Polityka - 8 marca 2008
Michał Smolorz
Modliszka w koronkach
Obraz kultury Górnego Śląska artyści - zwłaszcza filmowcy - oparli na wizerunku mocarnego ojca rodziny, wokół którego obracał się cały świat: żona, dzieci, świadomość patriotyczna itd. W potocznych wyobrażeniach model ten stał się niemal prawdą historyczną, uwierzyli w nią nawet niektórzy kulturoznawcy i socjolodzy. Jednak każdy, kto oderwie się na chwilę od literackiej fikcji i zada sobie więcej trudu poznania górnośląskiej obyczajowości, dowie się, że przez blisko 200 lat - aż do lat 70. XX w. - panował tu ścisły matriarchat, w którym nie kobieta, ale mężczyzna był najczęściej stroną upośledzoną i wykorzystywaną.
Wystarczy wnikliwie przeczytać zapiski najbardziej znanych XIX-wiecznych etnografów - Juliusa Rogera lub Josepha von Eichendorffa (wielki niemieckojęzyczny poeta romantyczny spod Raciborza). Liczne i sugestywne dowody dominującej pozycji śląskich kobiet w środowiskach wiejskich i proletariackich znajdujemy także we wspomnieniach wybitnych współczesnych Górnoślązaków. Kazimierz Kutz, któremu zawdzięczamy wielkie artystyczne wizje patriarchalnej śląskości, sam w licznych wspomnieniach i wywiadach niezmiennie powoływał się na naczelną rolę swojej babki i matki; ojciec ledwie przemyka się w tych opisach jako osoba słaba i podporządkowana. Zresztą matriarchat jawi się Kutzowi jako zbawienny dla jego życiowych wyborów, często sprzecznych z utartymi drogami rozwoju śląskich chłopców. Surowa i despotyczna babka, która nie rozstawała się z różańcem i modlitewnikiem, niczym wyrozumiały władca akceptowała jego artystyczne zamiary, ze spokojem przyjęła nawet utratę wiary u swego wnuka.
Niezwykle cenny opis matriarchalnych stosunków w rodzinie znajdujemy we wspomnieniach arcybiskupa Damiana Zimonia, katowickiego metropolity. Książkowy wywiad-rzeka (Alina Petrowa-Wasilewicz i ks. Jerzy Szymik "Ciągle tonę i chwytam Jezusa") zaczyna się od opisu dominującej roli babki i matki w jego życiu, także w kapłańskim powołaniu. Nie inaczej rzecz wygląda w górnośląskiej literaturze stron rodzinnych: u niemieckojęzycznych pisarzy Horsta Bienka i Horsta Eckerta (Janoscha) i w polskiej dramaturgii Stanisława Bieniasza.
Dobrodziejstwo trzech K
Największe przemiany obyczajowe przyniósł Śląskowi XVIII w., gdy region z monarchii austriackiej dostał się pod panowanie pruskie. Czas ten oznaczał awans cywilizacyjny, w tym także gwałtowne uprzemysłowienie. To wtedy, w ciągu dwóch, trzech pokoleń, mężczyzna na Górnym Śląsku utracił uprawnienia pana domu, zyskując status (i nie jest to publicystyczna przesada) bliski konia pociągowego. Na wsi w miejsce poddańczej gospodarki chłopskiej pojawiło się profesjonalne rolnictwo, w miastach zaczął się szybki rozwój kopalń, hut i fabryk, znikła wspólnota plemienna i zaczął się najzwyklejszy podział pracy.
Współczesne feministki za główne przekleństwo śląskich kobiet uznają wypracowane w luterańskiej obyczajowości hasło Dreimal K: Kirche-Küche-Kinder (trzy razy K: kościół-kuchnia-dzieci), a więc życiową domenę kobiety w niemieckim państwie. Takie rozumowanie dowodzi nieznajomości historii i genezy tej reguły. Trzy K bowiem oznaczały specjalizację w podziale rodzinnych obowiązków, stały się w istocie niezwykłym przywilejem ograniczającym kobiece obowiązki i przerzucającym wszystkie inne na mężczyznę. Ślązaczki ochoczo przyjęły te nowinkę i trudno się im dziwić.
Przekleństwo roboty
Gwałtownie rozwijający się przemysł potrzebował coraz więcej robotników. Tyle że praca w XIX-wiecznym przemyśle była w istocie przekleństwem. Dziś nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie skali, w jakiej ówczesna robota zagrażała życiu - na licznych stanowiskach już po kilku latach traciło się zdrowie, po kilkunastu człowiek stawał się ruiną lub zgoła umierał. Np. w hutnictwie cynku i ołowiu, które dominowało tu w XIX stuleciu, średnia wieku dożywanego przez robotników nie przekraczała 40 lat. W Szopienicach i w Wełnowcu stanowiska majstrów, gdzie indziej zarezerwowane dla doświadczonych i wykwalifikowanych robotników w dojrzałym wieku, pełnili trzydziestolatki, bo starszych było niewielu. Ostatnie z zabójczych pieców muflowych, pamiętających pionierskie czasy Johna Baildona, zamknięto dopiero w 1981 r.
Niewyobrażalna była liczba wypadków przy pracy kończących się śmiercią lub trwałym kalectwem. Wprawdzie w państwie pruskim dość wcześnie wprowadzono powszechne ubezpieczenia, ale było to raczej leczenie objawów, a nie przyczyn. W śląskim górnictwie węglowym od 1870 aż do 1990 r. stosowany był wskaźnik liczby wypadków przypadających na tony wydobytego węgla. Uznawano go za korzystny, gdy liczba ofiar śmiertelnych nie przekraczała 3 na każdy milion ton, a liczba okaleczeń była niższa niż 8 na milion ton. Podobne parametry stosowano w hutnictwie, które było nie mniej wypadkowe niż górnictwo. W przemysłowej części Górnego Śląska każdego roku w wypadkach przy pracy ginęło ok. 400-500 mężczyzn, ok. 2 tys. zostawało kalekami. Jeśli zsumujemy wypadki, urazy, choroby zawodowe i przedwczesną umieralność z powodu ekstremalnie uciążliwej pracy, to jedynie połowa pracujących mężczyzn dożywała wieku emerytalnego w jako takim zdrowiu.
Przekleństwo wojny
Drugą zmorą Górnoślązaków stały się wojny. Po klęsce Prus w wojnach napoleońskich z lat 1806-1807 Karl Clausevitz i August Gneisenau przeprowadzili modernizację armii, a w jej ramach utrwalili powszechny pobór do wojska. Przez następne półtora stulecia każde kolejne pokolenie Górnoślązaków służyło jako Kanonenfutter (mięso armatnie) armii pruskiej. Powszechna już wtedy i coraz doskonalsza broń palna zwielokrotniła liczbę rannych i poległych. Aż do początku XX w. jedyną metodą leczenia ran postrzałowych kończyn były ich amputacje, dopiero w czasie I wojny światowej rozwinięto medycynę wojskową stosującą zachowawcze metody. Niewiele one zmieniły - pośród Górnoślązaków kalectwa wojenne były nie mniej widoczne od inwalidztwa pracy. Państwo pruskie, a potem niemieckie, prowadziło wielkie wojny średnio raz na 25 lat, systematycznym poborem obejmowano co najmniej czwartą część mężczyzn w wieku 17-50 lat, z czego blisko połowa (jaka zbieżność ze statystyką pracy!) ginęła lub traciła zdrowie. Kalectwo pourazowe, tak powszechne w śląskich rodzinach, niemal wyłącznie dotykało mężczyzn.
Żadna z tych dolegliwości nie gnębiła kobiet, które w trzy pokolenia metodą naturalnej selekcji stały się stroną dominującą w górnośląskiej społeczności. Jakkolwiek zawsze rodziło się ok. 5-10 proc. więcej chłopców niż dziewczynek, to już w wieku 30 lat proporcje się wyrównywały, pośród 50-latków na 100 kobiet przypadało już 70 mężczyzn, zaś powyżej 70 lat (wiek wówczas bardzo sędziwy) - tylko 30. Takie były wyniki spisu powszechnego z lat 1900-1901. Dlatego tak liczne były tu świeckie i kościelne towarzystwa wdów, które działały niemal w każdym mieście, w każdej parafii. Nawet słynne Towarzystwo Matek Polek, często przedstawiane w literaturze jako organizacja patriotyczna, w istocie było samopomocowym stowarzyszeniem wdów. Co znamienne: nigdy nie odnotowano na Śląsku stowarzyszenia wdowców, wdowiec bowiem był zjawiskiem marginalnym i rzadko spotykanym.
Przekleństwo obyczaju
Z tej przerażającej statystyki zrodziła się okrutna obyczajowość. W górnośląskich rodzinach synowie z natury rzeczy przeznaczeni byli na straty, więc nie miało sensu inwestowanie w ich wykształcenie ani uposażanie. Chłopcy ze śląskich rodzin robotniczych i rolniczych otrzymywali jedno życiowe zadanie: jak najszybciej przyuczyć się do zawodu i podjąć prace. Aż do chwili ożenku całe wynagrodzenie młodego Ślązaka zabierała matka z przeznaczeniem na uposażenie jego sióstr, gdyż wysiłek rodziny był nakierowany na naukę, ogładę i zabezpieczenie życiowe córek. To one otrzymywały pełną wyprawę, skrzynię odzieży, bielizny, butów i pościeli, do tego świadectwo szkoły powszechnej i kursy umiejętności, włącznie z nauką muzyki. Chłopaków wypuszczano w świat w jednych spodniach - ze świadomością, że są przeznaczeni wyłącznie do roboty lub na wojnę. Jedynym wyjściem z tego zaklętego kręgu był stan duchowny, dlatego bardzo długo alumni z rodzin robotniczych i rolniczych stanowili ponad jedną trzecią słuchaczy Wydziału Teologicznego na Uniwersytecie Wrocławskim.
Po założeniu własnej rodziny Górnoślązak dostawał się pod but żony, a ta miała doń taki sam stosunek jak matka. Ślązaczka wchodziła w związek w pełni uposażona, z własnym kapitałem, który w świetle pruskiego prawa i obyczaju nie podlegał wspólnocie majątkowej. Jej mąż brał ślub jako ubogi partner, zdany całkowicie na łaskawość żony, która przejmowała całkowitą kontrolę nad rodzinną kasą. Ślązak nie miał nawet prawa do wynagrodzenia za własną pracę, obowiązany był wszystko oddać żonie. Aż do lat 60. ubiegłego stulecia (!) w dni wypłat pod bramami śląskich kopalń i hut gromadziły się tabuny żon. Kiedy tylko zabrzmiała syrena obwieszczająca koniec szychty, rzucały się na wychodzących mężów, konfiskując cały zarobek, po sprawdzeniu czy kwota zgadza się z loncetlą (niem. Lohnzettel - karta wypłaty). Te bardziej wyrozumiałe zostawiały w męskich kieszeniach kilka marek lub złotówek miesięcznego ryczałtu na piwo i papierosy.
Ona pulchna, on chudzielec
Panuje obiegowy pogląd, że mężczyzna w śląskim domu był uprzywilejowany przy jedzeniu, że najlepszy (a często jedyny) kawałek mięsa przysługiwał ojcu. Ale bez przesady... Kilkakroć zasiadałem w jury konkursów na archiwalne fotografie śląskich rodzin, obejrzałem bez mała tysiąc zdjęć (najstarsze pochodziły z połowy XIX stulecia!), głównie par małżeńskich w różnym wieku. Na przytłaczającej większości portretów mamy powtarzający się schemat: obok pulchnej, dobrze odżywionej Ślązaczki siedzi wychudzony, zasuszony, zabiedzony mąż. Nawet na zdjęciach nowożeńców, gdzie te dysproporcje nie są jeszcze tak zauważalne, panny młode są zwykle wyższe od swych partnerów. Może to śmieszne i nienaukowe, ale czyż mamy bardziej wiarygodny obraz ludzi z tamtej epoki niż stara fotografia?
Czy zatem ten wychudzony, eksploatowany, sterany wojnami i pracą Ślązak miał jeszcze coś z życia? Może przynajmniej odbierał jakąś szczególną zapłatę w małżeńskim łożu? Gdzie tam... Tutejsza obyczajowość nakazywała kobietom jak największą powściągliwość w sprawach seksu. Wspierała je w tym ówczesna medycyna. Niezwykle popularny w śląskich rodzinach niemiecki leksykon "Hausarzt" (Lekarz domowy) w edycji z 1905 r. nakazywał "ograniczenie małżeńskiego spółkowania do 2-3.razy w miesiącu, na pewno nie częściej niż raz w tygodniu". Po I wojnie na polskiej części Górnego Śląska równie popularny był wydany w Katowicach w 1930 r. dwutomowy podręcznik "Lekarz ratujący zdrowie". Czytamy w nim, że "żadna kobieta nie powinna w małżeństwie bezwolnie poddawać się zmysłowości męża, tylko pamiętać powinna o swojej godności własnej i swojem zdrowiu".
Ślązaczki godnie wypełniały te zalecenia, oddając się mężowi wyłącznie raz w tygodniu w sobotę po kąpieli. Bardziej przezorne wypłacały mu w sobotę tygodniowy napiwek, po czym ów zmorzony piwem kładł się spać. Po ukończeniu 35 roku życia, nie później niż koło 40, należało męża ostatecznie odstawić od łoża - jeśli ów w ogóle dożył takiego wieku w jakim takim zdrowiu.
Zalewanie robaka
Poniewierani Ślązacy powszechnie szukali ukojenia w alkoholu. W XIX i XX w. przez Górny Śląsk przetoczyły się trzy wielkie fale masowego pijaństwa, dotykającego niemal wyłącznie mężczyzn: w latach 1830-1845,1870-1880 i 1928-1935. Pierwszej fali wojnę wypowiedział w 1844 r. proboszcz z Piekar ks. Jan Alojzy Nepomucen Fietzek, ogłaszając wielką antyalkoholową krucjatę. W ciągu 2 lat do założonego przezeń Bractwa Trzeźwości wstąpiło ok. 300 tys. mężczyzn. Wystarczyło tej energii na 20 lat, potem fala pijaństwa zaczęła się odradzać, co łatwo można było przewidzieć, docierając do istoty tego picia. Badania nad zjawiskami masowego alkoholizmu zawsze wskazują na upośledzenie grupy społecznej tym pijaństwem dotkniętej. A daty śląskich plag alkoholowych dość wyraźnie wiążą się albo z datami wojen (1830 r., 1871 r.), albo wielkich kryzysów gospodarczych (1929 r.).
Współcześnie często wiąże się pijaństwo Ślązaków z przemocą w rodzinie, traktując obie sprawy jak nierozerwalną całość. Wedle tych poglądów Ślązacy bili swoje żony zawsze, gdy pili. Tymczasem wszelkie badania społeczne nad przemocą w rodzinie dotyczą dopiero lat powojennych, nie ma żadnych badań z lat wcześniejszych, które wskazywałyby na masowe zjawisko przemocy dotykającej śląskie żony. Zjawisko to można łatwo wytłumaczyć zupełnie nowymi procesami społecznymi, które pojawiły się w 1945 r.
Emancypanci
Koniec II wojny to data graniczna, od której zaczyna się powolne, trwające aż do lat 70. wyzwalanie się Górnoślązaków spod kobiecej dominacji, a zarazem schyłek śląskiego matriarchatu. Nie oszukujmy się - nowy ustrój został entuzjastycznie przyjęty przez niemałą część śląskiej społeczności, która pod hasłami sprawiedliwości społecznej ochoczo zrywała z tradycją. Cokolwiek byśmy dziś powiedzieli o dorobku PRL, był to czas zbawienny dla męskiej połowy śląskiej młodzieży. Po raz pierwszy od dwóch stuleci chłopcy z tutejszych rodzin zaczęli się kształcić, zrazu tylko w technikach, wkrótce też na studiach. Zaraz potem zaczęli się buntować przeciw matkom, dopominać o prawo do samostanowienia, o prawo do własnego zarobku, o przyszłość własną, a nie tylko swoich sióstr. Swoje zrobiła też masowa imigracja męskiej młodzieży z innych regionów, przynoszących całkiem inną kulturę i obyczajowość.
Niestety, jak każda rewolucja, także i ta miała swoje koszty. Wielekroć w historii, kiedy jakaś warstwa upośledzona nagle zrzucała jarzmo, zawsze występowało zjawisko odwetu na dotychczasowych ciemiężycielach. Z tego samego korzenia wyrosła fala przemocy w śląskich rodzinach po 1945 r. - pod tym względem region zaczął tracić swe tradycyjne wyróżniki i coraz bardziej upodobniał się do reszty kraju.
Można powiedzieć, że po epoce kobiecej dominacji na Górnym Śląsku żyjemy w okresie przejściowym. Matriarchat upadł, co do tego nie ma wątpliwości, lecz mężczyźni okazali się zbyt słabi, by przejąć władzę. Wojen - Bogu dzięki - nie ma, praca się ucywilizowała, więc średnia dożywanego przez mężczyzn wieku zbliża się do długości życia ich partnerek. Kto więc rządzi dziś w śląskiej rodzinie? Kto dziś jest uprzywilejowany, a kto upośledzony?
Trudno odpowiedzieć, choćby dlatego, że w zaniku jest już rodzina jako taka. Odradzający się ruch regionalny próbuje zahamować upadek starych wartości, ale coraz częściej zapędza się w kozi róg archaicznej i sztucznej cepeliady. Z drugiej strony ruch feministyczny nie zyskał na Śląsku znaczącego poparcia. Co się wykluje z tej niewiadomej? Pewnie będzie jak wszędzie...
Autor jest śląskim regionalistą, publicystą i producentem telewizyjnym. Problem tu opisany poruszył już niegdyś w katowickim dodatku "Gazety Wyborczej", mocno narażając się miejscowym feministkom.