie przez tłum żebraków o
pożyczkę psuło przyjemność gry. A najgorszy moment to ten, gdy coś trafiłeś,
wtedy momentalnie miałeś na karku petentów ustawiających się kolejce po
pieniądze.
Wspomniany Czesio, zdradzający mi kasynowe tajemnice, też miał problem
finansowy. On nie potrzebował paru złotych na grę, jak wyjaśniał, tylko większej
forsy na inwestycje. Jest malarzem pokojowym, trafia mu się robota na dużą
skalę, musi jednak zainwestować w materiały i potrzebuje paru tysięcy.
Zastanawiałem się jak pomóc biednemu Czesiowi, on tak nieszczęśliwy, ale te parę
tysięcy mnie ocuciło?
Różnej maści żebracy, przegrani goście bez godności i charakteru, dziady,
stanowią nie lada problem dla wszelkich salonów gier i kasyn. To dlatego w
przeszłości nie grających wypraszano, ale w dobie kryzysu z gośćmi pozwolono im
bywać, niech sprawiają wrażenie tłoku na sali. Co robić, gdy proszą pożycz i
pożycz? - zastanawiał się były krupier Aleksander Buczny i odpowiadał: “nie
pożyczać pod wymówką - jestem przesądny”. Dużą część tych żebraków wywodzi się
od gości przegranych, którzy nie chcą iść do firm pożyczających, aby nie płacić
procentu, no i tam nie można było nie oddać.
- Poszła trzynastka w pizdu - pewnego razu powiedział nowy gość i szybko wyszedł
z salonu. Ten nie pożyczał, nie miał od kogo, nikt go nie znał. Dobrze, niech
wie, że takie miejsca trzeba omijać jak zapowietrzone. Inni dlatego przegrywali
fortuny, bo pożyczali. Przy Corazziego można było pożyczyć w bufecie u barmana i
kilka razy tak robiłem, ale dlatego, że nie miałem czasu aby pojechać do domu po
kasę. Pilnowałem zakładów. Pojadę po pieniądze, a w tym czasie padnie wygrana.
Takiego, medytowałem sobie w duchu, o nie, muszę się przecież odegrać.
Za co ojciec bił syna? Nie za to, że ten grał w karty, ale za to, że chciał się
odegrać. Zapomniałem o tym mądrym starym przysłowiu.
W salonie gry Teatralna jak i w kasynie przy Kruczej uważny obserwator
dostrzegłby kręcących się po sali gości, których gra absolutnie nie
interesowała. Sprawiali wrażenie znudzonych, siedzieli przy barze, rozmawiali.
Po co w takim razie przyszli? To faceci z forsą w kieszeni pożyczający spłukanym
gościom pieniądze na procent, taki doraźny bank. J. Chmielewska w swojej książce
“Hazard” wyrażała się o nich ciepło, bo ci goście ratują graczy w sytuacjach
ekstremalnych, dając im oprócz dalszej rozrywki nadzieję na wygranie, bezcenni w
potrzebie. Zapewne tak myśleli też gracze zaciągający u nich i przegrywający
kolejne pożyczki oprocentowane niezwykle wysoko.
Pograć w konie przychodziła dziwna para, on gość w moim wieku z młodziutką
ładną dziewczyną. Wszyscy byli ciekawi co ich łączy, ale pytać wprost było
nieelegancko, wreszcie on czując ciśnienie sali sam powiedział: to moja ciocia,
i utarł ciekawskich.
Do stałych bywalców mety przy Corazziego można było zaliczyć Jureczka, chodził,
a właściwie wtaczał się nieporadnie o kulach do wnętrza i grał wyłącznie w
konie. Z powodu kalectwa nie mógł używać automatów z wysokimi siedzeniami.
Kiedyś, pamiętam, trafił fuksa, wypłata była spora, on zaś podniecony co dalej
robić, grać a może się wycofać i pójść do domu, ale jak się wycofać, skoro
dopiero co przyszedł, aby się rozerwać i wpadł na pomysł - napiję się piwa -
oznajmił i skinął na hostessę. Ta chwila pozwoliła mu przez moment cieszyć się
wygraną. Pił piwo i sycił się sukcesem, a wokół gwar, ruch, sygnały i dźwięki
wydobywające się z maszyn, trąbki, dzwonki, papierosowy dym, rozmowy. Jureczek
wrócił do gry i szybko przegrał to, co przed chwilą wygrał i to, z czym
przyszedł. Znów medytował, co dalej począć, głowił się i pocił, aż wreszcie
zdecydował. Z wielkim trudem, wygramolił się z krzesła i opuścił lokal. Wrócił
po trzech kwadransach z dwoma milionami. - To ostatni zaskórniak - wyszeptał i
kazał sobie nabić za te pieniądze 800 oczek do gry. Tego dnia maszyna nie
płaciła, biegi były płaskie i nie było okazji do wygrania, Jerzyk nie miał
szans. Przegrał, a potem siedział smutny i przypatrywał się grze sąsiadów i temu
jak ja przegrywam, a grałem ostro. Wreszcie odezwał się mówiąc, że dzieje się
coś o dziwnego - maszyna powinna Krzyśkowi część pieniędzy zwrócić, ale tego nie
robi.
Wśród graczy panowało przekonanie, że automaty czując ostro grającego zawodnika,
po zabraniu mu dużej forsy połowę oddają, aby utrzymać gracza w grze, no i
sprawić wrażenie, że nie jest tak źle, nie tylko tu się bierze ale też oddaje.
To ma być zachęta dla wahających się graczy i obserwatorów, że maszyna wreszcie
zaczyna płacić.
Spłukałem się doszczętnie, chciałem szybko pojechać do domu po pieniądze i
chociaż jeszcze kursowały tramwaje spieszyło mi się, poprosiłem więc siwego
gościa nazywanego przez nas Szwagier Kolaska o podwiezienie, on jednak za kurs
zażądał nieprawdopodobnie dużych pieniędzy. Zrozumiałem, że na żadne uprzejmości
tutaj nie mogę liczyć. Na szczęście pojawił się Mundek i pojechaliśmy. Mundek,
już znał trasę, no i jemu też się spieszyło z powrotem do stołu. Sięgając po
pieniądze schowane w pawlaczu straciłem równowagę i zleciałem na podłogę,
nabiłem sobie potężnego guza i był on widoczny, gdy wróciłem do stołu nikt nic
nie powiedział tylko może sobie pomyślał, że może dostałem w ryło czymś
ciężkawym od nerwowej żony.
Tego wieczoru jeszcze raz wyprawiałem się do domu pieniądze. To już był obłęd.
Przegrałem wówczas rekordowo dużo, 20 tysięcy zielonych dolarów. Nadal grałem
ostro. Zamawiałem już po 2000 żetonów za 5 milionów, albo od razu za 10 baniek.
I zamiast się opanować powiadałem zasłyszane:
Wszystko z domu powynosiem,
I zagramy siedem osiem.
Raz Janek pokazał mi rozciętą kieszeń, jakiś złodziej próbował go oskubać, gdy
on zajęty był grą. Tutaj człowiek z forsa był robiony na różne sposoby.
CHOCHLA I LENIN
- Jak to k... jest, że tutaj żadnemu z graczy nie trafił się jeszcze duży bonus
- mawiał do mnie w zaufaniu Czesio. Istotnie zaobserwowałem to też. Zaczęto
mruczeć, że chłopcy z miasta wraz z obsługą kręcą na tym lody. Trudno powiedzieć
jak było naprawdę, ale przychodzili tutaj goście, przed którymi pękali kasynowi
ochroniarze. Dało się też zauważyć dziwne pary. - A ten drugi to kto? - raz
zapytałem - a to jego ochroniarz.
- Jedz łyżką, nie chochlą - powiedziałem kiedyś głośno do Roman Sobczuka, za co
skarcił mnie Janek - Cicho!, ten gość przy barze ma ksywę Chochla. Tak
dowiedziałem się przypadkiem, że stały bywalec, rzadko grający, to jakiś mocny
gość. Nie wchodziliśmy sobie w drogę. Raz tylko podczas gry na pokerowej
maszynie piłem nielegalne, bo przyniesione z zewnątrz piwo i słyszałem
przypadkiem, jak doniesiono o tym Chochli z zapytaniem co tym przypadkiem robić.
On machnął ręką.
Innym razem przed kasynem słyszałem jak Chochla rzucił przed siebie - zabieraj
swoich żołnierzy i spierdalaj mi stąd. Spojrzałem na to wojsko - na murku
siedziało towarzystwo czteroosobowe, trzech mężczyzn i kobieta, nie wyglądali na
ludzi z gangu, ale może przyszli upomnieć się o zwrot długu u kogoś? I dlatego
wtargnęli na nie swój teren.
Raz zobaczyłem gościa o ksywie Lenin, prawie jak oryginał z tym, że ten żywy
Lenin z salonu był wysoki i przystojny, nie zaś taki kurduplowaty jak wódz
narodów. Podobieństwo ograniczało się jedynie do twarzy. Lenin nie grał, miał
zakaz. Każdy gracz uzależniony od hazardu mógł się zapisać na specjalną listę i
wówczas takiemu wujkowi odmawiano prawa do gry, odmawiano również prawa wstępu,
ale dla Lenina robiono ten wyjątek, mógł przychodzić, ale grać w żadnym wypadku,
i on przychodził, nie grał, sycił się atmosferą, wracał do domu i nie był
przegrany.
Zakaz można było anulować, wystarczyło napisać podanie.
Uzależnienie od hazardu to bardzo poważny problem. Pewnego razu będąc w kasynie
o nazwie TANGO przy 3 Maja widziałem krewką kobietę, która wparowała tam z
wielkim krzykiem, bluzgiem i zabrała stamtąd męża, ależ sromota - widziałem to
na własne oczy. Inna pani w TEATRALNEJ zrobiła to tak łagodnie, żem nawet tego
nie zauważył, a chłop jak potulny baranek został wyprowadzony z lokalu.
Raz zajrzałem do kasyna w Pałacu Kultury, grałem w ruletkę, ale ta gra mnie nie
wciągnęła. Do najbardziej ekskluzywnego punktu mieszczącego się w Mariotcie nie
chodziłem. To tam pewnego razu klient po ataku serca obalił się na stół
uniemożliwiając obstawianie, a podnieceni gracze przenieśli go stamtąd na
podłogę i grali obok trupa.
W kwietniu 1998 roku było już ze mną kiepsko, bo zacząłem notować w kalendarzu
plan na dzień - bez piwa i kasyna. Pisałem też ile utargowałem w ciągu dnia -
kontrolowałem kasę. Notowałem nawet takie wydarzenia jak: wygrałem w kasynie 5
zł. To znaczyło, że nie przegrałem. Nie pomogło nic. Regularnie wtapiałem grosz,
dzień po dniu. Wódkę co prawda już dawno przegoniłem, ale wypijane w nerwowej
hazardowej atmosferze litry piwa nie działały dobrze na moje samopoczucie.
Wróciłem też do palenia papierosów i aby to jakoś zatrzymać, starałem się
wszystko kontrolować. Nerwowo i w pośpiechu zapisywałem w kalendarzu wydatki i
przychody. Postanowiłem też odchodzić od gry nawet po minimalnej wygranej -
pograć sobie, ale nie przegrać. Albo grać za ich forsę. Kombinowałem na różny
sposób.
Jak kiepska domowa gospodyni zapisywałem wydatki:
15 IV 98 - dzień bez piwa, papierosa, kasyna.
18 IV - dobrze w handlu. Sprzedaż 975 zakupy 490, na czysto blisko 500 zł - no
to już były pieniądze.
20 IV - pogoda fatalna, utarg dno.
22 IV - odbijemy straszną klęskę 6000. Zaczęło się odkładanie pieniędzy na
czarną godzinę. Odłożyłem 22 IV 196 zł, następnego dnia 167, 50, a potem jak
łatwo się domyślić te pieniądze zmiotło kasyno.
Po sprzedaniu maminego złota, wziąłem się za sprzedaż domowych przedmiotów
rzekomo dużej wartości.
5 maja 1998 roku cały dzień lało, więc utarg był kiepski.
Potem przestałem się kontrolować i szedłem na całość. Do zapisków wróciłem 1 VI
1998 pisząc pod 3 VI - długi pierdolone: czynsz, ZUS, okulary, podatek,
dzierżawa, bilet, światło, alimenty jedne, alimenty drugie.
14 lipca 98 wyszedłem w antykwariacie na minus 32 zł, ale kupiłem masę
atrakcyjnego towaru co powinno dać 600-700 zł zysku.
16 VI zapłaciłem za RTV 9,40, światło w pawilonie 7,5 za telefon 27, 05,
zarobiłem 384 zł i skomentowałem: a więc nieźle.
17 VII 298 na czysto i wszystko poszło w pizdu.
27 VII zapłaciłem za mieszkanie 132 zł 23 gr, a zarobiłem 406 zł.
29 VII znów w plecy.
Wreszcie pozostało mi w kieszeni tylko wolnych 15 000 zł na nowe pieniądze, z
których na dodatek, ale na szczęście bo w antykwariacie zgubiłem wraz z
portfelem 5000 zł. Znalazł je klient, Cieślak i mi oddał. To był już ostatni
dzwonek, ale ja nadal bagatelizowałem to wszystko. Obniżyłem stawki i nadal
grałem. Słyszałem i czytałem o uzależnionych, i o sposobach wyjścia z tego, lecz
uważałem że mnie to nie dotyczy.
Wśród graczy spotkałem wielu antykwariuszy, handlarzy książkami i klientów. Do
najbardziej znanych należał KOŃ [Lampa nr 3 (60) marzec 2009]. Inny
antykwariusz, nazwijmy go Przemek, prosił mnie, aby nie wymieniać jego nazwiska.
Dlaczego? A bo taka namiętność jest rzeczą wstydliwą - odparł i zaraz dodał, że
gdyby miał wolną kasę, to by zaatakował kasyno jeszcze raz.
Spotykałem też swoich klientów i takich przegranych, którzy przynosili książki
na sprzedaż, aby dalej grać. Wtedy mawiałem: “Aha! grasz w kasynie, to znaczy że
masz większe wydatki, potrzebujesz więcej kasy" i płaciłem w dwójnasób za towar
jak komuś z rodziny, bo istotnie kasynowi entuzjaści stanowią jakąś obłędną
rodzinę.
Pod koniec 1998 roku zaczęła się budowa nowych pawilonów i związane z tym
koszty. Notuję z kalendarzowych zapisków:
16 VIII 98 - zapłaciłem 3 bańki zaliczki na architekta. 14 X 10 - baniek, 25 X 4
bańki, 4 XI - 4 bańki, 10 XII - 3 bańki, itd.
9 XI - 500 zł dałem Adamowi, 75 zł wygrałem w kasynie
10 XI 400 zł dałem na pawilon
12 XI wygrałem 55 zł. Utarg 563, 30.
17 XI Adamowi dałem 2000 zł.
W 1999 roku w salonie przy Corazziego zaczęła bywać dwójka nowych amatorów.
Starszy, to podpułkownik na emeryturze, kartograf i młodszy nazywany przez nas
Aloszą, gdyż bardzo przypominał modnego wówczas Awdiejewa. Alosza studiował
niegdyś na lubelskim uniwersytecie (UMCS) geografię, ale go wykopali, przyznał
szczerze. Pułkownik grał na minimalne stawki z wielką ostrożnością, a jego
młodszy kolega więcej komentował niż grał. - Dwujawka, trójawka - mawiał na
ponumerowane konie. Lokal z ich obecności wielkiego pożytku nie miał, cieniutcy
byli.
Bywały i sytuacje ekstremalne. Raz przyszedł elegancko ubrany gość z dyplomatką,
zostawił ją na chwilę na foteliku, oddalił się na moment i już znalazł się przy
niej opryszek, chwycił teczkę, rzucił ją koledze stojącemu w drzwiach, a ten
zwiał. Gracze i ochroniarz złodzieja złapali, ale on jak piskorz im się
wyśliznął. Innym razem do środka chciała wtargnąć grupa chuliganów i naprzeciw
nim stanęli uzbrojeni w taborety ochroniarza. Tamci skapitulowali. Najbardziej
chyba spektakularnym wydarzeniem z tego miejsca było postrzelenie Nastka o 4
rano. Dostał parę kulek z bliska i przeżył. Egzekucja się nie udała. Pamiętam
tego gościa, grał samotnie na maszynie pokerowej w rogu i raz po raz pluł na
podłogę, ale nikt z obsługi się go nie czepiał. Raz wracałem z nim taksówką,
rozwoził nas Mundek.
Obłęd nie ustawał. W 1999 roku pojechałem na górską wycieczkę. Wysiadłem z
pociągu w Bielsku Białej, stamtąd autobusem linii 8 pojechałem pod Szyndzielnię,
skąd kolejką gondolową na samą górę i przez Błatnię granią doszedłem do Brennej,
było miło i przyjemnie. Nagle przy kuflu piwa ogarnął mnie szał, pomyślałem:
jest godzina 14, jak się sprężę to przed północą dotrę do Warszawy do kasyna i
tak zrobiłem. Pozostawiłem takie zaczarowane miejsce w Beskidach, żeby grać.
Innym razem pojechałem do Zakopanego i zamiast pójść w góry, zacząłem się
zastanawiać gdzie tutaj jest kasyno.
W wigilię tego 1999 roku kasyna były przeważnie nieczynne, zacząłem więc szukać
tych dyżurujących, tak trafiłem do Polonii, ale tam też wcześniej zamykano.
Kartki na drzwiach informowały, że te przybytki przeważnie wznawiają pracę
dopiero na Szczepana, po południu. Odsunięty od hazardu, niezadowolony, nie
wiedziałem co z sobą zrobić, najlepiej przespać ten czas. Liczyłem godziny do
otwarcia i 26 grudnia byłem pierwszy w Grandzie, a gdy tam nie znalazłem
towarzystwa, pojechałem na Corazziego. Gracz jest zły nie dlatego, że przegrał,
ale dlatego, że zastał zamknięte wrota do krainy szczęścia.
Zapewne zdaniem specjalistów od uzależnień nadawałem się do leczenia. Rzecz w
tym, że na polskim gruncie była to choroba nowa. Kiedy naród miał się uzależnić,
skoro w przeszłym ustroju hazard był zabroniony? Za Bieruta całkowicie.
W 1956 roku Gomułka rzucił społeczeństwu totolotka. Ten substytut hazardu był
jednak nudny, najwyżej jako uzupełnienie twardej konfrontacji. Nic zatem
dziwnego, że dzikie domy gry, ścigane z marnym skutkiem przez milicję - miały
się dobrze. Ale tych w sumie było niewiele.
Zalegalizowany za Gierka hazard był jednym z przejawów epokowego otwarcia na
Świat. Pojawiły się w dużych miastach szafy z wajchą do poruszania i kosiły
ludzi z pieniędzy. Wrzucało się żetony po 3 zł sztuka i wio. Kroniki kryminalne
odnotowały, że zaraz po zainstalowaniu maszyn na szwedzkie żetony, dwaj
jegomoście wykupili wszystkie guziki będące w dyspozycji kasyna w Bristolu, a po
trzech dniach sprzedali je w podobnym punkcie w Szwecji zarabiając przy okazji
kupę forsy. Tym się udało, byli pierwsi. Gierkowskie saloniki nie miały ruletki,
nie oferowały oczka zwanego black-jack, dlatego dalej działały prywatne salony.
Jeden taki na Mokotowie został nawet opisany przez rasowych dziennikarzy jako
“społeczna patologia”.
Kasyna z całym zasobem gier wkroczyły zatem do Polski wraz z nowym ustrojem
dlatego problem był świeży. I po paru latach modne się stały gabinety, leczące
ten nałóg. W latach 1997/ 1998 prasa i telewizja wiele o tym pisały i mówiły.
Dziennikarzom udało się złapać paru zakręconych i aby przeprowadzić z nimi
wywiady byli zamaskowani, starzy gracze wiedzieli kto wystąpił.
Mądrzy naukowcy, profesorowie, leczący nałogowców też się spierali o metody
leczenia. Pani M. Szawdyn, specjalistka, doradzała rodzinom - nie spłacać długów
hazardzisty. Posługiwała się terminem: współuzależnienia, robiła się z tego
gałąź wiedzy. Nauka. Najstarszy uzależniony pacjent - 87.
Pewien nałogowiec najpierw próbował leczyć się sam poprzez modlitwę, ale
zapomniał słów i musiał pójść do zamkniętego ośrodka przy ul. Sobieskiego na
leczenie, bo na otwarte się nie nadawał. Potem stał się wrogiem jakichkolwiek
form hazardu, że te go tolerują, pluł na kolejne rządy RP, że te go tolerują,
zapomniał, że wszystko jest dla ludzi.
W gazety pojawiły się tytuły: W UŚCISKU JEDNORĘKIEGO BANDYTY i pisano, że
najwięcej szkody robią kasyna dla biedaków. Zabierają im ostatnią koszulę. Inny
periodyk podał, że mieszkańcy stolicy rocznie wydają półtora miliarda zł na to
najdroższe z uzależnień. Najdroższe dlatego, że szybciej i łatwiej się przegrywa
niż przepija. W ciągu dnia przecież nie przepijesz tysiąca zł, a możesz przegrać
i sto tysięcy. Kolejne tytuły: OPĘTANI PRZEZ HAZARD. ZABIŁ PRZEZ HAZARD.
OKRADŁA, ŻEBY GRAĆ. POMÓŻ MI, PRZEGRAŁEM DOM.
Z czasem moda na terapię przycichła i ta sama gazeta,
która wprzódy biła na alarm parę lat potem wydrukowała NIEZBĘDNIK HAZARDZISTY,
czyli dawała rady naukowca z Politechniki Poznańskiej jak wygrać w kasynie.
Pilnie czytałem wszelkie publikacje na ten temat i śmiałem się, że byli gorsi
ode mnie, że różnię się i po pierwsze pilnie pracuję w antykwariacie, po drugie
spłacam wszelkie należności, po trzecie nie mam długów - nie należę więc do tych
ostatnich. Czy ja wreszcie gram w luksusowych kasynach? Nie, ja w tych tańszych,
o co więc chodzi.