Christopher Andrew, Wasilij Mitrochin

Archiwum Mitrochina. KGB w Europie i na Zachodzie

The Mitrokhin archive I : the KGB in Europe and the west, 1999

 

(...)
 

 

Polski kryzys i rozpad bloku sowieckiego

 

Obawy Moskwy, że polskie Politbiuro nie ma dość odwagi, żeby stawić czoła rzuconemu wyzwaniu, zwiększyły się jeszcze bardziej, gdy kierownictwo PZPR w widomy sposób skapitulowało w obliczu robotniczego protestu. Niespodziewana podwyżka cen artykułów spożywczych wprowadzona latem 1980 roku wywołała falę strajków, które dały początek niezależnemu ruchowi związkowemu "Solidarność" pod charyzmatycznym kierownictwem Lecha Wałęsy, nieznanego dotychczas trzydziestosiedmioletniego elektryka z Gdańska. Polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych informowało rezydenturę KGB w Warszawie o utworzeniu pod kierownictwem wiceministra Stachury ośrodka kryzysowego, z którego miano dowodzić operacjami milicji i SB, prowadzonymi przeciwko strajkującym. Ośrodek miał także bacznie śledzić rozwój wydarzeń i składać dzienne raporty sytuacyjne. Oceniając na podstawie meldunków wysyłanych Centrali, warszawska rezydentura KGB była wyraźnie dumna z własnych działań kryzysowych: "Personel operacyjny wykazał wysoki stopień świadomości, zdyscyplinowania i zrozumienia obowiązków; wprowadzono stan gotowości bojowej; odwołano urlopy; wprowadzono służbę całodobową". Ośrodek kryzysowy polskiego MSW przyznawał tymczasem, że nie osiągnął "pełnego sukcesu", ale udało mu się ograniczyć skalę ruchu strajkowego drogą "wyeliminowania" powielarni i przerwania łączności protestujących z pozostałymi rejonami kraju. Ponadto "ucięto podjęte przez siły antysocjalistyczne próby nawiązania kontaktu z inteligenckimi środowiskami artystycznymi, naukowymi i kulturalnymi w celu uzyskania poparcia tych środowisk dla żądań strajkujących".

W rzeczywistości sytuacja wyglądała nieco inaczej. Strajkujący utworzyli Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, który koordynował ruch protestacyjny, a dysydenccy intelektualiści zorganizowali zespół doradców pełniący istotną rolę w pracach MKS. Ocena pracy MSW dokonana przez warszawską rezydenturę KGB była druzgocąca. Zgodnie z meldunkami rezydentury SB "nie doceniła na czas rozmiarów zagrożenia oraz ukrytego niezadowolenia klasy robotniczej", po wezbraniu zaś fali protestu SB i Milicja Obywatelska nie potrafiły jej opanować:

Winę ponosi głównie kierownictwo resortu spraw wewnętrznych, a przede wszystkim minister Kowalczyk i jego zastępca Stachura [...] Kowalczyk po prostu stracił głowę, kiedy szerzyły się strajki na Wybrzeżu [...] W opinii tutejszej rezydentury KGB nadszedł czas na zastąpienie Kowalczyka i Stachury innymi oficerami.

Dwudziestego czwartego sierpnia 1980 Aristow *[Borys Aristow, 1925 - 2018, ambasador ZSRR w Polsce 1978 - 1983] wysłał do Moskwy alarmującą wiadomość, że wicepremier Mieczysław Jagielski prowadzi negocjacje z Wałęsą i przywódcami strajku. Następnego dnia sowieckie Politbiuro powołało komisję pod kierownictwem głównego ideologa Susłowa, która miała śledzić rozwój kryzysu w Polsce i zaproponować środki zaradcze. Dwudziestego siódmego sierpnia 1980 za sugestią Papieża biskupi polscy przyjęli dokument, w którym domagano się wyraźnie "prawa do niezależności zarówno organizacji reprezentujących pracowników, jak i organizacji samorządowych". Czując papieskie poparcie, Wałęsa był teraz przekonany, że rząd nie ma innego wyboru i musi ustąpić.

Nieoficjalnie władze polskie podzielały to przekonanie. Jeden z najbardziej wpływowych członków Biura Politycznego KC PZPR spotkał się 27 sierpnia 1980 z Aristowem i usiłował przekonać go, że częściowa dezintegracja partii oraz wrogość większości społeczeństwa do PZPR stworzyły "nową sytuację":

Musimy się wycofać, bo inaczej wpadniemy w przepaść. Musimy przystać na utworzenie niezależnych i samorządnych związków zawodowych. Nie mamy innej drogi znormalizowania sytuacji, a użycie siły jest niemożliwe. Dokonując [taktycznego] odwrotu będziemy mogli przegrupować siły partii i przygotować się do działań ofensywnych.

Polacy podjęli starania o uzyskanie "opinii towarzysza Breżniewa", argumentując, że uznanie ruchu związkowego niezależnego od kontroli partii "nie jest wyłącznie polskim problemem, ale zagadnieniem dotyczącym interesów całej wspólnoty państw socjalistycznych". W rzeczywistości wykluczono już rozwiązania inne niż legalizacja "Solidarności". Trzydziestego pierwszego sierpnia 1980 podpisano Porozumienie Gdańskie, w którym przyjęto utworzenie wolnych związków zawodowych jako prawdziwej reprezentacji klasy robotniczej oraz poczyniono szereg bezprecedensowych ustępstw politycznych, od prawa do strajku po zgodę na transmisję niedzielnej Mszy Świętej przez państwowe radio. Wałęsa podpisał porozumienie przed kamerami telewizji, wywijając wyciągniętym z górnej kieszeni marynarki olbrzymim, jarmarcznie kolorowym piórem. Była to odpustowa pamiątka z papieskiej pielgrzymki i widniała na nim podobizna Jana Pawła II.

W zgodnej opinii KGB i sowieckiego Politbiura Porozumienie Gdańskie było największym zagrożeniem dla "wspólnoty państw socjalistycznych" (oficjalna nazwa bloku sowieckiego) od czasu "praskiej wiosny" 1968 roku. Politbiuro przyjęło 3 września 1980 roku "tezy do dyskusji z przedstawicielami polskiego kierownictwa", co było zgrabnym eufemizmem dla katalogu żądań odzyskania przez Warszawę politycznego gruntu, utraconego na rzecz "Solidarności":

Porozumienie [Gdańskie] jest w rzeczywistości legalizacją opozycji antysocjalistycznej [...] Obecnie rodzi się pytanie, jak przygotować kontrnatarcie i odzyskać utraconą pozycję partii w klasie robotniczej i społeczeństwie [...] Jest rzeczą konieczną nadać najwyższe znaczenie umocnieniu kierowniczej roli partii w społeczeństwie.

Kozłem ofiarnym, który zapłacił za sukces "Solidarności", był I sekretarz KC PZPR Edward Gierek, krytykowany ostro przez sowieckiego ambasadora Borisa Aristowa między innymi za utratę kontroli partii nad biegiem wydarzeń. Strajkujący w Stoczni imienia Lenina wygwizdali telewizyjne wystąpienie Gierka, a celnym podsumowaniem odczuć przeciętnych obywateli był polityczny dowcip, wykpiwający przywódcę PZPR:

- Jaka jest różnica między Gierkiem a Gomułką? [którego strajki na Wybrzeżu zmusiły do rezygnacji ze stanowiska I sekretarza KC PZPR w 1970 roku]

- Żadna. Tylko Gierek jeszcze o tym nie wie!

Kawał był proroczy. Piątego września 1980 Gierka zmienił Stanisław Kania, twardy, potężnie zbudowany i ostro pijący sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa państwa. Warszawska rezydentura KGB donosiła o krążącym po Polsce nowym dowcipnym haśle politycznym: "Lepszy Kania niż Wania!", które egzemplifikowało powszechne przekonanie, że lepiej mieć u steru polskiego komunistę niż stanąć w obliczu sowieckiej inwazji. Rezydentura informowała również, że 6 września dowódca polskiej Marynarki Wojennej admirał Ludwik Janczyszyn ostrzegł dwóch admirałów sowieckich przed próbą interwencji. Jego zdaniem militarna ingerencja w sprawy polskie nie zakończyłaby się "normalizacją" na czeską modłę z 1968 roku, ale katastrofą. "Jeśli obce wojska zostaną wprowadzone do Polski, to popłynie rzeka krwi. Zrozumcie, że tym razem będzie mieć do czynienia z Polakami, a nie z Czechami!" - przestrzegał Janczyszyn.

Osiemnastego września 1980 Pawłow *[Witalij Pawłow, 1914 - 2005, szef przedstawicielstwa KGB w Polsce 1973 - 1984], rezydent KGB w Warszawie, skarżył się Centrali, że ekipa Kani popełnia błędy poprzedników i szuka rozwiązań kompromisowych zamiast zająć twarde stanowisko wobec opozycji. Szeregowi członkowie PZPR są nadal zdemoralizowani. "Polskę zalewa powódź kontrrewolucji!" - ogłosił dramatycznie Breżniew na posiedzeniu sowieckiego Politbiura 29 października 1980 roku:

Wałęsa podróżuje wzdłuż i wszerz kraju, z miasta do miasta, i wszędzie podejmują go z honorami. Polskie kierownictwo stuliło gębę. Prasa również. Nawet telewizja nie przeciwstawia się elementom antysocjalistycznym [...] Być może rzeczywiście będzie trzeba wprowadzić stan wojenny.

Jak można się było spodziewać, Andropow energicznie przytakiwał ocenom Breżniewa. Swego poparcia udzielił także Michaił Gorbaczow, który w 1979 roku wszedł do Politbiura. "Powinniśmy porozmawiać otwarcie i twardo z polskimi towarzyszami. Do dzisiaj nie podjęli koniecznych kroków. Stanęli na pozycjach obronnych, których długo nie dadzą rady utrzymać, i mogą zostać obaleni" - perorował Gorbaczow.

Politbiuro niepokoił nie tylko rozwój sytuacji w Polsce, ale również zaraźliwy przykład sukcesu "Solidarności" w niektórych republikach Związku Sowieckiego. Andropow otrzymał w październiku sprawozdania operacji PROGRIESS, a wśród nich raport nielegała o pseudonimie SOBOLEW, którego wysłano do Rubcowska, miasta położonego daleko od granic Polski w Ałtajskim Kraju. Nie była to optymistyczna lektura:

Sytuacja panująca w Rubcowsku jest niepewna. Ludność ma wiele powodów do niezadowolenia, a elementy antysocjalistyczne w widomy sposób podejmują prowokacyjne działania, przez co może dojść do niekontrolowanych zaburzeń [...]. Wierzący [praktykujący chrześcijanie] są również gotowi do protestu, a ludność z uznaniem wypowiada się o strajkach w Polsce. [...] podstawową przyczyną niezadowolenia są niedociągnięcia w zaopatrzeniu w artykuły spożywcze, a zwłaszcza brak mięsa w sklepach, trudne warunki życia oraz fatalny stan służb publicznych. Ludzie z kierownictwa zaopatrują się specjalnymi drogami - wyznaczono dla nich specjalne sklepy spożywcze i z artykułami przemysłowymi. Szerzy się złodziejstwo, a największymi złodziejami są urzędnicy miejskiego komitetu partyjnego oraz komitetu wykonawczego miejskiego sowietu. Wszędzie obserwuje się pijaństwo i wiele osób cierpi na alkoholizm.

Wypadki w Polsce miały negatywny wpływ na społeczeństwo i przyniosły negatywne skutki, wzbudziły bowiem w mieszkańcach wrażenie, że można poprawić warunki życia i sytuację gospodarczą, korzystając z polskiego modelu.

Do najlepszych nielegałów, uczestniczących w operacji PROGRIESS w Polsce, należał FILOZOF, który nadal pozował na francuskiego prozaika i poetę. Jak wynika z jego teczki osobowej, spoczywającej w archiwach KGB, nawiązał on "liczne kontakty w 'Solidarności' ". Najcenniejszym z nich był zapewne Tadeusz Mazowiecki, redaktor naczelny "Tygodnika Solidarność", któremu przedstawił FILOZOFA w listopadzie 1980 roku ksiądz Bardecki. Dziewięć lat później Mazowiecki został premierem pierwszego rządu solidarnościowego.

Na początku listopada 1980 Andropow wezwał do Moskwy nowego polskiego ministra spraw wewnętrznych generała Mirosława Milewskiego, należącego do frakcji twardogłowych. Milewski zameldował o sporządzeniu listy przeszło tysiąca dwustu nazwisk "osobników o wyjątkowo kontrrewolucyjnym nastawieniu", których miano aresztować natychmiast po ogłoszeniu stanu wyjątkowego. Andropow przeszedł do utrzymanego w alarmistycznym tonie monologu i starał się przekonać Milewskiego, że dla stanu wojennego nie ma żadnej alternatywy:

Nawet jeśli zostawicie Wyszyńskiego [prymasa Polski] i Wałęsę w spokoju, to Wyszyński i Wałęsa nie zostawią was w spokoju, aż osiągną swój cel. Chyba że zostaną zmiażdżeni przez partię i odpowiedzialną część klasy robotniczej. Jeżeli będziecie pasywnie czekać [...] to sytuacja wymknie się spod kontroli. Widziałem to już na Węgrzech [w 1956 roku]. Tam stare kierownictwo czekało, aż wszystko znormalizuje się samo, i kiedy w końcu postanowili działać, okazało się, że na nikim nie można polegać. Są wszelkie powody do obaw, że w Polsce będzie podobnie, jeśli już teraz nie zastosuje się energicznie zdecydowanych środków.

To walka o władzę. Jeśli Wałęsa i jego faszystowscy sprzymierzeńcy dojdą do władzy, to zaczną pakować komunistów za kraty, zaczną ich rozstrzeliwać i prześladować na różne sposoby. W takiej sytuacji najbardziej zagrożeni będą aktywiści partyjni, czekiści [SB] i dowódcy wojskowi.

Mówicie, że u was niektórzy towarzysze nie potrafią zebrać się w sobie i użyć przeciwko kontrrewolucjonistom bardziej agresywnych środków. Dlaczego jednak nie boją się siedzieć cicho, skoro wiedzą, że prowadzi to do zwycięstwa reakcji? Ktoś musi wykazać komunistom, a w pierwszej kolejności aktywowi partyjnemu, czekistom i towarzyszom z wojska, że w Polsce nie chodzi tylko o obronę zdobyczy socjalizmu, ale stawką jest bezpieczeństwo ich własnego życia i ich rodzin, które zostaną poddane terrorowi reakcji, jeśli - Boże uchowaj - dojdzie do oddania władzy.

Czasami nasi polscy towarzysze mówią, że nie mogą polegać na partii. Trudno mi w to uwierzyć. Wśród trzech milionów członków partii można chyba znaleźć jakieś sto tysięcy łudzi gotowych do poświęcenia. Wyszyński i Wałęsa osadzili się w wolnych związkach zawodowych i zdobywają coraz to nową pozycję w różnych sferach życia w Polsce. Są już pierwsze oznaki, że zaraza kontrrewolucji sięgnęła sił zbrojnych.

Towarzysz Breżniew mówi, że musicie być gotowi do walki zarówno środkami pokojowymi, jak i niepokojowymi.

Kiedy Andropow skończył tyradę, Milewski zapytał go: "Przekonaliście mnie, ale powiedzcie, jak ja mam teraz przekonać towarzyszy w Warszawie". Odpowiedź Andropowa nie została zanotowana w stenogramie.

Piątego grudnia 1980 w Moskwie zebrali się na nadzwyczajnym posiedzeniu przywódcy wszystkich państw-członków Układu Warszawskiego. Omawiano kryzys w Polsce. Kania słuchał, jak mówcy, jeden po drugim, krytykują słabość jego polityki i domagają się natychmiastowego zdławienia "Solidarności" i Kościoła. W przeciwnym razie, oświadczono mu otwarcie, interweniować będą wojska Układu Warszawskiego. Osiemnaście dywizji już czeka u polskich granic. Pokazano mu plany okupacji polskich miast. Po spotkaniu Breżniew poprosił Kanię na prywatne spotkanie. Interwencja wojskowa, tłumaczył Kania, przyniesie katastrofalne skutki nie tylko dla Polski, ale również dla Związku Sowieckiego. "W porządku. Nie wkroczymy do Polski teraz, ale jeśli sytuacja pogorszy się, to wejdziemy" - podsumował Breżniew.

Groźba Breżniewa była prawdopodobnie blefem. Wojska sowieckie walczyły już w Afganistanie, a wkroczenie do Polski oznaczało krwawą łaźnię, zachodnie sankcje gospodarcze i klęskę propagandową w globalnej skali. Kreml nie mógł działać sam. Musiał przyjąć strategię zmuszenia Polaków do wprowadzenia stanu wyjątkowego i zlikwidowania własnymi rękami zagrożenia, jakie Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność" stanowił dla monopartyjnego państwa komunistycznego. Najskuteczniejszym sposobem wywierania presji była groźba interwencji Armii Sowieckiej. Los Węgier w 1956 roku, Czechosłowacji w 1968 roku i Afganistanu w 1979 roku był groźnym memento, które w Polsce i na Zachodzie w 1980 roku lekceważyli tylko nieliczni.

Jednak trzeba było roku nieustannych nacisków i wielu zmian personalnych, żeby polskie Politbiuro zgodziło się w końcu wprowadzić stan wojenny. W grudniu 1980 roku warszawska rezydentura KGB meldowała, że chociaż Milewski jest gotowy do działania i wprowadzenia "represji wobec wrogich elementów", to jednak większość członków Politbiura nie dojrzała jeszcze do podjęcia decyzji.

Nasi przyjaciele uważają Kanię za uczciwego komunistę, lojalnego wobec Związku Sowieckiego i KPZR, niemniej jednak nie można wykluczyć poważnej różnicy zdań między nim a nami, zwłaszcza w kwestii podjęcia zdecydowanych kroków [...] Ostatnio towarzysz Kania wykazywał tendencję do nieprzyjmowania natychmiast zaleceń przedkładanych mu przez przedstawicieli sowieckiego kierownictwa, miał wątpliwości i nie podzielał naszych ocen sytuacji w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

KGB było mocno zaniepokojone rosnącą, jak oceniano, obecnością zachodnich służb wywiadowczych w Polsce. Jak wynika z zestawienia przedstawionego przez SB, wśród tysiąca trzystu dziennikarzy zagranicznych, którzy przebywali w Polsce na początku 1981 roku, około stu pięćdziesięciu było kadrowymi pracownikami lub współpracownikami służb specjalnych. Organizacje wywiadowcze państw NATO, stwierdzała ocena SB, "pozyskały silną pozycję agenturalną w 'Solidarności' . Przez większość 1981 roku PZPR stale traciła grunt polityczny, przejmowany stopniowo przez "Solidarność". Piętnastego stycznia Lech Wałęsa przyjęty został w Watykanie przez Papieża Jana Pawła II. "Syn przyszedł do ojca" - oświadczył z szacunkiem Lech Wałęsa przed kamerami telewizji. Obserwując wydarzenia w Polsce widziało się wyraźnie, że Papież i Wałęsa stają się rzeczywistymi przywódcami narodu. W rozmowach z KGB Milewski nie ukrywał obaw, że nie uda się pokonać "Solidarności" bez sowieckiej interwencji wojskowej, a gdy z Watykanu nadeszły informacje o przebiegu spotkania Wałęsy z Papieżem, Milewski powiedział Aristowowi: "Zaczynam myśleć, że porządek uda się przywrócić dopiero wówczas, gdy Polska będzie miała rzetelną gwarancję bezpieczeństwa w postaci zaprzyjaźnionych wojsk [...]". Kania natomiast wyznał sowieckiemu ambasadorowi, że PZPR straciła więź z narodem: "To nie jest hasło 'Solidarności', to fakt, gorzka prawda". Jedynymi siłami, na które mógł jeszcze liczyć Kania, zostało wojsko i SB.

Z chwilą, gdy stan wyjątkowy był jedynym, zalecanym przez Kreml rozwiązaniem, likwidującym zagrożenie "Solidarności", znaczenie sił zbrojnych urastało do kluczowego wymiaru. Prawdopodobnie w wyniku nacisków sowieckich 9 lutego 1981 roku minister obrony narodowej generał Wojciech Jaruzelski został powołany na premiera. Szczupły, trzymający się prosto, zazwyczaj w ciemnych okularach, o nieprzeniknionej twarzy, Jaruzelski był dla większości Polaków postacią enigmatyczną. Cieszył się jednak dobrą opinią dzięki temu, że w 1970 roku nie zezwolił na użycie wojska przeciwko protestującym robotnikom, oraz dzięki reputacji sił zbrojnych, które uważano za najbardziej godną zaufania instytucję państwową. Z drugiej strony w sprawozdaniach KGB dla Breżniewa od dawna przedstawiano Jaruzelskiego jako "szczerego przyjaciela Związku Sowieckiego" . Na polecenie Jaruzelskiego szef wywiadu wojskowego generał Czesław Kiszczak (późniejszy minister spraw wewnętrznych, któremu podlegała SB) już od pewnego czasu kontaktował się co dwa, trzy dni z warszawską rezydenturą KGB i przekazywał meldunki sytuacyjne, sporządzone na podstawie źródeł wojskowych. Obejmując stanowisko premiera, Jaruzelski zachował tekę ministra obrony narodowej.

Okres do grudnia 1981 roku charakteryzowały powtarzające się skargi Moskwy na brak reakcji władz polskich i próby zbywania niczym zaleceń i żądań kierownictwa sowieckiego. Kreml trapił się, czy Jaruzelski rzeczywiście posiada dość silnej woli, żeby wprowadzić stan wyjątkowy. Uznano jednak w końcu, że nie ma lepszego kandydata. W stosunku do Kani wątpliwości były znacznie poważniejsze.

Czwartego marca Kania i Jaruzelski wezwani zostali do Moskwy. Breżniew i pozostali członkowie Biura Politycznego postanowili przywołać ich do porządku. Kiedy polscy towarzysze wprowadzą wreszcie stan wyjątkowy? - pytali przywódcy Kremla. - Dlaczego tak się dzieje, że wśród wszystkich krajów socjalistycznych tylko Polska ma takie trudności z przejęciem kontroli nad Kościołem? Wezwanie na Kreml nie przyniosło większych skutków. Członek Biura Politycznego KC PZPR Mieczysław Moczar informował KGB, że zaraz po powrocie z Moskwy Kania wyznał mu: "Mimo nacisku Kremla nie mam zamiaru użyć siły wobec opozycji. Nie chcę przejść do historii jako rzeźnik polskiego narodu". Inny polski informator KGB donosił, że Kania powiedział, iż ani partia, ani rząd nie są gotowe do konfrontacji z "Solidarnością", a on sam "nigdy nie poprosi Rosjan o pomoc wojskową".

"Obawiamy się wielce o rozwój wypadków w Polsce - zagaił Breżniew na posiedzeniu Politbiura 2 kwietnia 1981 roku. - Najgorsza sprawa, że nasi przyjaciele słuchają naszych zaleceń i potakują, ale w praktyce nie robią nic. A kontrrewolucja naciera na wszystkich frontach!". Minister obrony ZSRR Ustinow oceniał, że "rozlew krwi jest nieunikniony", jeśli socjalizm ma w Polsce przetrwać. "'Solidarność' zaczyna wyrywać pozycję za pozycją" - sekundował Andropow, podkreślając, że jedynym rozwiązaniem jest wzmożenie nacisków na Polaków, żeby ogłosili stan wyjątkowy:

Musimy im wytłumaczyć, że stan wyjątkowy oznacza godzinę policyjną, ograniczenie swobody poruszania się, wzmocnienie roli organów bezpieczeństwa [SB] w organizacjach partyjnych, fabrykach, itp. Presja przywódców "Solidarności" sprawia, że Jaruzelski jest w fatalnym stanie, a Kania pije coraz więcej. To bardzo smutne zjawisko. Chciałbym podkreślić, że wypadki w Polsce odbijają się echem również na zachodnich połaciach naszego kraju [...] Tam również będziemy zmuszeni podjąć twarde wewnętrzne środki.

Następnego dnia Kania i Jaruzelski zostali wezwani na spotkanie z Andropowem i Ustinowem w salonce pociągu specjalnego, stojącego na bocznicy w granicznym mieście Brześć Litewski. Po kawiorze i obfitych przystawkach posadzono ich przy pokrytym zielonym suknem stole i przez sześć godzin bombardowano skargami, wymówkami i żądaniami wprowadzenia stanu wyjątkowego, grożąc sowiecką interwencją wojskową. Kania i Jaruzelski błagali o trochę więcej czasu. Cztery dni po konferencji w Brześciu Litewskim, 7 kwietnia, Mieczysław Moczar miał kolejną rozmowę z Kanią, o której doniósł KGB. Kania był dogłębnie przekonany, że groźba sowieckiej interwencji jest śmiertelnie poważna: "Jeśli wojska sowieckie wkroczą, to dojdzie do tragedii na olbrzymią skalę. Trzeba będzie dwóch pokoleń, zanim Polska się podniesie" - tłumaczył Moczarowi.

Sowieckie Politbiuro uważało groźbę wojskowej inwazji za najlepszy hamulec "sił antysocjalistycznych" w Polsce. Dwudziestego trzeciego kwietnia 1981 przyjęto sprawozdanie na temat polskiego kryzysu, które zawierało konkluzję:

"Solidarność" została przekształcona w zorganizowaną siłę polityczną, zdolną do sparaliżowania działalności partii i organów państwowych oraz do przejęcia de facto władzy we własne ręce. Opozycja jeszcze tego nie zrobiła dlatego, że boi się wkroczenia wojsk sowieckich i ma nadzieję, że uda się jej osiągnąć własne cele bez rozlewu krwi, metodą pełzającej kontrrewolucji.

Politbiuro było zgodne, że jako "środek odstraszania kontrrewolucji" należy "maksymalnie wykorzystać strach reakcji wewnętrznej oraz międzynarodowego imperializmu przed ewentualnym wkroczeniem do Polski wojsk Związku Sowieckiego". Postanowiono także utrzymać "poparcie dla towarzyszy Kani i Jaruzelskiego, którzy, pomimo dobrze znanego ociągania się, opowiadają się za obroną socjalizmu". Trzeba ich jednak trzymać "pod stałym naciskiem, żeby podjęli bardziej znaczące i zdecydowane kroki w celu przezwyciężenia kryzysu i utrzymania Polski w obozie krajów socjalistycznych i zaprzyjaźnionych ze Związkiem Sowieckim".

W środę 13 maja 1981 roku Jan Paweł II wjechał swoim papamobile na plac Świętego Piotra, gdzie czekali wierni, przybyli na audiencję generalną. Kiedy z otwartego samochodu pozdrawiał zgromadzonych, z tłumu padły strzały. Z odległości niespełna siedmiu metrów strzelał turecki zamachowiec Mehmet Ali Agca. Kula przeszła kilka milimetrów od głównej aorty. Gdyby trafiła w aortę, nie byłoby ratunku. Fakt, że wyżył, Jan Paweł II uznał za cud Matki Boskiej Fatimskiej, w której święto dokonano zamachu. W pierwszą rocznicę Papież udał się z pielgrzymką do Fatimy i wydobyty z ciała pocisk złożył na ołtarzu Fatimskiej Pani.

Gdyby Papież zmarł, radość w KGB byłaby zapewne wielka, ale w żadnych dokumentach, które przeglądał Mitrochin, nie było śladu udziału sowieckiej służby w zamachu.

Przez kilka tygodni po zamachu Kanię i Jaruzelskiego maglował głównie dowódca sił Układu Warszawskiego marszałek Wiktor Kulikow. Choleryczny charakterem marszałek domagał się natychmiastowego wprowadzenia stanu wojennego i oskarżył nawet Jaruzelskiego o tchórzostwo. "Wy sami, towarzyszu Jaruzelski, boicie się zdecydowanego działania" - grzmiał Kulikow. Zgodnie ze sprawozdaniem KGB dla Biura Politycznego Jaruzelski przełknął obraźliwe słowa wyjątkowo potulnie, a nawet zaproponował, że poda się do dymisji ze stanowiska premiera. Kulikow nie ufał Kani i Jaruzelskiemu. W sprawozdaniu dla Politbiura pisał: "Wygląda na to, że kierownictwo PZPR i rząd prowadzą nieuczciwą grę polityczną i ułatwiają przejęcie władzy kołom popierającym 'Solidarność' ".

Po takiej ocenie Centrala poleciła warszawskiej rezydenturze rozejrzeć się za nowym I sekretarzem KC PZPR i premierem:

Kania i Jaruzelski nie nadają się już do skutecznego kierowania partią i rządem. Nie potrafią przygotować zwycięstwa nad opozycją i są skompromitowani długoletnią współpracą z Gierkiem. Nie ulega też wątpliwości, że nie posiadają nawet chęci walki, niezbędnej u przywódców, od których się oczekuje podjęcia zdecydowanych kroków.

Kandydatami Centrali na następców Kani i Jaruzelskiego byli członkowie Biura Politycznego z frakcji "betonu": Tadeusz Grabski i Stefan Olszowski. Uważano, że obaj "są przesiąknięci twardym marksizmem-leninizmem oraz gotowi działać zdecydowanie i konsekwentnie w obronie interesów socjalizmu i przyjaźni ze Związkiem Sowieckim". Aristow i Pawłow wysłali 30 maja 1981 wspólny telegram do Breżniewa i Biura Politycznego KC KPZR, oskarżając Kanię i Jaruzelskiego o cofanie się i kapitulację w obliczu "elementów rewizjonistycznych":

Obecna sytuacja wymaga pilnego rozważenia konieczności zdymisjonowania [Kani] ze stanowiska I sekretarza Komitetu Centralnego i wymienienia go na towarzysza zdolnego do zachowania marksistowsko-leninowskiego charakteru państwa polskiego. Analiza nastrojów aktywu partyjnego wskazuje, że najlepszym kandydatem na stanowisko I sekretarza Komitetu Centralnego PZPR jest towarzysz T. Grabski.

Kania wykrył, że KGB spiskuje za jego plecami, i popadł w płaczliwe rozczulanie się nad sobą. Kiedy Pawłow zadzwonił do niego 7 czerwca pytając, czy chce zatelefonować do Breżniewa i odpowiedzieć na kolejny list z Moskwy, żądający twardej rozprawy z "Solidarnością", Kania odpowiedział: "Prawdopodobnie nie ma już sensu telefonować, bo i tak wszystko już załatwiono poza mną". W nocy Kania zadzwonił do Pawłowa do domu, prosząc go o dobre słowo:

Właśnie teraz wasi ludzie [KGB] rozgadują, że trzeba wstać na plenum [KC PZPR] i skrytykować Kanię i Jaruzelskiego [...] Nie macie i nigdy nie mieliście wierniejszych przyjaciół niż ja i Jaruzelski [...] Dziwią mnie metody, do jakich się uciekacie w postępowaniu ze mną. Nie zasłużyłem na to [...] Nie było potrzeby mobilizować przeciwko mnie członków Komitetu Centralnego. Przecież wiadomo, że zawsze będę po stronie KPZR [...] Gorzkie to dla mnie doświadczenie, że straciliście do mnie zaufanie. Przykro mi, że wybraliście taką okrężną drogę, żeby zmobilizować opinię do ataku na mnie podczas plenum. Trudno mi będzie teraz rozmawiać z towarzyszem Breżniewem. Co ja mu mogę powiedzieć?". Kiedy Kulikow spytał Jaruzelskiego o jego reakcję na ostatnią filipikę Moskwy, generał odpowiedział: "Wdeptali mnie w ziemię. Byłem głupi, przyjmując to stanowisko [premiera].

W czerwcu 1981 roku grupa dziewięciu polskich generałów przedłożyła KGB plan usunięcia Jaruzelskiego ze stanowiska ministra obrony narodowej, ponieważ nie wykazywał chęci wydania rozkazów do wprowadzenia stanu wojennego. Miał go zastąpić nowy minister (prawdopodobnie jeden z puczystów). Powinien on wydać rozkaz aresztowania całego rządu, zajęcia strategicznych punktów i ujęcia do trzech tysięcy kontrrewolucjonistów, których zamierzano wywieźć do innego kraju bloku sowieckiego. Pod wodzą nowego ministra obrony narodowej zawiązałaby się junta bez udziału przedstawicieli dawnego rządu i Biura Politycznego i poprosiłaby pozostałe państwa bloku sowieckiego o "pomoc wojskową dla obrony socjalizmu o w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej". Mitrochin nie znalazł w przeglądanych materiałach odpowiedzi Moskwy na ten projekt wojskowego zamachu stanu. Z uwagi na niechęć Kremla do udzielania "pomocy wojskowej" oraz dążenie do zachowania pozorów legalności działań w Polsce trudno przypuszczać, żeby propozycja wzbudziła większe zainteresowanie.

Jak się wydaje, Jaruzelski bardziej się martwił, jak uniknąć katastrofy, w którą mogła przerodzić się zbrojna interwencja sowiecka, niż o własną karierę. Dwudziestego drugiego czerwca spotkał się z ministrem spraw wewnętrznych generałem Milewskim, o którym wiedział, że jest zaufanym człowiekiem Kremla. Pytał go, jak "odzyskać zaufanie sowieckich towarzyszy". Milewski odparł, że jeszcze nie jest za późno. Wprawdzie wiarygodność polskiego kierownictwa została poważnie nadszarpnięta i Moskwa mu nie ufa, ale nie znaczy to, że mu zupełnie nie wierzy. "Gdyby wam nie wierzyli, to nikt by z wami nie rozmawiał" - tłumaczył Milewski. Jaruzelski skarżył się w odpowiedzi, że jeśli o niego chodzi to Rosjanie przestali już rozmawiać. Kulikow telefonował do niego dawniej prawie codziennie i często przychodził na pogawędkę. Ostatnio unika kontaktu. Przedstawicielom Moskwy w Warszawie polecono przekazać Jaruzelskiemu, że zaufanie do niego słabnie i zupełnie się rozwieje, jeśli nie wróci na właściwą drogę.

Z dokumentów znajdujących się w archiwach Centrali wynika, że w tygodniach poprzedzających IX Zjazd PZPR, którego obrady rozpoczęły się 14 lipca 1981 roku, sowiecka ambasada, rezydentura KGB oraz wyżsi oficerowie stacjonujących w Polsce wojsk sowieckich "pracowali wśród delegatów, ustalając, który z nich kieruje się linią marksistowsko-leninowską, i nawiązując z nimi kontakty osobiste, żeby później wywierać za ich pośrednictwem wpływ na przebieg obrad Zjazdu". Powołana rok wcześniej przez Biuro Polityczne KC KPZR komisja Susłowa do spraw polskich wydała instrukcję, w myśl której zagrożenie interwencją zbrojną państw Układu Warszawskiego winno stanowić "stały czynnik, wpajany w świadomość wszystkich sił politycznych w Polsce". W przeddzień Zjazdu warszawski rezydent KGB Wadim Pawłow otrzymał z Centrali rozkaz przeprowadzenia "[...] szczerej rozmowy z S. Kanią i Jaruzelskim na temat ich niezadowalającej pracy w partii i w rządzie oraz przypomnienia im ich wcześniejszych zobowiązań do gotowości rezygnacji ze stanowisk partyjnych i rządowych, jeśli będzie to konieczne dla dobra systemu socjalistycznego w Polsce i spójności socjalistycznej współpracy w Europie". W oczach Centrali najlepszymi kandydatami na następcę Kani była trójka przedstawicieli partyjnego "betonu": Tadeusz Grabski, Stefan Olszowski oraz Andrzej Żabiński. Pozostałym reprezentantom "zdrowych sił" w PZPR brakowało odpowiedniego autorytetu, żeby mogli ubiegać się o stanowisko I sekretarza. KGB przygotowało również listę towarzyszy, nadających się na członków Politbiura, a także czarną listę umiarkowanych towarzyszy, których należało usunąć ze stanowisk partyjnych i państwowych. Na jej czele znalazło się nazwisko wicepremiera Mieczysława Rakowskiego, który zagroził poinformowaniem przywódców włoskiej i francuskiej partii komunistycznej o sowieckim ingerowaniu w wewnętrzne sprawy PZPR. Jeśli chodzi o Jaruzelskiego, Centrala doszła do wniosku, że z uwagi na "szacunek, jakim się cieszy w kraju, a przede wszystkim w wojsku", nie byłoby mądre po prostu go wyrzucić. Lepiej będzie dać mu kopniaka w górę na mniej wpływowe stanowisko przewodniczącego Rady Państwa i wziąć na smycz jego prestiż osobisty, dodając mu "betonowy" rząd.

IX Zjazd PZPR nie spełnił oczekiwań Moskwy. Wobec nachalnych prób wysadzenia Kani z siodła delegaci zwarli szeregi wokół I sekretarza. Z drugiej strony, bojąc się nie na żarty sowieckiej inwazji, pozostawili w kierownictwie PZPR kilku głównych rzeczników sowieckiej kampanii zastraszania. Referat Rakowskiego przyjęto wprawdzie burzliwymi oklaskami, ale delegaci, nie chcąc narażać się Kremlowi, nie wybrali go do Biura Politycznego. Rezultatem takich sprzeczności był paraliż aparatu władzy, a tymczasem kobiety i dzieci maszerowały ulicami miast, bębniąc w puste garnki i patelnie w proteście przeciwko brakom w zaopatrzeniu, a zachęceni przez "Solidarność" robotnicy wielkich zakładów przemysłowych wybierali rady pracownicze, które rościły sobie prawo wyboru dyrekcji przedsiębiorstwa.

Pogarszający się kryzys na szczeblu rządu był czynnikiem, który, jak się wydaje, przekonał Jaruzelskiego, że wprowadzenie stanu wyjątkowego będzie wkrótce nieuniknione. Szczegółowe plany wprowadzenia stanu wojennego uzgodniono z Kulikowem na początku sierpnia 1981. Dwunastego sierpnia podczas spotkania z Jaruzelskim i najwyższymi stopniem generałami Kulikow domagał się "stanowczości i jeszcze raz stanowczości". Kilka dni później, 21 sierpnia, nowy, twardy minister spraw wewnętrznych, generał Czesław Kiszczak, były szef wywiadu wojskowego, przyjechał do Moskwy złożyć osobiście raport Andropowowi i przedstawić mu tajne przygotowania SB i milicji do wprowadzenia stanu wojennego. Przyznał on przy tym, że dotychczas "polskie kierownictwo cackało się z 'Solidarnością' jak z jajkiem, ale trzeba z tym skończyć".

Dla Kiszczaka i SB Wałęsa nie stanowił problemu. W ciągu ostatniego pół roku przywództwo Wałęsy było miałkie, chwiejne i wyraźnie szukał dalszej drogi. "Solidarność" musiała wybrać między dwiema strategiami: albo będzie prawdziwie rewolucyjną organizacją, zdolną do obalenia monopartyjnego państwa komunistycznego, albo dostosuje się do systemu i zadowoli kilkoma już wywalczonymi koncesjami. Wałęsa nie potrafił dokonać wyboru. W marcu wycofał się z przygotowanego już strajku generalnego, gdy większość przywódców związku uważała, że nadszedł czas na konfrontację. Zbigniew Bujak, przewodniczący Regionu Mazowsze, uważał, że Wałęsa popełnił fatalny błąd:

Strajk generalny jest jak szabla - jeśli wyjmie się ją z pochwy i nie użyje, jest tyle warta co kawał złomu. Wałęsa zdemobilizował w sumie związek [...] Pozbawił nas podstawowej broni, przez co stał się źródłem przyszłej porażki. Władze liczyły na to, przygotowując stan wojenny 13 grudnia.

Kiszczak tłumaczył Andropowowi, że Wałęsa może używać agresywnej retoryki, żeby zadowolić "ekstremistów" w "Solidarności", ale myśli w umiarkowanych kategoriach. Największym niebezpieczeństwem jest Bujak, którego poglądy są "antysocjalistyczne i antysowieckie". Bujak był, według Kiszczaka, "bardziej cwany niż Wałęsa i [...] blisko związany z Kuroniem i Michnikiem. Służby [SB] otrzymały zadanie zdyskredytowania go".

"Kościół katolicki nie stanowi obecnie zagrożenia dla PZPR" - objaśniał Kiszczak. Milewski włożył "wiele wysiłku" w agenturalną penetrację Kościoła i SB jest obecnie dobrze poinformowana o nastrojach panujących wewnątrz i o zamiarach Kościoła. "Na siedemdziesięciu biskupów dobre kontakty utrzymujemy z pięćdziesięcioma. Daje to nam możliwość wywierania wpływu na politykę Kościoła katolickiego i zapobiegania niepożądanym działaniom". Niedawna śmierć osiemdziesięcioletniego Prymasa, kardynała Wyszyńskiego, sojusznika "Solidarności" i od lat odważnego obrońcy swobód religijnych, została w SB przyjęta z wielką ulgą i prawdopodobnie z równą ulgą w KGB:

Nowy prymas [kardynał Józef] Glemp nie jest tak antysowiecko nastawiony, jak jego poprzednik. Wyszyński cieszył się olbrzymim autorytetem. Jego słowo było prawem. Był przedmiotem kultu i to na skałę wręcz niewyobrażalną. Glemp to zupełnie inny człowiek i istnieją zapewne możliwości wywierania na niego wpływu.

W stosunkach między państwem a Kościołem pozostały jednak dwa problemy. Pierwszym był Papież, który, jak twierdził Kiszczak, bardzo umiejętnie wykorzystywał sytuację w Polsce dla rozwijania własnej polityki walki z komunizmem w Europie Wschodniej. Nie mniejszy kłopot sprawiał moralny autorytet polskiego Kościoła. Społeczeństwo widziało w Kościele, a nie w partii, "przewodnią siłę moralną". Kiszczak przyznawał, że "w najbliższej przyszłości partia nie będzie mogła zmienić tego nastawienia społecznego wobec Kościoła katolickiego".

Jak się wydaje, Andropow pouczał Kiszczaka w mniejszym stopniu niż pozostałych przywódców polskich, z którymi spotykał się w minionych latach. Ale spotkanie zakończyło się groźną nutą:

Wróg klasowy wielokrotnie usiłował rzucić wyzwanie władzy ludowej, rządzącej w krajach socjalistycznych [...] Polski kryzys ciągnie się najdłużej i być może jest najbardziej niebezpieczny. Kierowana przez przeciwnika pełzająca kontrrewolucja przygotowywała się od dawna do walki z socjalizmem.

Pierwszy zjazd "Solidarności" (odbyty w dwóch turach: od 5 do 10 września oraz od 26 września do 7 października 1981) był kolejnym dowodem działań "pełzającej kontrrewolucji". Ogłoszony 8 września apel do "pracujących Europy Wschodniej [...], którzy weszli na trudną drogę walki o wolne związki zawodowe", został potępiony przez SB jako "bezczelna próba mieszania się w wewnętrzne sprawy krajów socjalistycznych".

Z raportów Pawłowa wynikało, że jest zadowolony z postępów Jaruzelskiego w przygotowywaniu "zdecydowanych środków" dla "zlikwidowania zagrożenia 'Solidarności' ". W meldunku dla Centrali z 29 września stwierdzał, że "doradził" Jaruzelskiemu, jakie stanowisko powinien zająć podczas obrad zapowiedzianego na 18 października plenum Komitetu Centralnego PZPR. Najważniejszą sprawą było pozbycie się Kani, który - jak donosił Pawłow - nadal prowadzi "ugodową politykę" wobec "Solidarności". Moskwie nie udało się wysadzić z siodła Kani podczas lipcowego Zjazdu PZPR i była zdecydowana usunąć go na październikowym plenum. Centralę szczególnie rozgniewało nadesłane przez Pawłowa sprawozdanie z tajnego spotkania 2 października 1981 roku, podczas którego politykę Kani tłumaczył jego główny poplecznik wicepremier Kazimierz Barcikowski. Kania był według Barcikowskiego "rozczarowany do sowieckiego modelu socjalizmu":

Sowiecka wersja socjalizmu nie przeszła próby. Fakt, że Związek Sowiecki systematycznie kupuje zboże na Zachodzie, oznacza, że popełniono poważne błędy w zarządzaniu rolnictwem [...] Władza sowieckiego reżymu utrzymuje się jedynie dzięki armii oraz innym organom przymusu. W ostatnich dwóch lub trzech latach sytuacja zaczęła się zmieniać na niekorzyść Związku Sowieckiego. Chiny umocniły własną pozycję militarną. Wojskowe i gospodarcze kontakty Pekinu ze Stanami Zjednoczonymi stanowią poważne zagrożenie dla Związku Sowieckiego i wiążą znaczne siły wojskowe na wschodnich granicach. W minionych miesiącach pogorszyła się gwałtownie sytuacja w Afganistanie. Jasno teraz widać, że nie uda się rozegrać konfliktu politycznie i zwyciężyć bez uciekania się do masowych represji, podobnych do użytych przez Amerykanów w Wietnamie. Jeśli nawet dzisiaj Związek Sowiecki ma nadal niewielką przewagę strategiczną nad Stanami Zjednoczonymi, to straci ją w ciągu trzech lub czterech lat, ponieważ sowiecka gospodarka nie będzie dłużej w stanie pokryć dodatkowych wydatków na rozwój i produkcję nowych typów uzbrojenia.

W opinii Kani narzucenie sowieckiego modelu socjalizmu "zbiurokratyzowało PZPR" i wypaczyło leninowskie pryncypia:

Uważał, że jego głównym zadaniem jest zrobić wszystko, żeby uchronić pozytywne procesy zachodzące w Polsce, włącznie z ruchem "Solidarność", żeby stworzyć w ten sposób podstawy dla prawdziwego socjalizmu, który - z pewnymi odmianami - będzie można wprowadzić również w innych krajach socjalistycznych

Nawet Dubček w szczycie "praskiej wiosny" nie poważył się na tak druzgocące potępienie sowieckiego systemu.

Wyjątkowo szczegółowe raporty Pawłowa o Kani świadczą, że albo założono mu podsłuch w mieszkaniu, albo donosił ktoś z jego najbliższej rodziny. Przykładowo, 5 października Pawłow informował Centralę: "Kania wrócił do domu bardzo zdenerwowany i powiedział najbliższym, że towarzysze sowieccy nadal ryją pod nim i chcą go usunąć ze stanowiska I sekretarza". Kania skarżył się, że nie rozumie, dlaczego sowieccy "przyjaciele" nie powiedzą mu otwarcie, iż powinien ustąpić. Gdyby to zrobili, poszedłby sobie "nie robiąc kłopotów". Według KGB żona Kani martwiła się bardzo jego stanem psychicznym i chciała, żeby ustąpił, zatroszczył się o zdrowie i przestał być "prześladowanym politykiem". Pawłow nie wierzył jednak, żeby Kania zgodził się odejść po cichu. Meldował 7 października, że Kania polecił Kiszczakowi podjąć działania operacyjne w stosunku do towarzyszy partyjnych, którzy, jak przypuszczał (najprawdopodobniej słusznie), knuli przeciwko niemu. Kiszczak przeszedł już jednak na stronę Jaruzelskiego i spiskowców.

Los Kani przypieczętowała burzliwa konfrontacja z Jaruzelskim, Kiszczakiem, Milewskim (który został sekretarzem KC PZPR) oraz dwoma generałami Ludowego Wojska Polskiego. Jaruzelski zagroził mu, że jeśli nie zaaprobuje przygotowań do stanu wojennego, to będą one kontynuowane poza jego plecami i podjęte zostaną "zdecydowane" działania osobiście przeciwko niemu. Charakteru tych działań nie sprecyzowano

Rankiem 18 października 1981, tuż przed rozpoczęciem obrad plenarnych Komitetu Centralnego PZPR, Aristow poinformował Kanię, że w Moskwie panuje "jednomyślny pogląd", iż Jaruzelski powinien go zastąpić na stanowisku I sekretarza. Komitet Centralny potulnie wykonał, co Moskwa kazała, a Kania odszedł bez walki. Według sprawozdań KGB Kania powiedział po odejściu, że nadal prześladują go wspomnienia strzałów do strajkujących w 1970 roku. Gdyby pozostał na stanowisku I sekretarza KC PZPR, nigdy nie potrafiłby wydać rozkazu otwarcia ognia.

Następnego dnia, 19 października, Breżniew zatelefonował do Jaruzelskiego, żeby mu pogratulować wyboru na I sekretarza przy zachowaniu stanowisk premiera i ministra obrony narodowej. "Witaj, Wojciechu" - rozpoczął Breżniew. "Witajcie, drogi mi i głęboko szanowany Leonidzie Iljiczu!" - odpowiedział Jaruzelski. Równie uniżony ton zachował w całej rozmowie:

Bardzo wam dziękuję, drogi Leonidzie Iljiczu, za gratulacje, a przede wszystkim za zaufanie, jakim mnie obdarzyliście. Chciałbym wam uczciwie powiedzieć, że miałem spore opory wewnętrzne przed przyjęciem tego stanowiska i zgodziłem się je objąć tylko dlatego, że wiedziałem o waszym poparciu oraz o tym, że opowiadacie się za taką decyzją. Gdyby nie to, nigdy bym się nie zgodził.

Jaruzelski dodał, że po południu spotyka się z Aristowem i omówią szczegółowo sytuację w Polsce, a przy okazji "poproszę was o radę w kilku sprawach, co bez wątpienia on wam przekaże". Kłamiąc jak z nut Breżniew zapewnił Jaruzelskiego, że Politbiuro KPZR już od dawna było przekonane, że będzie on właściwym człowiekiem na stanowisku I sekretarza KC PZPR. Nietrudno się domyślić, że Breżniew nie wspomniał słowem, iż jeszcze latem KGB sugerowało usunąć Jaruzelskiego razem z Kanią. W końcu jednak Politbiuro uznało z dużymi oporami, że tylko Jaruzelski ma dość autorytetu, żeby ogłosić stan wyjątkowy.

Sowieckie kierownictwo nie pozbyło się jednak wątpliwości, zwłaszcza że 4 listopada Jaruzelski rozpoczął rozmowy z Wałęsą i arcybiskupem Glempem, podczas których zaproponował im udział we Froncie Zgody Narodowej. Projektowany front miał być pozbawiony uprawnień decyzyjnych i stanowić tylko platformę dialogu między państwem, Kościołem i związkami zawodowymi. Wprawdzie Pawłow i Aristow opowiadali się za taką taktyką kamuflowania przed Wałęsą i Glempem przygotowań do stanu wojennego, ale obawiali się, że Jaruzelski może jednak pójść na nowe ustępstwa. Trzynastego listopada wysłali wspólny szyfrogram dla Politbiura, w którym krytykowali Jaruzelskiego za brak zdecydowania i próby ułagodzenia Wałęsy. Apelowali do kierownictwa sowieckiego o wywarcie na Jaruzelskiego nacisku, żeby bez dalszych opóźnień wprowadził stan wojenny. Politbiuro przyjęło tekst osobistego listu Breżniewa do Jaruzelskiego na posiedzeniu 21 listopada, w którym ganiono I sekretarza KC PZPR za brak działania:

Siły antysocjalistyczne nie tylko zdobywają władzę w wielkich zakładach pracy, ale również opanowują coraz szersze obszary życia społecznego. Co gorsza, przywódcy "Solidarności" i kontrrewolucjoniści wciąż występują publicznie i otwarcie wygłaszają podburzające przemówienia, podsycając nacjonalistyczne nastroje oraz wrogość do PZPR i socjalizmu. Konsekwencją tego jest niebezpieczne narastanie nastrojów antysowieckich w Polsce.

[...] Przywódcy sił antysocjalistycznych [...] pokładają wielkie nadzieje w fakcie, że w szeregi wojska wstąpi niebawem nowy rocznik poborowych, który znalazł się już pod wpływem "Solidarnością Czy nie wskazuje wam to, że jeśli nie użyje się niezwłocznie ostrych środków przeciwko kontrrewolucjonistom, to stracicie wiele cennego czasu?

Jak się wydaje, Jaruzelski uległ naciskom Moskwy na początku grudnia. Podczas posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR 5 grudnia 1981 stwierdził, że po trzydziestu sześciu latach "władzy ludowej" w Polsce niestety nie ma innej możliwości, jak odwołać się do "policyjnych metod" przeciwko klasie robotniczej. Biuro Polityczne przyjęło jednogłośnie uchwalę o ogłoszeniu stanu wojennego. Szczegóły przeprowadzenia operacji zostały opracowane pod nadzorem Kiszczaka, który 7 grudnia poinformował Pawłowa o stanie przygotowań. Do wszystkich województw rozesłano stu pięćdziesięciu siedmiu funkcjonariuszy SB i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w grupach liczących do pięciu ludzi, którzy mieli przygotować plany izolowania i aresztowania przywódców "Solidarności" oraz innych "ekstremistów". Pawłow powiadamiał Centralę, że SB posiada tajnych współpracowników "na wszystkich szczeblach 'Solidarności' "; po aresztowaniu czołowych działaczy przejmą oni kierownictwo nad związkiem. Po ogłoszeniu stanu wojennego głównym zadaniem tych ludzi będzie niedopuszczenie do strajków lub do wyjścia robotników na ulice. Podejrzani członkowie najwyższych władz państwowych i kierownictwa partyjnego zostali wzięci pod obserwację SB. Kazimierz Barcikowski, były poplecznik Kani, skarżył się znajomym, że SB chodzi za nim wszędzie i założyła mu podsłuch na telefon.

W nocy z 8 na 9 grudnia Jaruzelski poinformował marszałka Kulikowa o harmonogramie wprowadzenia stanu wojennego. Dobrano około osiemdziesięciu tysięcy łudzi, którzy mieli aresztować sześć tysięcy działaczy "Solidarności" podczas dwóch kolejnych nocy: z 11 na 12 oraz z 12 na 13 grudnia. Wojsko powinno opuścić koszary o szóstej rano po nocy aresztowań. Plany wprowadzenia stanu wojennego były śmiałe, ale Jaruzelskiego nękały obawy. "W trakcie rozmowy ujawniły się wyraźnie brak zdecydowania, chwiejność i niewiara W. Jaruzelskiego w skuteczne wprowadzenie w życie planu narzucenia stanu wojennego" - pisał w sprawozdaniu Kulikow. Jaruzelski skarżył się, że PZPR nie ma autorytetu. Ponad sześćset tysięcy jej członków należy do "Solidarności". Partia jest skompromitowana licznymi przypadkami złodziejstwa, łapówkarstwa oraz innymi przykładami nadużyć zaufania społecznego. Dlatego może się zdarzyć, że dla powodzenia stanu wojennego będzie musiał poprosić o pomoc wojska Układu Warszawskiego, chociaż - jak podkreślił - oddziały NRD nie powinny być użyte. "O to nie musicie się martwić - uspokoił go Kulikow. - Kwestia udzielenia wam pomocy w przypadku wyczerpania się waszych środków rozpatrywana jest na szczeblu sztabu generalnego".

Dziewiątego grudnia Milewski dostarczył Pawłowowi nowych dowodów niepewności Jaruzelskiego, który nie ustalił jeszcze daty wprowadzenia stanu wojennego. Jaruzelski miał w rozmowie z Milewskim wyrazić obawę o stanowisko Kościoła. Jeśli Kościół przeciwstawi się stanowi wojennemu, to Glemp może się zamienić w "drugiego Chomeiniego". Następnego dnia w Moskwie zebrało się na nadzwyczajnym posiedzeniu Biuro Polityczne KPZR. Omawiano kryzysową sytuację w Polsce. Referat wprowadzający przedstawił Nikołaj Bajbakow z Gospłanu, który powrócił właśnie z Warszawy, gdzie omawiał szczegóły pilnej pomocy gospodarczej dla Polski. Według Bajbakowa Jaruzelski przypominał "wyjątkowo znerwicowany" wrak ludzki, przerażony myślą, że Glemp ogłosi świętą wojnę. W dyskusji po referacie Bajbakowa wszyscy członkowie Politbiura krytykowali zjadliwie Jaruzelskiego, ale nikt nie wystąpił z propozycją wymienienia go na innego człowieka. Było już za późno. Postanowiono również jednomyślnie, że wojska sowieckie nie mogą interweniować. Andropow oświadczył brutalnie:

Jeśli towarzysz Kulikow wspomniał o użyciu naszych wojsk, to uważam, że postąpił błędnie. Nie możemy ryzykować takiego kroku. Nie mamy zamiaru wkraczać do Polski. Jest to właściwe stanowisko i powinniśmy się tego trzymać do końca. Nie wiem, jak rozwinie się sytuacja w Polsce, ale nawet jeśli Polska znajdzie się pod kontrolą "Solidarności", to trudno, tak musi zostać.

Tymczasem w Warszawie Jaruzelski skarżył się Milewskiemu i innym towarzyszom, że sowieckie Politbiuro opuściło go, nie zezwalając na interwencję wojsk Układu Warszawskiego, jeśli polskie siły bezpieczeństwa nie dadzą sobie rady:

Najpierw naciskali na nas, żebyśmy podjęli twarde i zdecydowane działanie, a przywódcy sowieccy obiecywali nam wszelką pomoc i potrzebne wsparcie. Teraz jednak, gdy już podjęliśmy twardą decyzję rozpoczęcia działania i chcemy dyskutować z sowieckim kierownictwem, nie możemy uzyskać od sowieckich towarzyszy konkretnej odpowiedzi.

Jaruzelski zapatrywał się ponuro na perspektywy powodzenia stanu wojennego bez sowieckiej pomocy militarnej. "Mamy lada chwila ruszyć do natarcia, ale boję się, że potem ogłoszą nas spiskowcami i powieszą" - skarżył się Milewskiemu. Milewski natychmiast zatelefonował do Pawłowa i powtórzył mu słowa Jaruzelskiego.

Moskwa do ostatniej chwili bała się, że Jaruzelski załamie się psychicznie. Jeszcze 11 grudnia Aristow, Kulikow i Pawłów we wspólnym sprawozdaniu dla Politbiura podkreślali, że przygotowania do operacji X (wprowadzenie stanu wojennego) zostały zakończone, ale:

W obliczu skłonności W. Jaruzelskiego do wahań i powątpiewania nie możemy wykluczyć możliwości, że ugnie się pod naciskiem episkopatu i innych sił, nie podejmie ostatecznej decyzji i będzie nadal kroczył drogą ustępstw i porozumień. W obecnej sytuacji postępowanie takie może okazać się fatalne w skutkach dla PZPR i dla przyszłości socjalizmu w Polsce.

W sobotę 12 grudnia Jaruzelski zatelefonował do Breżniewa i Susłowa, prosząc ich o zgodę na rozpoczęcie wieczorem operacji X. Obaj zgodzili się. Warszawska rezydentura KGB nie była jednak do końca przekonana, że Jaruzelski wytrwa i nie wycofa się w ostatnim momencie. Nadal bowiem rozważał, czy powstrzymanie "Solidarności" przed przekształceniem Polski w "państwo burżuazyjne" uzasadnia ewentualny rozlew krwi. Był przy tym przekonany, że jeśli wprowadzenie stanu wojennego nie powiedzie się, to wszyscy odpowiedzialni za jego ogłoszenie zostaną "fizycznie wyeliminowani". "Jeśli nam się nie powiedzie, to nie zostanie mi nic innego, jak palnąć sobie w łeb" - przepowiadał ponuro Jaruzelski. Pawłow donosił także, że jeśli Jaruzelski załamie się psychicznie, to Olszowski gotowy jest zrobić zamach stanu, ale pod warunkiem, że otrzyma poparcie Moskwy. Przygotowany przez Olszowskiego plan przewidywał natychmiastowe aresztowanie kierownictwa "Solidarności", wprowadzenie zakazu strajków i demonstracji, skonfiskowanie plonów chłopom, bliską "współpracę gospodarczą" ze Związkiem Sowieckim, wprowadzenie w całym kraju przepisów prawa wojennego oraz całkowite zamknięcie polskich granic.

Ku wielkiej uldze Pawłowa Kiszczak, odpowiedzialny za wykonanie zadań operacji X, był bardziej zdecydowany niż Jaruzelski. W ciągu soboty przekazał KGB szczegółowy harmonogram operacji. O dwudziestej trzeciej trzydzieści w całym kraju miano wyłączyć telefony. Wszystkie ambasady miały zostać pozbawione łączności kablowej. Łączność z zagranicą planowano przerwać, a przejścia graniczne zamknąć. Dziennikarzy zagranicznych, nieposiadających stałej akredytacji w Polsce, zamierzano wydalić.

O północy miały rozpocząć się aresztowania. Przewidziano aresztowanie w ciągu nocy czterech tysięcy dwustu ludzi, a "internowanie" kolejnych czterech tysięcy pięciuset w niedzielę 13 grudnia. Wałęsa miał otrzymać propozycję rozpoczęcia rozmów z rządem i zostać aresztowany, jeśli odmówi. W orędziu nadzwyczajnym, nadanym o szóstej rano, Jaruzelski miał ogłosić stan wojenny i poinformować o utworzeniu Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. W celu zatrzymania w niedzielny poranek jak największej liczby ludzi w domach planowano nadać transmisję telewizyjną z Mszy Świętej. W razie konieczności poniedziałek 14 grudnia ogłoszony zostałby dniem wolnym od pracy. Siły bezpieczeństwa otrzymały rozkaz otworzenia ognia w przypadku napotkania zdecydowanego oporu. Kiszczak ostrzegał jednak, że nie można dać gwarancji powodzenia:

Jeżeli operacja, którą zaplanowaliśmy, zawiedzie i będziemy musieli zapłacić życiem za jej niepowodzenie, to wówczas Związek Sowiecki musi być przygotowany na obecność wrogiego państwa u swych zachodnich granic. Państwa, którego przywódcy będą szerzyli nacjonalizm i antysowietyzm. Państwo to od samego początku otrzyma obfitą pomoc krajów imperialistycznych w wymiarze wystarczającym do zerwania wszelkich więzów z krajami socjalistycznymi. Socjalistyczny rozwój Polski na długi czas zostanie cofnięty.

Nie było się czego obawiać. Stan wojenny wprowadzono spokojniej, niż Jaruzelski marzył. Kriuczkow, który przyjechał z Moskwy obserwować przebieg operacji X, musiał był zadowolony. Osiągnięto pełne zaskoczenie. Większość przywódców "Solidarności" wyciągnięto z łóżek, w których spali, gdy przyszły ich aresztować patrole sił bezpieczeństwa. Zbigniew Bujak, najwyższy rangą działacz "Solidarności", który uniknął aresztowania i zszedł do podziemia, relacjonował później: Wiedzieliśmy, że władze planują jakąś poważną akcję przeciwko związkowi, ale nigdy nie przypuszczaliśmy, że będzie to tak poważna operacja". Tyle się mówiło o bezwładzie aparatu, że "Solidarność" uwierzyła we własną retorykę. Tymczasem w niedzielę rano Polacy obudzili się i zobaczyli wojskowe posterunki na skrzyżowaniach ulic oraz plakaty z proklamacją stanu wojennego, rozlepione na każdym rogu. Przemówienie Jaruzelskiego z szóstej rano powtarzano przez cały dzień na zmianę z patriotycznymi melodiami i polonezami Chopina. Telewidzowie mogli oglądać ubranego w mundur Jaruzelskiego, siedzącego za stołem na tle wielkiej biało-czerwonej flagi. "Obywatele i obywatelki Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej! Mówię do was jako żołnierz i jako głowa państwa! Ojczyzna znalazła się na krawędzi przepaści!". Wielu interpretowało te słowa jako ostrzeżenie, że tylko stan wojenny mógł uratować Polskę przez wkroczeniem wojsk sowieckich.

Wałęsę zabrano z domu wczesnym rankiem. Przyszedł do niego patrol wojskowy oraz minister pracy Stanisław Ciosek. Przewieziono go do willi na przedmieściach Warszawy. Wałęsa wspominał później, że aresztujący zwracali się do niego "panie przewodniczący", że przepraszali za spowodowany kłopot oraz że z wykładanej marmurem łazienki zabrano żyletkę, żeby przypadkiem nie popełnił samobójstwa. Jeszcze tego samego dnia Ciosek poinformował Biuro Polityczne PZPR, że zszokowany Wałęsa oświadczył, iż jego rola przewodniczącego "Solidarności" skończyła się, a związek trzeba będzie w nowej sytuacji zreorganizować. Wałęsa miał też być podobno skłonny do rozmów z rządem. Kiszczak przekazał tę dobrą wiadomość rezydenturze KGB. Rozradowany Milewski zawiadomił Pawłowa i Kriuczkowa, że "Wałęsa nie potrafił ukryć przerażenia!". W rzeczywistości był wprawdzie zaskoczony i oszołomiony nagłością wprowadzenia stanu wojennego, ale zapewne daleki od paniki. Miał za sobą kilkanaście aresztowań i jego żona Danuta była przyzwyczajona do pakowania mu torby z najpotrzebniejszymi w więzieniu rzeczami.

W czasie gdy Wałęsę lokowano w rządowej willi, Glempa odwiedzili sekretarz Komitetu Centralnego i przewodniczący wspólnej komisji rządu i episkopatu Kazimierz Barcikowski oraz minister do spraw wyznań Jerzy Kuberski, którzy poinformowali go o rychłym ogłoszeniu stanu wojennego. Ponieważ telefony już nie działały, przyjechali o trzeciej pod pałac arcybiskupi bez zapowiedzi. Towarzyszący im zwykły milicjant musiał długo dzwonić, zanim w środku błysnęło światło, obudzono Glempa i do bramy podeszła siostra zakonna, żeby ich wpuścić do środka. "Cała scena była nieco sztuczna" - opowiadał później Barcikowski. Glemp wbrew alarmistycznym przepowiedniom Jaruzelskiego nie wykazywał chęci ogłoszenia świętej wojny i zostania "polskim Chomeinim". Milewski informował Kriuczkowa i Pawłowa, że prymas zareagował spokojnie, z "pewną dozą zrozumienia". Wiadomość o decyzji ogłoszenia stanu wojennego nie zaskoczyła go, chociaż nie spodziewał się jej przed świętami Bożego Narodzenia.

Przedmiotem niepokoju władz była teraz homilia, którą Glemp miał wygłosić w niedzielne popołudnie w kościele oo. Jezuitów pod wezwaniem Marii Matki Bożej na warszawskiej Starówce. Obawy okazały się płonne. Oś kazania stanowiła ostrożność. "Przeciwstawianie się decyzjom władz w warunkach stanu wojennego - ostrzegał prymas - może wywołać gwałtowne represje, rozlew krwi, ponieważ władze mają w swej dyspozycji siły zbrojne [...] Nie ma większej wartości niż życie ludzkie". Brytyjski historyk Timothy Garton Ash stwierdził, że "słowa prymasa uraziły głęboko wielu wierzących Polaków, gotowych w tym momencie poświęcić życie dla sprawy, która w ich ocenie miała większą wartość". Natomiast Jaruzelski odetchnął z ulgą. Homilię Glempa powtarzano wielokrotnie w telewizji, wydrukowano w partyjnym dzienniku oraz na plakatach, które rozwieszono w koszarach.

Pierwszego dnia stanu wojennego Breżniew zatelefonował do Jaruzelskiego, gratulując mu pomyślnego rozpoczęcia operacji X. Kriuczkow, Pawłow i Kulikow wysłali z Warszawy wspólny telegram, w którym informowali, że pierwsza faza operacji zakończyła się całkowitym sukcesem. "Najbardziej niebezpiecznymi dniami będą jednak poniedziałek, wtorek i środa w rozpoczynającym się tygodniu [14-16 grudnia], kiedy pozostający jeszcze na wolności przywódcy 'Solidarności' będą próbowali siać zamieszanie wśród robotników i studentów i wzbudzać niepokoje" - oceniali sowieccy obserwatorzy. "W trakcie najbliższych dwóch tygodni wiele będzie zależało od zaopatrzenia sklepów" - tłumaczył Kriuczkowowi Jaruzelski. Najlepszą odtrutką na "Solidarność" będą pełne półki przed świętami. Dlatego też Jaruzelski prosił Moskwę, żeby dostano mu jak najszybciej obuwie, dziecięce zabawki oraz inne artykuły konsumpcyjne. "Wszelka pomoc materialna przysłana właśnie teraz pozwoli zaoszczędzić na wydatkach, które trzeba będzie ponieść, jeśli sytuacja w Polsce rozwinie się w nieprzewidziany sposób".

Widownią najgwałtowniejszych aktów przemocy po ogłoszeniu stanu wojennego była kopalnia węgla w pobliżu Katowic *[Była to kopalnia "Wujek".], gdzie strajk okupacyjny rozpoczęło około dwóch tysięcy górników. We wtorek 15 grudnia do szybów kopalni zrzucono ze śmigłowców ładunki gazu łzawiącego. Następnie oddziały paramilitarne ZOMO, wsparte przez czterdzieści czołgów, rozpoczęły ostrzał strajkujących pociskami gumowymi. Potem siły bezpieczeństwa zaatakowały lekarzy i personel pogotowia, który niósł pomoc rannym. Siedmiu górników zostało zabitych, a trzydziestu dziewięciu rannych *[Dwóch górników zmarło po kilku dniach w szpitalu.]. Rany odniosło też czterdziestu jeden funkcjonariuszy ZOMO, ale wśród nich nie było zabitych. W sumie jednak straty były znacznie mniejsze, niż przewidywano w SB i KGB. Sama groźba sowieckiej interwencji okazała się równie skuteczna, jak inwazja sowiecka na Czechosłowację trzynaście łat wcześniej. Do końca roku zorganizowany opór wobec stanu wojennego praktycznie wygasł. Na ścianach pojawiały się napisy głoszące optymistycznie "Zima wasza, wiosna nasza!", ale prawdziwa wiosna przyszła dopiero w 1989 roku razem z utworzeniem rządu pod egidą "Solidarności" i rozpadem monopartyjnego państwa komunistycznego.

Główne zasługi w doprowadzeniu operacji X do pomyślnego końca Jaruzelski przypisał SB, ZOMO oraz funkcjonariuszom MSW. Na spotkaniu z aktywem resortu 31 grudnia 1981 roku chwalił wierność SB idei socjalizmu oraz wysokie morale i poziom wyszkolenia politycznego oficerów operacyjnych. "Jesteście obrońcami socjalizmu w Polsce - mówił im. - Wojsko Polskie przyczyniło się do sukcesu, ale najważniejszą pracę wykonało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych". Obecnie głównym zadaniem SB stała się głęboka penetracja struktur podziemnej opozycji oraz dostarczenie materiału wywiadowczego, umożliwiającego "zneutralizowanie przeciwnika w możliwie najszybszy sposób". Odpowiadając na pytania, dlaczego zapadły tak "umiarkowane" wyroki w sprawach organizatorów strajków w Katowicach i innych rejonach kraju, Jaruzelski tłumaczył, że osobiście jest za wymierzaniem bardziej surowych kar, ale trzeba brać pod uwagę opinię publiczną. "Jeżeli narzucimy nadmiernie surowe kary, powiedzmy dziesięć lub dwanaście lat więzienia, to ludzie powiedzą, że bierzemy odwet na 'Solidarności'. Musimy się więc zadowolić bardziej umiarkowanymi wyrokami". Rezydentura warszawska jak zwykle przekazała Centrali dokładne sprawozdanie ze spotkania.

Zgodnie z pełnymi samozadowolenia statystykami przygotowanymi przez SB i dostarczonymi KGB, w pierwszym roku po ogłoszeniu stanu wojennego tajnej służbie udało się zidentyfikować siedemset jeden komórek opozycyjnych, z tego czterysta trzydzieści związanych ze zdelegalizowaną obecnie "Solidarnością". Internowano dziesięć tysięcy sto trzydzieści jeden osób. Rozpędzono ponad czterysta demonstracji, skonfiskowano trzysta siedemdziesiąt nielegalnych maszyn drukarskich oraz tysiąc dwieście sztuk urządzeń służących do drukowania. Uniemożliwiono kolportaż miliona dwustu tysięcy druków. Zlikwidowano dwanaście nadajników podziemnego "Radia Solidarność". W operacjach tych uczestniczyło w sumie dwieście pięćdziesiąt tysięcy funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa, w tym dziewięćdziesiąt tysięcy członków ZOMO, ponad trzydzieści tysięcy żołnierzy oraz dziesięć tysięcy członków ORMO. Dane liczbowe, dotyczące użycia funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa, są podejrzanie wysokie i niewykluczone, że zostały nieco podbarwione, żeby wywołać dobre wrażenie w Moskwie. Wszystkich, którzy przyczynili się do sukcesu stanu wojennego, Jaruzelski szczodrze obdarzył mianem odważnych obrońców polskiego socjalizmu.

Najwięcej kłopotu SB sprawiał Wałęsa. Był zbyt znany na świecie i nie można mu było zorganizować pokazowego procesu ani potraktować z brutalnością, która stała się udziałem mniej znanych działaczy "Solidarności" (nawet żona Wałęsy Danuta oraz ich córeczki poddawane były poniżającym rewizjom osobistym). Kiedy Wałęsa otrząsnął się z szoku internowania, wrócił mu dawny duch bojowy i odmówił wszelkich negocjacji z władzami. Początkowo SB usiłowała namówić Wałęsę, żeby przyjął bardziej ugodową linię postępowania kardynała Glempa, i umożliwiła regularne odwiedziny rzecznika prymasa, księdza Alojzego Orszulika. Towarzyszył mu podczas wizyt urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych; później zidentyfikowano go jako pułkownika Adama Pietruszkę, wicedyrektora departamentu do spraw kościelnych SB *[Wicedyrektor departamentu IV MSW.], który trzy lata później został skazany w procesie o zamordowanie "solidarnościowego" księdza Jerzego Popiełuszki. Wałęsa nie polubił księdza Orszulika. Kiedy ten namawiał go do zaprzestania oporu i podjęcia rozmów z Wojskową Radą Ocalenia Narodowego, Wałęsa wrzasnął: "Niech tu przyjdą na kolanach!". Polscy katolicy na ogół nie krzyczą na kapłanów i Orszulik był przerażony. Orszulik, jak wynika z relacji Wałęsy, krytykował jego "brak chrześcijańskiej pokory i musiało minąć sporo czasu, zanim przyzwyczailiśmy się do siebie".

Starcia Wałęsy z Orszulikiem przynosiły korzyści SB, izolowały bowiem Glempa. W styczniu 1982 roku Kiszczak meldował KGB z wyraźnym zadowoleniem i być może z pewną przesadą, że Glemp "jest zupełnie rozczarowany Wałęsą" i uważa, że przywódcy związkowi "nie wyciągnęli wniosków z niedawnych wypadków i nie chcą ustąpić z dotychczasowego stanowiska". SB informowała także KGB, że odwiedziny Orszulika wywarły w końcu "pozytywny efekt". Wałęsa sam później przyznał, że stopniowo rezygnował z warunków rozpoczęcia negocjacji z władzami - "w końcu przyjąłem stanowisko Kościoła".

Próbowano również mniej subtelnych metod manipulowania Wałęsą i dyskredytowania go. Pracując jako stoczniowy elektryk, na początku lat siedemdziesiątych Wałęsa miał kontakt z SB. W archiwach SB znaleziono na początku lat dziewięćdziesiątych teczkę tajnego współpracownika o pseudonimie BOLEK, której zawartość nie jest w pełni znana, a autentyczność dokumentów nie została do końca potwierdzona. Wiadomo jednak, że w teczce tej znajdowały się ponoć dokumenty, świadczące, że Wałęsa był informatorem SB. Według niektórych źródeł po obejrzeniu zawartości teczki w 1992 roku Wałęsa, który był już wówczas prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej, zasiadł do napisania oświadczenia, w którym przyznawał, że podpisał "trzy lub cztery" protokoły z przesłuchań SB i prosił o zrozumienie trudnej sytuacji człowieka, zmuszanego w latach siedemdziesiątych do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Jednak po namyśle Wałęsa zniszczył podobno brudnopis oświadczenia.

Archiwa KGB oglądane przez Mitrochina nie ujawniały zakresu współpracy Wałęsy z SB w latach siedemdziesiątych. Była w nich jednak notatka, że po internowaniu SB usiłowała zastraszyć Wałęsę, "przypominając mu, że pobierał pieniądze i dostarczał informacji". Jeśli Wałęsa rzeczywiście pracował kiedyś jako płatny informator SB, to łatwo sobie wyobrazić rozmiar presji, jaką wywarto na niego, żeby się zgodził zostać jednym z milionów donosicieli organów bezpieczeństwa państw bloku sowieckiego. Kiszczak powiedział KGB, że Wałęsę skonfrontowano z jednym z jego byłych oficerów prowadzących SB i rozmowa została nagrana SB nie chciała rozgłaszać istnienia olbrzymiej sieci mniej lub bardziej chętnych informatorów, a więc jedynie w ograniczony sposób wykorzystywano dawne kontakty Wałęsy z SB do dyskredytacji przewodniczącego "Solidarności". Zdecydowano się raczej na serię fabrykacji, przedstawiających Wałęsę jako chciwego i ordynarnego malwersanta. Dla dodania fałszywce autentyzmu skradziono taśmę, którą brat Wałęsy Stanisław nagrał na urodzinach Lecha 29 września. W rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, 11 listopada, Wałęsa zwolniony został z internowania. Moskwa nie ukrywała przy okazji oburzenia, że wiadomość o zwolnieniu podano w polskiej telewizji o tej samej porze, co dzień wcześniej informację o śmierci Breżniewa. Kiszczak z miejsca pospieszył zapewnić Pawłowa, że chociaż Wałęsa został zwolniony, to jednak kampania dyskredytacji nie ustała. Natomiast Jaruzelski poinformował Aristowa o przygotowaniu materiałów oczerniających Wałęsę, w tym pornograficznych (przypuszczalnie Wałęsa z kochanką), które przedstawiają go jako "chamskiego intryganta o gigantycznych ambicjach". Wałęsa stracił w opinii Jaruzelskiego co najmniej połowę popularności i autorytetu, posiadanego przed internowaniem. Jest wprawdzie do pewnego stopnia politycznie niebezpieczny, ale został pozbawiony swej bazy, oparcia w postaci "Solidarności" i nie uda mu się odbudować wcześniejszego sojuszu z Kościołem.

Moskwa wcale nie była spokojna. Od nieoczekiwanego sukcesu pierwszych dni stanu wojennego minęło już sporo czasu i wróciły dawne podejrzenia i nieufność wobec Jaruzelskiego. Agent KGB w otoczeniu generała przedstawiał go jako "potomka bogatych obszarników", pozbawionego życzliwości wobec klasy robotniczej. "Skłania się ku Zachodowi i otacza generałami, którzy wywodzą się z rodzin ziemiańskich i przejawiają tendencje antysowieckie". Agent, którego można podejrzewać o antysemityzm, donosił, że Jaruzelski kontaktuje się z "przedstawicielami polskiego syjonizmu" i należałoby "sprawdzić, czy przypadkiem sam nie jest syjonistą". Zachowuje się przy tym zupełnie inaczej w stosunku do ambasadora Związku Sowieckiego, którego sugestie "praktycznie lekceważy".

Sprawozdania nadsyłane w 1982 roku przez warszawską rezydenturę KGB i ambasadę zawierają powtarzający się zarzut, że Jaruzelski toleruje w kierownictwie PRL ludzi o rewizjonistycznych poglądach, a przede wszystkim Mieczysława Rakowskiego, którego defetystyczne stanowisko wobec sił antysocjalistycznych wzbudziło głębokie podejrzenia Moskwy. W jednym ze sprawozdań można wyczytać, że na posiedzeniu rady ministrów w czerwcu Rakowski miał powiedzieć, że "PZPR jest chora. Wprowadzenie stanu wojennego umożliwiło powstrzymanie szczytowej fali opozycji, ale nie widać zmian na lepsze w stosunku do partii szerokich warstw społeczeństwa". Siła Kościoła sprawia, że polityka konfrontacji byłaby czystym "awanturnictwem". Z kolei sporządzony przez Rakowskiego raport z 22 czerwca 1982 podkreślał, że w polskich szkołach naucza "sto tysięcy wrogich nauczycieli", a nie sposób ich wszystkich wyrzucić. Jaruzelski natomiast tłumaczył Milewskiemu: "Wiem, że Rakowski to świnia, ale nadal mi potrzebny". W szyfrogramie do Breżniewa datowanym 29 czerwca 1982 ambasador Aristow argumentował, że utrzymywanie Rakowskiego i podobnych mu ludzi w polskim kierownictwie "nie jest zwykłym manewrem taktycznym, ale strategią przyjętą przez Jaruzelskiego, który dzieli z nimi poglądy na wiele spraw". Tak więc "istnieje obecnie pilna potrzeba dalszego wywierania wpływu na towarzysza W. Jaruzelskiego".

Pawłow i Aristow domagali się przede wszystkim dalszych aresztowań i zwiększenia liczby procesów kontrrewolucjonistów. Na spotkaniu z Kiszczakiem 7 lipca Pawłow krytykował politykę Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i SB jako "słabą i pozbawioną zdecydowania". Kiszczak odparł, że podziemna "Solidarność" ma około czterdziestu tysięcy działaczy i nie można postawić ich wszystkich przed sądem". Cztery dni później Aristow dostarczył Jaruzelskiemu osobisty list Breżniewa i powtórzył sowieckie żądanie zwiększenia liczby spraw i wyroków. Jaruzelski bronił się, że nie można postawić Wałęsy przed sądem z uwagi na reakcję międzynarodowej opinii publicznej oraz protesty w Polsce. Z drugiej strony postawienie przed sądem kierownictwa "Solidarności" bez Wałęsy byłoby niewiarygodne. Podjęta w grudniu 1982 roku decyzja zawieszenia stanu wojennego zaskoczyła zdumioną Moskwę. Naciskany przez Aristowa, który domagał się utrzymania stanu wojennego, Jaruzelski wygłosił coś w rodzaju wykładu, który został skwapliwie przekazany do Moskwy:

Nie możemy trwać w stanie wojennym tak, jakbyśmy żyli w bunkrze. Musimy prowadzić dialog ze społeczeństwem [...] Ostatnie kazania Glempa są takie, że można je spokojnie wydrukować w "Trybunie Ludu". Apeluje o spokój, umiarkowanie i realizm [...] Oczywiście, że gramy z Kościołem. Naszym celem jest bowiem zneutralizowanie wrogiego oddziaływania na społeczeństwo. Cele Kościoła i nasze cele są nadal różne, ale na tym etapie musimy wykorzystać nasz wspólny interes w stabilizowaniu sytuacji, żeby utrwalić socjalizm i umocnić pozycję partii.

Stosunek Jaruzelskiego do Moskwy zmienił się od czasu operacji X i był wyraźnie mniej uległy. W jednym z meldunków warszawskiej rezydentury cytowano stwierdzenia Jazruzelskiego, który miał przy pewnej okazji powiedzieć: ,,[...] sowieccy towarzysze mylą się, jeśli sądzą, że polska sekcja Komitetu Centralnego KPZR będzie prowadziła polską politykę tak jak w czasach Gierka. To już minęło i się nie powtórzy". Zaraz po śmierci Breżniewa Jaruzelski był zadowolony z mniej straszącego i karcącego stylu nowego sowieckiego kierownictwa. Po moskiewskim spotkaniu z Andropowem w grudniu 1982 roku opowiadał Kiszczakowi:

Była to prawdziwa rozmowa na równych prawach przywódców dwóch partii i krajów, a nie monolog, jak to bywało za Breżniewa. Rozmawialiśmy przez trzy godziny. Andropow powiedział, że wszystkie kraje socjalistyczne muszą brać pod uwagę specyficzne uwarunkowania Polski. Polski problem nie dotyczy tylko jednego kraju, ale jest problemem światowym.

Andropow był jednak zaniepokojony obecnością w polskich władzach Rakowskiego i Kazimierza Barcikowskiego, uważanych za polityków umiarkowanych. W odpowiedzi Jaruzelski prosił Andropowa, żeby zaufał jego ocenie, jak długo ich jeszcze trzymać na stanowiskach. Fakt, ze Andropow był świetnie poinformowany o sytuacji w Polsce, Jaruzelski kładł na karb dobrej pracy warszawskiej rezydentury KGB.

Rezydentura zaś była nadal nieufna i podejrzewała polskie kierownictwo o rewizjonistyczne tendencje. Pod koniec 1982 roku meldowała Centrali, że:

Rakowski nadal wywiera wpływ na Jaruzelskiego. Widują się stale, żeby wymienić poglądy i to nie tylko w pracy, ale również w domach. Rakowski był pierwszą osobą, z którą Jaruzelski spotkał się zaraz po powrocie z Moskwy.

Nieufność KGB wobec Jaruzelskiego wzrosła w 1983 roku. Rezydentura w Warszawie donosiła, że 12 stycznia wygłosił niebezpiecznie defetystyczny referat podczas obrad plenarnych KC PZPR:

Gierkowskie slogany o moralnej i ideologicznej jedności Polaków, o rozwoju socjalizmu, to wszystko bajki i mrzonki. Mamy system wielopartyjny. Są nierówności w rozwoju kapitalizmu, ale również istnieje coś takiego jak nierówności w rozwoju socjalizmu [...]. W [obecnej] sytuacji taktyka musi brać górę nad strategią.

Nawet Lenin na niektórych etapach swej działalności podejmował taktyczne odwroty. Polska, twierdził Jaruzelski, musi zrobić podobnie. Pawłow sądził, że Jaruzelski zamierza cofnąć się zbyt daleko. Niebezpieczeństwo, że może tak uczynić, zwiększała kapitulacyjna postawa władz polskich wobec nacisków Kościoła, który przygotowywał na czerwiec drugą pielgrzymkę Papieża Jana Pawła II. Zgodnie z szyfrogramem Pawłowa:

Episkopat i prawicowe siły w PZPR oraz - szerzej - w całym kraju starają się wpłynąć na Jaruzelskiego i zastraszyć go potęgą Kościoła. Jest wiele oznak, świadczących, że prawicowe skrzydło i Kościół odnoszą w tym pewne sukcesy.

Niepokojącymi oznakami, świadczącymi o poddawaniu się Jaruzelskiego wpływom partyjnej prawicy, była między innymi jego gotowość zagwarantowania w Konstytucji PRL prawa do prywatnej własności ziemi i nienaruszalności gospodarstw rodzinnych. Ambasada sowiecka skrytykowała również raport, przygotowany na obrady Biura Politycznego KC PZPR 1 lutego 1983 roku, zatytułowany: "Przyczyny i konsekwencje kryzysów społecznych w historii Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej". W opinii ambasady był to wytwór "burżuazyjnej metodologii":

[Raport] sprowadza istotę walki klasowej w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej do konfliktu między władzami a społeczeństwem, co w zamierzeniu ma uniemożliwić przeanalizowanie działania sił antysocjalistycznych i ich powiązań z zachodnimi ośrodkami dywersji ideologicznej. W raporcie nie ma ani słowa o pomocy Związku Sowieckiego w odbudowie i rozwoju polskiej gospodarki.

Po energicznych staraniach sowieckiej ambasady, która wcześniej otrzymała projekt tekstu, raport odrzucono i postanowiono przygotować nową wersję, podkreślającą rzekome osiągnięcia PRL w budowie socjalizmu pod przewodnictwem PZPR. Aristow nie przestał się jednak uskarżać, że "praca ideologiczna jest w dalszym ciągu najbardziej zaniedbanym odcinkiem działalności PZPR", a kierownictwo nie potrafi przewalczyć "rewizjonistycznego, prawicowo-oportunistycznego nurtu w partii". Prasa polska jest głęboko przesiąknięta rewizjonizmem i eurokomunizmem, polskie zaś tłumaczenia sowieckich prac naukowych są otwarcie dyskredytowane:

W powszechnym obiegu jest pogląd, że model sowiecki jest dla Polski nieodpowiedni, PZPR jest niezdolna rozwiązać sprzeczności w interesie społeczeństwa, a więc należy poszukać "trzeciej drogi". Coraz bardziej narasta krytyka realnego socjalizmu.

W miarę zbliżania się terminu ponownego przyjazdu Jana Pawła II do Polski wzrastała nerwowość na najwyższych szczeblach władzy w Warszawie i w Moskwie. Piątego kwietnia 1983 roku Pawłow wysłał do przewodniczącego KGB Wiktora Czebrikowa prośbę Kiszczaka o "pomoc materiałową i techniczną w związku z papieską wizytą". Chodziło mu o sto pięćdziesiąt miotaczy pocisków gumowych, dwadzieścia limuzyn opancerzonych, trzysta pojazdów do przewożenia funkcjonariuszy w cywilu oraz sprzętu do obserwacji i podsłuchu, dwieście wojskowych namiotów oraz zaopatrzenie medyczne. Kiszczak według Pawłowa znajdował się w stanie graniczącym z paniką i twierdził, że już "na nikim nie może polegać". Źródła SB w Watykanie informowały, że chociaż przygotowane dla Jana Pawła II teksty homilii były jak zawsze wyważone i spokojne, to jednak Papież ma zwyczaj odbiegać od przygotowanego tekstu, improwizuje i czasem posuwa się bardzo daleko. Kiszczak bał się, że Papież zrobi coś takiego w Polsce.

Jedyną nadzieją SB był pogarszający się od czasu zamachu stan zdrowia Ojca Świętego. "Możemy obecnie tylko marzyć, żeby Bóg powołał go jak najszybciej na swoje łono" - stwierdził Kiszczak. Wypatrywał najmniejszej wiadomości, najdrobniejszego dowodu, świadczącego, że dni Papieża są policzone. Według jednego z bardziej nieprawdopodobnych meldunków SB przekazanych KGB Jan Paweł II miał cierpieć na białaczkę i jego prawdziwy stan ukrywano pod grubą warstwą makijażu. Dwa lata wcześniej KGB otrzymało równie niewiarygodne doniesienie od węgierskiej służby AVH, która zapewniała, że Papież choruje na raka rdzenia kręgowego. Mniej więcej dwa tygodnie po prośbie Kiszczaka o pomoc KGB Aristow podał następne dowody, że polskie kierownictwo kruszeje pod papieskim naciskiem. Po początkowym niewyrażeniu zgody na wielkie msze połowę na błoniach pod Krakowem i Katowicami teraz przystano na obie, narażając się na niemożliwe do przyjęcia ryzyko "rozbudzenia fanatyzmu religijnego w klasie robotniczej".

W przeddzień przyjazdu Papieża, 16 czerwca 1983 roku, ukazujący się w Warszawie podziemny "Tygodnik Mazowsze" wyrażał nadzieję, że wizyta Ojca Świętego "pozwoli ludziom przełamać barierę rozpaczy, tak jak wizyta w 1979 roku przełamała barierę strachu". Po pełnym radości powitaniu na warszawskim lotnisku Jan Paweł II już w pierwszej homilii wspomniał o uwięzionych i prześladowanych przez reżym:

Proszę tych, którzy cierpią, by byli dzisiaj ze mną. Proszę ich słowami Chrystusa: "Byłem chory, a odwiedziliście mnie. Byłem uwięziony, a przyszliście do mnie". Nie mogę osobiście odwiedzić wszystkich przebywających w więzieniach [westchnienia z tłumu], wszystkich, którzy cierpią. Ale proszę, żeby byli przy mnie duchem, by mnie wspierali, tak jak zawsze mnie wspierają.

Przez dziewięć dni pobytu Ojca Świętego w Polsce można było obserwować, jaka przepaść dzieli olbrzymi autorytet moralny Jana Pawła II od zdyskredytowanego, monopartyjnego państwa. Odczuł to nawet Jaruzelski, który po raz pierwszy podejmował Papieża w pełnych ozdób salach prezydenckich Belwederu. Chociaż niewierzący, to przyznał jednak później: "Trzęsły się pode mną nogi i kolana miałem jak z waty [...] Papież, ta postać cała w bieli, rodził we mnie dziwne uczucia. Zupełnie niepojęte [...]".

Dla milionów Polaków papieska wizyta była równie niezapomniana. Wielu pielgrzymowało piechotą, żeby go zobaczyć, śpiąc po drodze na poboczach dróg. Tylko w kilku miejscach, które odwiedził, czekało na niego mniej niż pół miliona ludzi. "Mamy do czynienia z najdawniejszym Polakiem na święcie i na nieszczęście mamy do czynienia tu w Polsce!" - narzekał Kiszczak. Podczas pielgrzymki do ojczyzny Papież nie mógł się spotkać z przywódcami podziemnej "Solidarności", ale jeszcze przed przyjazdem wysłał emisariusza, ojca Adama Bonieckiego, który zobaczył się z nimi i przekazał wyrazy wdzięczności i podziwu. Początkowo władze nie zgadzały się na rozmowę Wałęsy z Papieżem, ale pod koniec wizyty uległy i Wałęsa został przewieziony na spotkanie w Tatrach. W podziemnej prasie ukazał się natychmiast rysunek, na którym poprzebierani za owce i kozy esbecy trzymają mikrofony na wysięgnikach i usiłują nagrać rozmowę.

Formalne zakończenie stanu wojennego miesiąc po wizycie Ojca Świętego nie przyczyniło się wiele do poprawienia zaszarganej reputacji władz. Równie bezproduktywna była wizyta Rakowskiego w Stoczni Gdańskiej, gdzie spotkał się z robotnikami w trzecią rocznicę podpisania porozumienia z sierpnia 1980 roku. Rakowski przyjechał ogłosić, że "Solidarność" padła, a Wałęsa jest postacią ze śmietnika historii. Tymczasem wygwizdali go zwolennicy związku. Wałęsa w wyraźnie zająkliwym oświadczeniu zarzucił Rakowskiemu i jego partyjnym kolegom wykorzystanie robotniczego protestu 1980 roku do wysadzenia z siodła Gierka i awansowanie na wyższe szczeble aparatu władzy. Wystąpienie to zyskało poklask zgromadzonych na sali stoczniowców i sprowokowało ostrą wymianę zdań, która przekonała prawdopodobnie władze do wyemitowania zniesławiającego Wałęsę filmu telewizyjnego, spreparowanego przez SB pod koniec poprzedniego roku. Nakręcony ukrytą kamerą film przedstawiał Wałęsę podczas urodzinowego przyjęcia, siedzącego przy stole razem z bratem Stanisławem. Film ten stał się podstawą dla zmanipulowanego programu "dokumentalnego", zatytułowanego Pieniądze, który miał w zamiarze obnażyć chciwość i stopień skorumpowania Wałęsy. Dialogi zmontowano, wycinając fragmenty zdań z różnych publicznych wystąpień przewodniczącego "Solidarności" oraz wyjątki ze skradzionego, fonicznego nagrania urodzinowego, które połączył słowem pewien warszawski aktor, imitujący głos Wałęsy.

Czytane przez Mitrochina archiwalne akta, dotyczące spraw polskich, kończyły się nieco wcześniej i nie można na ich podstawie ustalić, kto podjął decyzję opublikowania spreparowanego "środka aktywnego", nad którym prace rozpoczęto rok przedtem. Kiszczak próbował później zwalić winę na podwładnego z SB pułkownika Adama Pietruszkę, ale musiał należeć do grona, które wydało decyzję nadania przygotowanego programu w telewizji. Filmowy dialog zawierał między innymi sfabrykowaną wymianę zdań o fortunie, przechowywanej rzekomo przez Wałęsę na Zachodzie:

LECH WAŁĘSA: Słuchaj, jest tego w kupie ponad milion dolarów [...] Ktoś musi to podjąć i w coś wsadzić. Tego nie można wwozić tutaj do kraju.

STANISŁAW WAŁĘSA: Nic, nie, nie!

LECH WAŁĘSA: Pomyślałem o tym i jak przyszli do mnie, to ten ksiądz miał taki pomysł, że otworzą mi konto w ich banku, no w tym papieskim banku. Dadzą mi tam piętnaście procent [...] Ktoś to musi wszystko załatwić i otworzyć to konto w Watykanie. Nie mogę tego tknąć, bo inaczej skończę w kiciu. Ty możesz [...]

Jednym z celów "działań aktywnych" SB było ograniczenie szansy Wałęsy na uzyskanie Pokojowej Nagrody Nobla. Aktor, imitujący głos Lecha, tłumaczył Stanisławowi, że nagroda jest warta mnóstwo pieniędzy, a potem skarżył się: "Dostałbym ją, gdyby nie Kościół! Ale Kościół zaczął się mieszać". "No tak, dlatego, że ponownie wystawili do nagrody Papieża" - sekundował mu brat.

"Działania aktywne" widać nie pomogły, ponieważ 5 października nadeszła wiadomość, że Lech Wałęsa został laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. Dla zneutralizowania esbeckiej próby przedstawienia go jako skorumpowanego łowcę nagród Wałęsa przeznaczył całość pieniędzy na kościelny program modernizowania i zmechanizowania prywatnych gospodarstw rolnych. Przykuty do łóżka, śmiertelnie chory Andropow ledwie hamował furię. Z łoża boleści wysłał do Jaruzelskiego pełen złości list:

Kościół odgrzebuje kult Wałęsy, dodając mu ducha i zachęcając go do działania. Oznacza to, że Kościół otwiera nowe pole konfrontacji z partią. W tej sytuacji najważniejszym zadaniem jest nie dopuścić do kolejnych ustępstw [...]

Jaruzelski, jak się wydaje, nie zareagował. Miesiąc później napisał niezwykły list do Jana Pawła II, stwierdzając w nim, że często myśli o ich rozmowach podczas papieskiej wizyty w Polsce, ponieważ "pomimo zrozumiałych różnic w ocenie były pełne serdecznego zainteresowania losami naszej ojczyzny i dobrobytem ludzi".

W kwietniu 1984 roku, dwa miesiące po śmierci Andropowa, Jaruzelski został ponownie wezwany na tajne spotkanie w salonce na bocznicy w Brześciu Litewskim, żeby się wytłumaczył ze swego postępowania. Tym razem rozmówcami byli minister spraw zagranicznych Gromyko i minister obrony Ustinow. Po powrocie do Moskwy Gromyko przedstawił ponure wyniki spotkania na posiedzeniu Politbiura KC KPZR 26 kwietnia:

Jeśli chodzi o stosunek do polskiego Kościoła, [Jaruzelski] określił Kościół jako sojusznika, bez którego pomocy postęp jest niemożliwy. Nie wspomniał ani słowem o gotowości do zdeterminowanej walki z intrygami Kościoła.

Konstantin Czernienko, następca Andropowa, stwierdził, że Kościół kieruje ofensywą kontrrewolucji w Polsce, "inspiruje i jednoczy wrogów komunizmu i niezadowolonych z obecnego systemu". Uwagi Michaiła Gorbaczowa, który jedenaście miesięcy później przejął władzę po Czernience, były zadziwiająco prorocze: "Wydaje mi się, że nie rozumiemy w pełni prawdziwych intencji Jaruzelskiego. Być może chce on wprowadzić w Polsce system pluralistyczny".

Podobnie jak w Czechosłowacji podczas "praskiej wiosny" i po niej, każdą fazę polskiego kryzysu bacznie obserwowali nielegałowie, uczestniczący w operacji PROGRIESS. Są wskazówki, że w Polsce, tak jak wcześniej w Czechosłowacji, co najmniej kilku nielegałów sprzyjało reformatorom. Najwięcej klarownych dowodów dostarcza przypadek Walentina Wiktoro-wicza Barannika (pseudonim ORŁOW) oraz jego żony Swietłany Michajłowny (pseudonim ORŁOWA), którzy od 1978 roku wyjeżdżali wielokrotnie do Polski, posługując się fałszywymi paszportami zachodnioniemieckimi. Latem 1982 roku ORŁOW wysłał z Polski do Centrali raport, zawierający druzgocącą krytykę charakteru monopartyjnego państwa:

Brak legalnej opozycji prowadzi do wyłącznego awansowania potakiwaczy. Opinie sprzeczne z poglądami kierownictwa nie są nawet omawiane, tylko wyciszane i eliminowane.

Cała warstwa rządząca jest zaangażowana w indywidualną lub grupową ukrytą walkę o stanowiska, o prestiżowe funkcje lub inne korzyści. Tym samym zaabsorbowany własnymi problemami i potrzebami aparat partyjny nie jest w stanie kierować państwem.

W warunkach nie sprzyjających twórczości i przedsiębiorczości społeczeństwo nie może się rozwijać i pada ofiarą biurokracji.

W przeglądanych materiałach Mitrochin nie natrafił na odpowiedź Centrali na raport Barannika, ale można przypuszczać, że była krytyczna.

Niewątpliwie inni nielegałowie myśleli podobnie i prywatnie zgadzali się z opiniami, które ORŁOW odważył się otwarcie sformułować.

Już w 1980 roku sowieckie Politbiuro zmuszone zostało przyznać z oporami, że jedyną skuteczną obroną przed polską kontrrewolucją jest zagrożenie interwencją militarną Moskwy. Strach, wynikający z doświadczeń Budapesztu w 1956 roku, Pragi w 1968 roku oraz Kabulu w 1979 roku, podlegał jednak erozji. Z chwilą, gdy w 1980 roku Biuro Polityczne zadecydowało w największej tajemnicy, że wojska sowieckie nie wkroczą do Warszawy, oręż ten zasadzał się na pozoracji, której nie można było ciągnąć w nieskończoność.

Dojście Gorbaczowa do władzy w 1985 roku przyspieszyło chwilę prawdy. Podczas jednego z pierwszych spotkań z przywódcami krajów Europy Wschodniej Gorbaczow przestrzegł, że nie mogą już liczyć na ratunek Armii Sowieckiej, jeśli wzbudzą nienawiść własnych obywateli. Powtórzył to ostrzeżenie bardziej formalnie podczas moskiewskiej konferencji przywódców krajów Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej w listopadzie 1986 roku. Rzecz zrozumiała, że wschodnioeuropejskie reżymy bardzo niechętnie dzieliły się podobnymi wiadomościami z własnymi obywatelami, ale nie minęło wiele czasu, a społeczeństwa Europy Wschodniej dowiedziały się o zmianie stanowiska Kremla. Gorbaczow prawdopodobnie nie zorientował się, że swoimi słowami uruchomił proces, który rozłożył ostatecznie komunizm w Europie Wschodniej. Chciał zapewne, żeby starą generację twardogłowych, którzy wciąż trzymali się stanowisk, zastąpiła młodsza kadra "małych Gorbaczowów", chętnych do naśladowania reform, zapoczątkowanych w Moskwie. Rzadko się zdarza, żeby błąd w kalkulacjach politycznych przyniósł tak wiekopomne skutki. Z chwilą, gdy w Europie Wschodniej pojawił się nowy kryzys i okazało się, że Armia Sowiecka nie wychodzi z koszar, "wspólnota państw socjalistycznych" była skazana za zagładę.

Finał rozpoczął się w Polsce. Na początku 1989 roku Biuro Polityczne PZPR omawiało możliwość wprowadzenia nowej polityki oszczędnościowej. Gospodarka była w strzępach i zaczęły się od nowa strajki. Dalsze zaciskanie pasa mogło doprowadzić do eksplozji społecznej na wzór 1980 roku. Jaruzelski wykluczał ponowne odwołanie się do stanu wojennego, przekonany, że doprowadzi to tylko do większej liczby zabitych niż w 1981 roku. W jego opinii jedynym wyjściem było rozpoczęcie negocjacji ze zdelegalizowaną nadal "Solidarnością" w zamian za pomoc w utrzymaniu spokoju społecznego. Mógł w tej kwestii liczyć na poparcie Czesława Kiszczaka, odpowiedzialnego za SB ministra spraw wewnętrznych i jednego z czołowych "twardogłowych" w 1981 roku. Mimo że miał takiego sojusznika, zdołał przepchnąć propozycję przez Biuro Polityczne tylko pod groźbą podania się do dymisji. Dwa miesiące trudnych negocjacji *[Tzw. rokowania Okrągłego Stołu.] doprowadziły do relegalizacji "Solidarności" i czerwcowych wyborów powszechnych, zgodnie z ordynacją obliczoną na zapewnienie znacznej większości komunistom, przy równoczesnym wpuszczeniu "Solidarności" do Sejmu. Ku zaskoczeniu obu stron "Solidarność" odniosła zdecydowane zwycięstwo. A trzeba pamiętać, że kilka miesięcy wcześniej rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban określał pogardliwie "Solidarność" jako "nieistniejącą organizację", a Wałęsę jako "prywatnego obywatela", pozbawionego jakiegokolwiek znaczenia politycznego. Po wyborczej klęsce, na ostatnim posiedzeniu ustępującego rządu, Urban stwierdził spokojnie: "Panowie, to nie są przegrane wybory. To koniec epoki".

Koniec przyszedł szybciej, niż komukolwiek się marzyło. Wszelkie wątpliwości, czy Moskwa rzeczywiście będzie tolerować odsunięcie od władzy komunistycznej starej gwardii, rozwiały się podczas wrześniowej wizyty Gorbaczowa w Berlinie Wschodnim, gdzie uczestniczył w obchodach czterdziestej rocznicy powstania skazanej już teraz na śmierć Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Powiedział wówczas Honeckerowi słowa, które delegacja sowiecka szybko przekazała dziennikarzom: "Polityczne życie ciężko karze tych, którzy zostają w tyle". Nie minęło sześć tygodni, a z orbity władzy wyleciał sam Honecker. Gorbaczow nie zmienił zdania nawet wówczas, gdy już było wiadomo, że w Europie Wschodniej wali się nie tylko stara gwardia, ale cały komunistyczny porządek. Wysłał wtedy do stolic rozpadającej się "rodziny państw socjalistycznych" specjalnego emisariusza Aleksandra Jakowlewa, żeby "powtarzał i wbijał w głowy: Nie będziemy się do tego mieszać". Jakowlew wspominał później:

Mówiłem im: róbcie, proszę, własne kalkulacje i upewnijcie się, czy dotarło do was, że nasze wojska nie zostaną użyte, nawet jeśli na miejscu stacjonują. Pozostaną w koszarach i nie ruszą się z nich w żadnych warunkach.

Kiedy 9 listopada pijany radością tłum mieszkańców NRD przedostał się na drugą stronę muru berlińskiego, do końca 1989 roku zostało zaledwie siedem tygodni. Przez ten czas monopartyjne państwa Europy Wschodniej złożyły się jak domki z kart.

Centrala przyjęła rozpad bloku sowieckiego ze znacznie mniejszym spokojem niż Michaił Gorbaczow. W KGB opracowano "działania aktywne", które miały uratować komunistyczne reżymy przed upadkiem, ale Kreml nie pozwolił wprowadzać ich w życie. Według słów Leonida Szebarszyna, naczelnika Pierwszego Zarządu Głównego, przywódcy krajów Europy Wschodniej mieli bronić się sami: "Problem w tym, że wyszkolono ich jednostronnie. Mieli być tylko przyjaciółmi Związku Sowieckiego i nie nauczono ich, jak stać na własnych nogach. Teraz rzucono ich na łup wilkom".