Gazeta Wyborcza - 2010-10-05
Roman Pawłowski
Kompleks polski
Dzienniki pisarzy są zazwyczaj świadectwem zmagań z presją sukcesu i oczekiwaniami czytelników, zawierają ślady kryzysów i obsesji, ale to, co Mrożek zapisuje w latach 60. na kartach swego "Dziennika", nie daje się z niczym porównać
Książka jesieni, wydarzenie literackie roku, najważniejsza
książka dekady - recenzje z pierwszego tomu "Dzienników" Sławomira
Mrożka przypominają licytację. Emocjom trudno się dziwić: o dziennikach
wybitnego pisarza krążyły do tej pory legendy, nieliczni wtajemniczeni, którzy
czytali maszynopis, dawali do zrozumienia, że zawiera rzeczy nadzwyczajne,
zmieniające naszą wiedzę o autorze "Tanga".
Wreszcie jest. Na okładce pierwszego tomu obejmującego lata 1962-69 fotografia
autorstwa Wojciecha Plewińskiego zrobiona w latach 60. na ulicy w Krakowie, Mrożek
w kożuchu, jakie wtedy nosili chłopi i artyści, ślad uśmiechu na ustach,
poważne spojrzenie zza okularów. Zapiski otwiera wspomnienie o pierwszym
dzienniku prowadzonym od 1948 r., który pisarz spalił pod koniec lat 50.
"ze strachu przed niepowołanym czytelnikiem w przyszłości". Teraz
zaczyna pisać nowy dziennik, aby stworzyć "arkę przymierza" między
życiem a pracą zawodową.
Arka przymierza? Raczej kronika z tonącego okrętu. W miarę jak przebijam się
przez te 700 stron, mam coraz więcej wątpliwości, czy autor dobrze zrobił,
otwierając drzwi do swojej pisarskiej kuchni. Dzienniki pisarzy są zazwyczaj
świadectwem zmagań z presją sukcesu i oczekiwaniami czytelników, zawierają
ślady kryzysów i obsesji, ale to, co Mrożek zapisuje w latach 60. na kartach
swego "Dziennika", nie daje się z niczym porównać.
Trzasnąć w Pintera
Początkowo nic nie zapowiada katastrofy. Jest rok 1962. Cztery lata po
debiutanckiej "Policji" - teatralnej satyrze na totalitaryzm - kariera
Mrożka nabiera rozpędu. Dostaje w Szwajcarii Nagrodę Kościelskich, niedługo
później we Francji Prix de l'Humour Noir. W Wydawnictwie Literackim ukazują
się jego zebrane utwory sceniczne. Zauważa, że na okładce wytłoczono samo
nazwisko, bez imienia, jak hasło. Rzeczywiście, stał się hasłem. Polska
ulica o absurdalnych sytuacjach z codziennego życia już mówi: "Jak z Mrożka".
Podróżuje beztrosko po Europie, notuje sny i pomysły na sztuki. W czerwcu
1963 osiada w Chiavari na włoskim Lazurowym Wybrzeżu. Pisze "Tango",
które okaże się najważniejszą jego sztuką - o człowieku, uwięzionym w
kleszczach konwencji. Rośnie lista tłumaczeń, puchnie korespondencja z
agentami teatralnymi na całym świecie. "Tango" grają w Warszawie, Düsseldorfie,
Londynie, Nowym Jorku, Zurychu.
Trudno złapać moment, w którym ten doskonale działający mechanizm zaczyna
się psuć. Jeszcze szuka tematu na nową sztukę, ale z notatek przebija coraz
wyraźniejszy kryzys twórczy. O czym pisać, o swojej wewnętrznej sytuacji? O
ojczyźnie z obczyzny? O miłości może, o szkole? Jaki temat byłby wystarczająco
żywy, aktualny, współczesny? Całe stronice poświęca rozważaniom, co z
ogromnej palety możliwych pomysłów powinien wybrać, jaki język, problem,
formę, by sztuka mogła zadziałać tu, na Zachodzie. Gubi się w pytaniach,
nie znajduje odpowiedzi.
Maszyna staje na dobre w 1965 r. Notuje w styczniu: "Czy jest możliwe, żebym
kiedykolwiek z parodysty stał się twórcą?". W lipcu: "Czy we mnie
jeszcze są jakieś rezerwy, czy to już tylko dziadowanie?". W październiku:
"Jestem w kryzysie (...) Trudno mi czasem uwierzyć, że w ogóle cokolwiek
jeszcze napiszę". W listopadzie: "Impotencja trwa i nawet nie mogę
sobie wyobrazić siebie jako autora czegokolwiek w przyszłości".
Im gorzej idzie mu z własnym pisaniem, tym większą jego zawiść i wściekłość
budzi twórczość innych. Hesse? Jest głupi z tym swoim "Wilkiem
stepowym". "Fizycy" Dürrenmatta "przypominają suchą bułę,
którą człowiek zjada i nie ma czym popić". "Zdarzenie w Vichy"
Arthura Millera to "śmieć teatralny". Ionesco - grafomania i bełkot.
Jego obsesją staje się Harold Pinter, brytyjski dramatopisarz i rówieśnik.
Recenzja w londyńskim "Timesie", w której "Tango" porównano
z "Powrotem do domu", nie daje mu spokoju. 12 listopada 1965 r. pisze
niemal z płaczem: "Chciałbym pognębić Pintera, chciałbym mieć wielki
sukces światowy". Marzy, "żeby tak za trzy tygodnie najdalej nową
wielką sztuką w Pintera trzasnąć", i wyobraża sobie, pół żartem,
pół serio, jak jego wielki rywal "w dalekim Londynie cały spłakany łamał
pióro i ulegając mojej mocy, oddawał mi pierwszeństwo, a na Broadwayu już
by się boksowali o prawa do moich utworów".
Cóż jednak, kiedy nie ma czym "trzasnąć w Pintera". Ze swojej
kolejnej sztuki "Krawca" jest niezadowolony. Chce poprawiać, ale
rezygnuje, kiedy w 1966 r. w Instytucie Literackim w Paryżu wychodzi
"Operetka" Gombrowicza. Podobny pomysł - historia widziana przez
dyktaturę stroju, ale zrealizowany błyskotliwiej. "Przeczuwam tylko niezręcznie
to, co bardzo dobrze wie Gombrowicz, może po prostu jestem gorszy" -
wyznaje i chowa "Krawca" głęboko do szuflady. Sztuka ukaże się
drukiem dopiero w drugiej połowie lat 70.
Nawet "Tango", które grane jest już na całym świecie, wydaje mu się
nie dość dobre: "Jest to sztuka z jedną tylko tezą rozpisaną na głosy,
jedne silniejsze, drugie słabsze, jedne takie, drugie inne, ale o to samo
wszystkim chodzi, względnie koło tego samego wszyscy się kręcą".
Powtarza zarzuty jednego z brytyjskich krytyków, że jego dramaty to
"sztuki idei", efektowne, ale sztuczne. Wymykają się z rąk, kiedy
widz odgadnie pomysł. Na pytanie: "Jaką sztukę bym chciał napisać?",
odpowiada: taką, w której by ludzie grali siebie już, a nie idee.
Polska jako garb
To nie jest Mrożek, do jakiego się przyzwyczailiśmy: król absurdu i czarnego
humoru, mistrz autoironii. Z "Dziennika" wyłania się portret
rozgoryczonego, pełnego kompleksów pisarza, który bezskutecznie próbuje
odnaleźć się w nowej emigracyjnej rzeczywistości i na międzynarodowym rynku
literackim. "Mając potrzebę twórczości, nie umiem jej w najmniejszym
nawet stopniu zaspokoić. Moje próby pisania dla teatru brzmią dla mnie w
najwyższym stopniu fałszywie" - pisze w chwili absolutnej szczerości.
Ucieka w alkohol, ma myśli samobójcze.
O tym, że nie jest to tylko przejściowa depresja,
przekonuje korespondencja, jaką prowadzi równolegle z Adamem Tarnem,
redaktorem naczelnym warszawskiego "Dialogu", przyjacielem i pierwszym
recenzentem. Trzeba ją czytać razem z "Dziennikiem", pokazuje bowiem
realny wymiar kryzysu. Po "Tangu" żaden z tekstów, jakie Mrożek
przysyłał z Chiavari do Warszawy, nie znajduje uznania. Tarn nie owija w bawełnę:
"Krawiec" - jednoznaczny i słaby, "Tercet" - jeszcze słabszy,
w dodatku pomysł zerżnięty z wcześniejszej "Czarownej nocy".
"Poczwórka" (przerobiona z "Tercetu") - pusta. W jednym z
listów redaktor radzi wręcz pisarzowi, aby poprzestał na opowiadaniach i odłożył
na rok, dwa lata pisanie sztuk teatralnych.
Gdzie tkwi przyczyna? Według Tarna - w utracie kontaktu z polską rzeczywistością.
"Nie mam wątpliwości, że stać cię na utrzymanie się na poziomie
"Tanga" przez długie lata - ale pod warunkiem że będziesz miał z
czego czerpać. Musisz mieć stały kontakt z widzem, dla którego piszesz"
- przekonuje Mrożka i radzi, aby przynajmniej kilka miesięcy w roku spędzał
w Warszawie. "Siedzenie w tej dziurze we Włoszech - póki nie masz 70 lat
- jest zabójcze po prostu i dosłownie grozi literacką śmiercią czy banicją".
Redaktor ma wiele racji: wczesna twórczość Mrożka karmiła się absurdem życia
w najlepszym z ustrojów, który na każdym kroku szwankował. Autor "Słonia"
jest już jednak na innym etapie i nie przyjmuje argumentów przyjaciela. Nie
istnieje jedna recepta na literaturę, mówi, inaczej pisanie byłoby tym samym
co hodowla zwierząt. Powrót do kraju byłby gestem wbrew sobie, nie odczuwa
przecież żadnej nostalgii, żadnego sienkiewiczowskiego syndromu latarnika.
Poza tym, gdzie jest napisane, że musi być koniecznie lepszym pisarzem? To
tylko na Zachodzie obowiązuje religia sukcesu. "Ja spędziłem na
Zachodzie 27 lat, ty zdaje się 2 lub 3. Czas działa na moją korzyść" -
odpowiada Tarn.
Wymówki kryją zasadniczy problem z tożsamością: Mrożek ze wszystkich sił chce
się oderwać od polskości, która jest dla niego garbem i blokuje drogę do
międzynarodowej kariery. "Jeżeli byłbym w Polsce, z Polski, od Polski, dla
Polski, nigdy nikt nie mógłby mnie traktować poważnie. W Polsce zawsze byłbym
tylko »prześmiewakiem narodowym«, na Zachodzie - »pisarzem polskim«" - notuje ledwie rok po wyjeździe do Włoch. Polskość staje się jego
obsesją: "Co we mnie jest niedobrego z Polaka, to znaczy takiego, co mi
utrudnia, uniemożliwia, psuje? (...) Gdzie jest przyczyna, czy to jakaś miękkość,
rozlazłość, która nam przeszkadza, gdzie jest ta wada, która nam nie
pozwala zwyciężać?".
Podobne pytania zadaje w swoim "Dzienniku" Gombrowicz, ale jemu udaje
się przekuć słabość w siłę. Odnajduje w Polaku człowieka. Mrożek
odczuwa swoją polskość jako obciążenie, co gorsza - zaczyna nią
usprawiedliwiać swoje klęski! Bo to jest tak, zanim jego sztuka znajdzie się
w Nowym Jorku czy Londynie, musi najpierw zostać wystawiona w Polsce i przetłumaczona.
Kiedy wreszcie ktoś się zlituje i wystawi ją na Zachodzie, to "utwór
zachodniego kolegi, w tym samym czasie napisany, dawno już jest odnotowany jako
sygnał oryginalny tego czy tamtego i potem na mnie jest za późno".
"Piastuję więc żal pewien i żałość, skrzywdzenie polskie, oni się
tam bawią, a ja niedoceniony wciąż" - skarży się pisarz. Zupełnie
jakby był własnym bohaterem z opowiadania "Moniza Clavier",
Polakiem, który kiedy brak mu argumentów, demonstruje zagranicznej publiczności
dziury w uzębieniu, tłumacząc: "O tu, panie, wybili, za wolność
wybili".
Kompromis czy wolność
Lektura pierwszego tomu "Dziennika" budzi na przemian podziw i zażenowanie.
Podziw dla determinacji, z jaką Mrożek buduje od podstaw swoje nowe pisarskie
ja. Zażenowanie wyrachowaniem i chłodną kalkulacją, które temu procesowi
towarzyszą. Jak przebić się na świecie? Kim być, aby wejść do
"lepszego towarzystwa", w którym są Pinter i Beckett? Jak zerwać z
Polską, nie tracąc języka i inspiracji? Dziennik jest pełen podobnych rozważań.
Spór o to, czy można być pisarzem i dramaturgiem w oderwaniu od kraju,
przetnie brutalnie Marzec '68. Tarn zostanie wyrzucony za żydowskie pochodzenie
z "Dialogu" i wyemigruje do Kanady. Mrożek po inwazji wojsk Układu
Warszawskiego na Czechosłowację przerwie grę z władzami PRL, by przeciąć
więzy z krajem. Jego list protestacyjny w "Le Monde" przeciwko
interwencji będzie tyle aktem politycznym, co taktyczną decyzją: "Moje
ostateczne odejście od Polski jest tylko znakiem całkowitego przekręcenia się
mojego wewnętrznego wyglądu" - deklaruje w październiku 1968 roku.
Z dzisiejszej perspektywy ówczesne rozterki pisarza wydają się pozbawione
sensu, wiemy przecież, że Mrożek wygra tę walkę. Ucieknie z Riwiery do Paryża
i w 1973 r. napisze "Emigrantów", najbardziej polską ze swoich
sztuk, która okaże się zarazem najbardziej uniwersalną. Ale dla
trzydziestoparoletniego emigranta z komunistycznej Polski pierwsze lata na
Zachodzie są jak skok do basenu nocą, nie wiadomo, jak jest głęboki i czy
jest tam w ogóle woda. Dziesięć lat zajmie mu zrozumienie, że bez polskiego
garbu jednak nie będzie wybitnym dramaturgiem.
"Dziennik" Mrożka warto czytać, bo to historia nie tylko jednego
pisarza, ale całej generacji intelektualistów ze wschodniej Europy, którzy
podobnie jak on stanęli przed dylematem: zachowanie tożsamości za cenę
kompromisu czy wolność połączona z ryzykiem utraty korzeni. Szczery do bólu,
przepełniony goryczą, chwilami ekshibicjonistyczny jest jednym z najbardziej
gorzkich świadectw ludzkiego dążenia do wolności. Że irytuje i odpycha? A
gdzie jest powiedziane, że dzienniki wybitnych pisarzy mają być przyjemną
lekturą?
Gazeta Wyborcza - 2012-01-24
Roman Pawłowski
Drugi tom "Dziennika". Mrożek pod szubienicą
Może byłoby lepiej, gdyby Wydawnictwo Literackie nie publikowało "Dziennika" Sławomira Mrożka. Do tej pory tylko kilku wtajemniczonych redaktorów wiedziało, jaki z niego megaloman i mizogin. Teraz dowiedzą się wszyscy.
Już tom I "Dziennika" obejmujący lata 60., czyli początek jego emigracji,
budził na przemian podziw i zażenowanie. Podziw dla determinacji, z jaką walczy
po wyjeździe z kraju o swoje miejsce w światowej literaturze i teatrze. I
zażenowanie dla kalkulacji, które temu towarzyszą - jak się przebić, dorównać
Beckettowi, "trzasnąć w Pintera".
Tom II, obejmujący lata 1970-79, budzi jeszcze bardziej mieszane uczucia. To, co
było wcześniej walką o literaturę i własną w niej pozycję, zamienia się w
jednostajne, płaczliwe użalanie się nad sobą: przybyszem z gorszej części
Europy, obcym, który "nigdy nie przebije muru", pozostanie niedocenionym
przybłędą, "niemową". "Za wielki na Polskę, za mały na świat" - tak pisarz
podsumowuje swoją sytuację egzystencjalną w 1973 r.
Na kompleksy i megalomańskie sny o potędze nakładają się problemy osobiste.
Rozstanie z wieloletnią partnerką życiową staje się pretekstem do mizoginicznych
ataków na kobiety jako gatunek niższy umysłowo, chytry i podły. Próbka: "Spośród
idiotek europejskich największymi idiotkami są Polki. Ach, te kozaczki
zadzierzyste, te czupurności, te zuchowatości, te samodzielności 'myśli'. (...)
Mam już tego wszystkiego dosyć". Chciałoby się dopisać na marginesie: "Czytelnik
też".
Kłopot z "Dziennikiem" polega na tym, że jedynym jego tematem jest sam Mrożek.
Niezależnie od miejsca, pory roku, pogody i sytuacji w międzynarodowej polityce,
widzimy go w tym samym fotelu, jak pali fajkę i rozważa po raz enty, jaki jest
jego cel i dlaczego go jeszcze nie osiągnął.
Sam pisarz nazywa to ironicznie "powrotem pod szubienicę", nawiązując do
"Rękopisu znalezionego w Saragossie" Potockiego, którego bohater Alfons van
Worden budzi się codziennie rano pod tą samą szubienicą braci Zoto. Inni
pojawiają się "pod szubienicą" Mrożka epizodycznie, są to głównie kobiety,
rozpatrywane z punktu widzenia relacji z pisarzem. Nikt i nic nie porusza
pisarza tak jak on sam.
To nie jest jednak gombrowiczowskie "poniedziałek - ja, wtorek - ja, środa -
ja". Gombrowicz budował napięcie pomiędzy sobą a światem, które tworzyło
dramaturgię jego "Dziennika". U Mrożka jest tylko Mrożek. Czterdziestoparoletni
pisarz z Polski, który nadużywa alkoholu, cierpi na lekką neurastenię i
permanentny kryzys twórczy i rozpacza, że nigdy nie będzie Gombrowiczem. Czy
może być coś nudniejszego?
Tymczasem wokół Mrożka w latach 70. dzieje się bardzo wiele. Po paru nieudanych
sztukach pisze świetną "Rzeźnię", sarkastyczną komedię z życia muzyków
filharmonijnych, w której stawia pytanie o relację między kulturą i naturą (co
jest prawdziwsze - koncert Beethovena czy szlachtowanie wołu na scenie?).
Wcześniej sukces odnosi wystawiona w Düsseldorfie groteska "Szczęśliwe
wydarzenie" napisana pod wpływem studenckiej rewolty 1968 r. i pokazująca
mechanizm terroru. Pod koniec dekady w "Dialogu" ukazuje się cykl teatralnych
bajek nie bajek o Lisie, Kogucie i innych mieszkańcach lasu opowiadających o
mechanizmach władzy i podporządkowania. I wreszcie "Emigranci", najlepszy oprócz
"Tanga" dramat Mrożka, fenomenalnie skonstruowany portret dwóch wygnańców z
Europy Wschodniej, jednego zarobkowego, drugiego politycznego, spędzających
sylwestra w wynajętej norze w mieście gdzieś na Zachodzie. Sztuka odnosi ogromny
sukces na świecie.
O tym jednak w "Dzienniku" nie znajdziemy wiele. Mrożek skąpi informacji na
temat źródeł swych pomysłów, nie ujawnia warsztatu. Poza szkicem do "Polowania
na Lisa" i paroma wzmiankami o premierach cała jego twórczość z tego okresu jest
przemilczana.
A przecież "Emigranci" mogliby być kluczem do "Dziennika". To krytyk Tadeusz
Nyczek zauważył kiedyś, że obaj bohaterowie sztuki - inteligent AA i groszorób
XX - to autoportret samego Mrożka, targanego sprzecznościami "światowca z
Borzęcina". I że najlepiej byłoby tę sztukę wystawić jako monodram. Całe partie
drugiego tomu "Dziennika" brzmią jak dalszy ciąg rozmów XX i AA tkwiących w
morderczym klinczu. Bo z jednej strony pisarza wypełnia niechęć do Polski i "polactwa"
(to jednak termin Mrożka, Rafał Ziemkiewicz go sobie przywłaszczył), które
zarażają go prowincjonalnością. Z drugiej wspomina krakowskie wieczory,
drgnieniem serca reaguje na myśl o ostatnim warszawskim adresie. Miota się
między miłością a nienawiścią - nie wiadomo, do Polski czy może do polskości w
sobie samym.
Dopiero w drugiej połowie lat 70. męki ustają, na co ma z pewnością wpływ sukces
sceniczny "Emigrantów" i polepszająca się sytuacja finansowa. Nowe paryskie
mieszkanie, nowy, szybki samochód. "Dziewiętnaście lat urazu, kiedy wyprzedzały
mnie lepsze samochody. Dziewiętnaście lat tłumaczenia sobie, że to nie ma
żadnego znaczenia (...) Za tydzień chcę się pozbyć tego kompleksu" - notuje,
odbierając peugeota ze 100-konnym silnikiem i prędkością maksymalną 173 km/godz.
Notatki stają się krótsze. Rok 1978 zaczyna od zwierzenia: "Definiowanie siebie
coraz mniej mnie interesuje, odkąd wiem, że nie ma czego definiować". W tym
samym roku jedzie do Polski - pierwszy raz po 15 latach. "Z Polską nic
szczególnego, między mną a nią, nie zaszło. Przybyłem, popatrzyłem, wróciłem" -
notuje, jakby to była wycieczka za miasto, a nie powrót Odysa po latach
tułaczki.
Tom II "Dzienników" prowadzi od rozgoryczenia do rezygnacji. Strach pomyśleć,
pod jaką szubienicą obudzi się Mrożek w tomie III.