Gazeta Wyborcza - 02/04/1999

 

 

MŁODZI KOŃCA WIEKU

 

PAWEŁ MOSKALEWICZ

MAŁA WYSPA, DUŻO SKARBÓW

 

 

Dziś do opisania podziałów wśród 20- i 30-latków dużo bardziej przydatne od nic nie znaczącego hasła "pokolenie" wydaje się pojęcie klas społecznych.

 

O kim chcę napisać? O małej, ale w miastach silnie reprezentowanej grupie młodych ludzi, których łączy specyficzne doświadczenie. O pochodzących z rodzin inteligenckich, opozycyjnych (bo drugoobiegowe gazetki albo chociaż Kaczmarski), ale nie martyrologicznych (bo nie więzienia czy internaty), względnie zamożnych (ale nie bardzo bogatych).

Stan wojenny - ta cezura przywoływana w większości dywagacji na temat przeżyć pokoleniowych - zastał nas w głupim momencie. Bo już nie w pieluchach, a jeszcze nieświadomych. Powtarzając do znudzenia - to naprawdę był brak "Teleranka", czołgi na ulicach raczej w charakterze frapującej ciekawostki niż grozy. Potem rewizja w domu, kolejne manifestacje, w których (czasem) brali udział rodzice czy ich znajomi, strajki. Każdy z nas wyrastał na uczciwego antykomunistę... Kiedy moi starsi o kilka lat koledzy organizowali strajki na uczelniach czy przychodzili do liceów ubrani na czarno, moimi ulubionymi formami opozycyjności było... bekanie na przechodzących obok zomowców czy też smarowanie w windzie podpatrzonego gdzieś wierszyka: "Tylko durny idzie do urny".

Ostateczne obalanie komunizmu odbywało się tuż po egzaminach do liceum. Były wybory roku 1989, ulotki, spotkania, wreszcie euforia po zwycięstwie. I trochę polityki. W liceum zakładaliśmy Międzyszkolny Komitet "Solidarności" (jeszcze przez chwilę odrobinę nielegalny), potem - jak to było pięknie nonkonformistyczne! - koło młodzieżówki PPS. Wtedy wszystko wyglądało inaczej. Towarzyskie wyjście na piwo potrafiło się skończyć hasłem: - Chodźcie, jest jakieś spotkanie u Jacka - i lądowaliśmy w mieszkaniu u Jacka Kuronia, przez kilka godzin dyskutując o tym, co warto by zrobić czy zorganizować. Dziś z polityką nie kojarzą mi się nawet Kwaśniewski czy Buzek, ale mój przyjaciel - działacz jednej z partii, który prawie codziennie oblicza, jak udupić Iksa czy Igreka, zająć najlepsze miejsce na liście i ile to będzie kosztowało. Nie mówię, że to źle - taki zawód - ale już raczej nie uwierzę, że polityka "jest fajna".

To, w sferze polityczno-społecznej, koniec doświadczenia wprowadzającego w dorosłe życie. Trochę mało, bo czy coś z tego wynika? Czy ludzie, którzy przeszli naszą ścieżkę później, już nie mając czego "obalać", patrzą na świat jakoś fundamentalnie inaczej?

Pokolenia czy klasy

Nie wierzę w różnice pokoleniowe. Nie oznacza to jednak, bym kwestionował istnienie ogromnych podziałów - czy to w grupie moich rówieśników, czy też w bardzo już szerokiej grupie polskich 20- 30-latków.

Jednak dziś do opisania tych różnic i podstawowej linii podziału dużo bardziej przydatne od nic nie znaczącego hasła "pokolenie" wydają się choćby marksowskie kategorie klas społecznych. Bo decyduje własność - niekoniecznie "środków produkcji".

Można mnożyć różnice, w nieskończoność wymieniać rzeczy, które dzielą, budują nieprzebytą przepaść pomiędzy ludźmi w tym samym wieku, więc - podobno - tworzących poprzez podobne doświadczenie - pokolenie. Oczywiście, czytaliśmy z reguły różne książki (z tym czytaniem to w ogóle jest problem; z reguły mamy po rodzicach inteligencki nawyk kupowania książek, tyle że w moim pokoju przez ostatnie lata narosła gigantyczna sterta literatury, którą uznałem za wartą kupienia, ale nigdy nie znalazłem czasu, by ją przeczytać...), słuchaliśmy innej muzyki, co innego było uznawane za wartość w naszych domach.

Upieram się jednak, że wszystko i tak sprowadza się do pieniędzy. Stwierdzenie, że funkcjonujemy w tej samej rzeczywistości, doświadczamy tego samego - jest śmieszne. Tak naprawdę żyjemy w zupełnie różnych wymiarach. Ostatnie miejsce, które jest dla nas wspólne, to państwowa szkoła podstawowa. Tam po raz ostatni koegzystowałem z dziećmi z "niższych klas społecznych". Z reguły nie była to zresztą koegzystencja przyjemna, bo w tym wieku przeczytane książki przegrywają z kretesem z umiejętnością wygrania tzw. solówy (dla niezorientowanych, solówa - od łac. solo - to sytuacja, gdy dwóch młodych ludzi czuje silną potrzebę natychmiastowego dania sobie po ryju).

Potem nasze światy rozchodzą się z prędkością światła. Czasem spotykamy się na ulicy - ja mam w kieszeni portfel, a mój rówieśnik gazrurkę i silną potrzebę wejścia w posiadanie mojego dobytku. Pod ministerstwem, gdzie kryjący się w gabinecie "doradca polityczny" często ma tyle samo lat, co rzucający petardą w okno młody robotnik.

To funkcja lepszej bądź gorszej szkoły, a więc - pieniądze. Studiów - pieniądze. Wolnego czasu...

Pieniądze - one są po prostu strasznie ważne. Nie dlatego, że my, odrzucając jakieś ideały, uczyniliśmy z nich bóstwo i szczyt marzeń. To się zrobiło jakby obok nas. Żeby funkcjonować w sposób po prostu wygodny i sympatyczny, trzeba ich mieć odpowiednio dużo. I absurdem wydaje mi się twierdzenie, że na to nastawiają się wyłącznie ludzie od nas młodsi. O dziwo, jedząc kolację w drogiej knajpie czy wyjeżdżając na drogą wycieczkę zagraniczną, wszędzie dookoła widzę przedstawicieli idealistycznego Pokolenia '89, zdecydowanie rzadziej - ludzi młodszych.

Tak czy inaczej prawdą jest, że dziś - ale dotyczy to tak samo 20- i 30-latków - ważna stała się wysoko płatna praca. Bo właśnie pieniądze - i tylko one - dają dostęp do szeregu przyjemności, z których wszyscy lubimy korzystać. Czy to będą podróże (kosztuje), knajpy (kosztuje) czy książki i płyty (też kosztuje). I dlatego mój wybór, praca w "Gazecie", przez ogromną większość przyjaciół traktowany jest jako może nieszkodliwa - ale kosztowna! - fanaberia. Bo dlaczego facet, który może zarabiać więcej - zarabia mniej? W tych rozważaniach prestiż czy swoboda naprawdę nie zajmują wysokiego miejsca w rankingu...

Autostrada do kariery

Naszym - inteligenckiej młodzieży z dużych miast - prezentem od losu były (i są, proszę mi nie wmawiać, że coś się diametralnie zmieniło) ogromne możliwości błyskawicznej kariery, nieosiągalne w poprzednim systemie. Te możliwości otworzyła zmiana 1989 roku. Co się przez ten czas działo choćby ze mną? Zakładana w wieku lat 16 młodzieżówka PPS - sześć czy siedem wyjazdów na zagraniczne konferencje. Rok później - propozycja pracy dla telewizji - kilkanaście filmów i reportaży, dużo pieniędzy, nagroda na prestiżowym festiwalu. Potem - bez kłopotu zdane egzaminy na dwa modne wydziały UW - prawo i socjologię. Jeszcze chwilę później - wygrany konkurs na scenariusz i reżyserię kilkunastu filmów edukacyjnych dla amerykańskiej agencji promującej demokrację w Polsce. W wieku lat 22 - etat w dziale ekonomicznym "Gazety Wyborczej". Wspominam o tym nie po to, by pokazać, jaki jestem zdolny, inteligentny czy fantastyczny. Ta wyliczanka jest absolutnie klasyczna. Karier podobnych - i dużo lepszych - obserwuję codziennie setki.

Dla jednego procenta

Wciąż jest miejsce na opisanej przez Pawła Wujca Wyspie Skarbów ("Gazeta" nr 7). A właściwie na jednej, małej wysepce pośrodku polskiego archipelagu. Wysepce biznesu, mediów, reklamy, prawa. Zamkniętej bardziej niż stany w dawnej Polsce czy kasty w Indiach. Wysepce skarbów dla 1 proc. wybrańców. Tu trudno uzyskać bilet wstępu. Trzeba się na niej po prostu urodzić.

I dlatego nie jest prawdą, że na naszej "wysepce" skurczył się rynek pracy. Nigdy (choć może to funkcja mojego lenistwa i podejścia do życia i pracy?) - nie poczułem konkurencji, nigdy nie walczyłem o pracę. Przeciwnie - rozmowy pod tytułem "panie Pawle, niech pan przejdzie do nas, zapłacimy dowolnie dużo" nie zdarzyły się raz. I to nie dlatego, że jestem szczególny. Po prostu wciąż znajomość języka i podstawowa wiedza o finansach stwarzają prawie nieograniczone możliwości zatrudnienia i wysokiej płacy. Dobrych miejsc pracy jest wciąż dużo - i tak pozostanie jeszcze długo. Powodów jest mnóstwo - wystarczy choćby wymienić rozwój gospodarczy i tak naprawdę dopiero teraz rodzące się zaufanie największych firm zagranicznych do naszego rynku.

Ale jesteśmy tu, w naszej enklawie - zamknięci. Wychylamy czasem nos na świat, bo potrzebujemy jego usług. Gdzie czytałem wydrukowany w tym samym cyklu tekst Andrzeja Poszewieckiego z Morąga? Paląc papierosa, rozwalony na fotelu w myjni, gdzie chłopak w moim wieku przez pół godziny szorował mój samochód. Zapłaciłem rachunek, potem w rękę wetknąłem mu napiwek. Był zadowolony - a ja (może to resztki socjalistycznych przekonań?) czułem się głupio, beznadziejnie głupio.

Czasem jednak nasi rówieśnicy - mieszkańcy innych "wysp", a nazwijmy ich szeroko blokersami - przychodzą do nas. Przychodzą zdesperowani, wściekli, źli, w ręku mają kij bejsbolowy.

Blokersów się boję

Nie chcąc spotykać blokersów, w zasadzie nigdy ich nie spotykałem. Boję się więc nieco teoretycznie, bo jedyna moja z nimi konfrontacja (czy za PRL-u już byli blokersi?) zakończyła się... zwycięstwem. Miałem chyba 13-14 lat, gdy po ciemku na ulicy zaczepił mnie agresywny żulik. Nie miałem żadnych szans. Zerwał mi z głowy czapkę i zażądał pieniędzy. Gdy odmówiłem, przewrócił mnie na ziemię i zaczął uciekać. Do dziś się dziwię, skąd miałem tyle odwagi i determinacji (nigdy nie należałem do zbyt odważnych), by rzucić się w pościg i ustalić klatkę schodową, gdzie się schował. Przy pomocy zaczepionego na ulicy przypadkowego przechodnia dopadliśmy napastnika w korytarzu bez wyjścia i czapkę odzyskaliśmy.

Skąd ten przydługi opis? Bo ten model zachował aktualność. Gdy jako społeczeństwo - albo działająca w naszym imieniu policja - pokażemy siłę i determinację - wygrywamy. Możemy - co jakiś czas - zapędzać blokersów w korytarz bez wyjścia. Ale nie za darmo.

No właśnie - policja. Stosunek do patrolującego ulice funkcjonariusza jest jedną z najbardziej chyba fundamentalnych różnic, które dzielą "mój świat" od świata blokersów. To nie jest dychotomia, ja - kocham policję, oni - nienawidzą. Nie, cała sprawa polega na tym, że zapewne większość tych moich rówieśników, którym się nie udało, postrzega policję jak potencjalnego przeciwnika, wroga, który spałuje po meczu piłkarskim albo profilaktycznie zapuszkuje na parę godzin. Dla nas policja jest zaś po prostu taką samą - finansowaną z naszych podatków, oczywiście - służbą, której psim obowiązkiem jest zapewnić nam spokój, porządek i bezpieczeństwo. Jako taka jest więc, jeśli nawet niekoniecznie przyjazna - to pożyteczna. I pomimo opisywanych wcześniej doświadczeń z czasów komuny, naprawdę nie mam skojarzeń z ZOMO...

Szanujemy państwo

Nie kontestujemy płacenia podatków. Do maksimum wykorzystujemy odliczenia podatkowe - ale w granicach prawa.

Od państwa oczekujemy sprawnego działania, od partii politycznych - realizacji naszych interesów.

Głos w wyborach z roku na rok coraz mniej jest wyrazem sympatii czy sentymentu, coraz bardziej zaś efektem chłodnej analizy, kto lepiej zadba o nasze interesy. Gdybym doszedł do wniosku, że moim przekonaniom i interesom bardziej odpowiada program SLD niż UW (na którą dotychczas głosuję), być może poparłbym postkomunistów. I każdą inną partię, która przedstawiłaby rozsądny program.

Wracając do podstawowej myśli tego tekstu: nie ma pokoleń! Jedyna linia podziału "młodych końca wieku" - i tak już pozostanie - przebiega pomiędzy małą, komfortową Wyspą Skarbów tych, którym się udało, i morzem blokersów dookoła.

Zgadzam się z Pawłem Wujcem, że "blokersi wystawią nam rachunek". Ale wiem też, że nie wypracujemy żadnego rozwiązania. Nic nie zrobimy. Dlatego będziemy potrzebować dużo policji...

Nie wstydzę się strachu przed blokersami, nie wstydzę się poczucia obcości. Chcę schować się przed nimi na strzeżonym osiedlu, odpocząć w przytulnym pubie, gdzie nie przychodzi nikt niepożądany. Zarabiam pieniądze, by codziennie opłacać prawo pobytu w tym świecie, który uważam za swój.

 

 

Paweł Moskalewicz (25 lat) - redaktor w "Gazecie Wyborczej"