Gazeta Wyborcza - 19/12/1998

 

 

 

Nie śpiewam dla maklerów

 

 

 

Zadziwiające, że idolami 17-latków są kolesie w moim wieku, zbliżający się do czterdziestki. Nastolatki nie mają kogoś, kto mówi głosem ich pokolenia, a jednocześnie są zachłyśnięci konsumpcją, której tu przez 40 lat nie było - mówi lider zespołu T.Love Muniek Staszczyk w rozmowie z Mikołajem Lizutem.

 

Mikołaj Lizut: Czujesz się przedstawicielem pokolenia stanu wojennego?

Muniek Staszczyk: Tak. Chociaż właściwie to rok 1980, a nie grudzień 1981 zdeterminował moje życie. W pamiętnym sierpniu byłem na pierwszych samodzielnych wakacjach. Objeździliśmy z przyjaciółmi wszystkie festiwale rockowe: Muzyczny Camping w Lubaniu, Pop-Session w Sopocie... Gdy byliśmy w Trójmieście, wybuchły strajki. Chodziliśmy pod stocznię, robiliśmy zdjęcia... i byliśmy przekonani, że lada chwila rozpieprzą to wszystko ruskie czołgi. Fascynowała mnie rewolucja. To był prawdziwy impuls do założenia punkowej kapeli. Stan wojenny był dla mnie ważnym przeżyciem pokoleniowym.

Zacząłeś studiować polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim w 1982 r. Jak wspominasz tamte czasy?

- Mój rocznik był trochę upośledzony. Już rok wyżej byli ludzie złączeni poczuciem wspólnoty przez etos strajku studenckiego. Trzymali się razem - to było dla nich przeżycie prawie takie jak Powstanie Warszawskie. Ja też nie lubiłem czerwonych, ale dla mnie tamci kolesie byli trochę groteskowi. Byłem wtedy pod wrażeniem Gombrowicza, a etosowcy mnie śmieszyli.

Mieszkałem w akademiku. W moim pokoju było czterech gości. Jeden znacznie od nas starszy - takie chłopskie dziecię z Białostocczyzny. Jakby żywcem wyjęty z "Konopielki". Klimaty czerwone. Był w ZSMP - tak go życie pchnęło. Drugi był mocno zaangażowany w opozycję, znał Marka Nowakowskiego, autora "Raportu o stanie wojennym". Trzeci był przekonanym marksistą. Czwarty byłem ja - punkowiec z Częstochowy, grający w zespole, o którym jeszcze nikt nie słyszał.

Co podobało Ci się w Gombrowiczu?

- To, że miał dystans do stereotypowej wizji "prawdziwego Polaka". Potrafił wyjść z pompatycznej polskiej skóry, z tego piekiełka martyrologii. A właśnie ci ludzie wówczas na Uniwersytecie do złudzenia przypominali mi groteskowe postacie z "Ferdydurke" czy "Trans-Atlantyku". Gombrowicz miał poczucie humoru. Potrafił się śmiać z tych postaw.

W latach 80. była moda raczej na Marka Hłaskę...

- Czytałem Hłaskę jeszcze w szkole średniej. Podobało mi się jego westernowe chuligaństwo. Później, gdy zaczęła się moda, zdenerwowała mnie ta egzaltacja. Podobnie było ze Stachurą. W czasie moich studiów pojawiło się dużo kolesiów w rozciągniętych swetrach z gitarami, śpiewających "dla każdego starczy miejsca pod tym wielkim dachem" (śmiech). To był głównie bajer na panny - Stachura, Hłasko...

U Hłaski podobała mi się fascynacja Ameryką, ale dla mnie był trochę powierzchowny, bez mięcha. Chyba bardziej kręcił mnie Miłosz. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie "Rodzinna Europa". Wychowałem się jednak na Gombrowiczu, Schulzu i Witkacym. Dlatego trochę nie pasowałem do etosowców na polonistyce, śmiertelnie poważnych facetów z brodami, do tych panien - niemalże łączniczek AK. Czasy nie były wesołe, czerwony trzymał się na czołgach, w kopalni Wujek zginęli ludzie. Ale ten cały polski dramatyzm był trochę nie dla mnie.

Jak powstał T.Love?

- Zacząłem pisać teksty. Na początku naiwne kawałki o świecie, który mnie wtedy otaczał. Znalazłem chłopaków w innej klasie, którzy grali na gitarze, i założyliśmy zespół Opozycja. To była kompletna pomyłka, bo oni chcieli grać hard rocka, a ja nie umiałem śpiewać. To tak, jakby Zbigniew Wodecki śpiewał z Sex Pistols. W każdym razie zespół Opozycja zdobył popularność w Częstochowie. Zagraliśmy też w 1981 w Jarocinie, po czym kapela się rozpadła. Namówiłem potem innych kolegów i powstał T.Love Alternative. Jeden z naszych kumpli miał dużo kasy, jego ojciec był właścicielem wesołego miasteczka i kupił nam pierwsze instrumenty. Nikt z nas nie umiał na niczym grać. To był piękny czas.

Jak udało się Wam zaistnieć" Puszczano T.Love w radiu?

- W 1983 wystąpiliśmy w Jarocinie. Ale trudno mówić, że zaistnieliśmy. Wtedy istniała w Polsce "oficjalna scena rockowa" - takie zespoły, jak Maanam, Lady Pank, Republika... Puszczali ich w radiu, mieli dostęp do studiów nagraniowych. My mieliśmy status sceny alternatywnej (stąd wcześniejsza nazwa naszego zespołu T.Love Alternative), czegoś trochę poza państwowym monopolem. Nie było szans wydać płyty. Co prawda zaproponowało nam wydanie kasety podziemne wydawnictwo Nowa, ale nie chcieliśmy. Nie cierpieliśmy komuny chronicznie, ale trochę za bardzo to nam pachniało Kościołem. Od tego też trzymaliśmy się z daleka.

O T.Love pisał w drugiej połowie lat 80. "bruLion". Znałeś to środowisko?

- To było chyba najbardziej twórcze pismo w tym czasie. Środowisko "bruLionu" bardziej znał mój kumpel Paweł Dunin-Wąsowicz. Kojarzyłem też działalność trójmiejskiej grupy happenerskiej Tot-Art. Teraz każdy z tych ludzi robi coś innego. Robert Tekieli ma katolicko-narodowy odjazd i pracuje w telewizji, Paweł "Konjo" Konnak i Krzysiek Skiba poszli w anarchistyczny kabaret, zajmują się punkową rozrywką i konferansjerką (jak kiedyś "Lalamido"), Tymon Tymański robi świetną muzykę w zespole Kury. Świetlicki, Stasiuk, Gretkowska, którzy publikowali w "bruLionie", poszli swoją drogą.

A gdzie podziewał się w latach 80. T.Love?

- Jedynym azylem były kluby studenckie.

Obstawione przez działaczy ZSP?

- W tym cały paradoks. Wszystkie grupy ówczesnego offu - Kult, Izrael, Dezerter, Armia, T.Love - siedziały wtedy w Hybrydach. Szefem Hybryd był Sławek Rogowski. Miał mocno czerwone plecy, ale zrobił kilka dobrych rzeczy. Robert Brylewski wymyślił festiwal Róbrege i Rogowski pomógł go zorganizować. Nie wpuszczał tam żadnej cenzury, ubecji, nie dawał się wtrącać swoim czerwonym kolegom. I tak w środku Warszawy odbywał się festiwal bez milicji, na którym wszyscy palili marihuanę i grały zespoły spoza oficjalnego obiegu.

Może to był wentyl bezpieczeństwa stworzony przez władze?

- Nie wiem, na ile było to celowe działanie, a na ile nas wykorzystali. Wentylem na moje oko było radio i lista przebojów "Trójki". Tam na początku lat 80. pojawiło się dużo muzyki młodzieżowej, której przedtem nie było. W 1985 ruszyła lista przebojów w Rozgłośni Harcerskiej Pawła Sity, gdzie puszczano muzykę jakby opozycyjną do tego, co proponował w "Trójce" Marek Niedźwiecki. Chociaż może to też był wentyl? W każdym razie pojawiła się wtedy możliwość nagrania płyty, bo firma Tonpress potrzebowała świeżej krwi.

I tak skończył się T.Love Alternative?

- Został T.Love. Staliśmy się normalną rock'n'rollową kapelą. Poza tym pod koniec lat 80. słowo "alternatywa" było już mocno nadwerężone. Głupie panny pisały w anonsach matrymonialnych, że z muzyki to lubią Michaela Jacksona i polską "alternatywę".

Nosiłeś swoje piosenki do cenzury?

- Tak. To była jedyna szansa, żeby nagrać płytę.

Dałeś kastrować sobie piosenki, żeby Ci wydali płytę? Przecież byliście punkowcami!

- Jak nie nagrywasz, to nikt cię nie słucha. Czy myślisz, że dowiedziałbyś się o istnieniu Sex Pistols czy The Clash, gdyby nie nagrali płyt dla wielkich koncernów? Stary, to po prostu kompromis.

Jak wyglądały te wizyty w cenzurze?

- Moje teksty cenzurował pewien starszy facet. To był teatr. Miło zagajał, mówił o młodej twórczości, o poezji. Po czym przechodził do rzeczy, ale nie w sposób chamski, raczej starał się grać nauczyciela, który daje rady początkującemu twórcy. Mówił na przykład, że ta piosenka jest słaba, nie wiadomo, o co w niej chodzi. A ja rżnąłem głupa. Przyczepił się do piosenki "Idą żołnierze", która była o bezsensie wojska, o marnowaniu życia przez dwa lata służby. Tłumaczyłem, że jestem pacyfistą. A on - że nie ma tego w piosence. "Nie napisał pan, co się panu konkretnie nie podoba" - mówił, lekko sugerując, że powinno mi się nie podobać raczej wojsko Reagana. Zmieniłem refren z "idą żołnierze" na "idą kołnierze". Doszedłem do wniosku, że to nawet lepiej, bo tekst wyraźniej pokazywał wojskową magmę. Uważam, że ta potyczka zakończyła się jeden zero dla mnie.

Z większości tych ataków się wybroniłem. Cenzor przyczepił się też do tekstu "Wolny jak taczanka w stepie", dopatrując się aluzji do wracających wtedy z Afganistanu żołnierzy radzieckich. Komuna cierpiała na paranoję doraźności. Wytłumaczyłem mu, że to piosenka o Czapajewie i że to tekst artystyczny, a nie polityczny.

Zdarzało Ci się przegrać z cenzorem?

- Przegrałem piosenkę "Liceum". Nie chodziło o żaden polityczny kontekst. Po prostu był w niej wers: "lecz my możemy to zrobić w szalecie nie łamiąc zasad savoir-vivre?u". Chodziło o to, że można uprawiać seks w szkolnej toalecie. Cenzor wyciął słowo "szalet", tłumacząc to względami obyczajowymi. Zmieniłem ten wers na "lecz my możemy to zrobić gdzie indziej". To "gdzie indziej" przestało mieć sens. Dałem ciała.

Nie masz niesmaku, wspominając cenzurę?

- Nie wstydzę się tego. Cenzora można było zrobić w konia i człowiek miał satysfakcję. Wstydzę się natomiast jednego naszego występu w Katowicach. W 1987 wszystkie zbuntowane zespoły z Hybryd: Kult, Armia, Dezerter, T.Love wystąpiły na Festiwalu Kultury Studentów PRL w Spodku. Tę imprezę nagrał nam Sławek Rogowski. Na widowni siedzieli Messner i Rakowski.

Wiedzieliście, że tak będzie?

- Nie. Wmontowano nas w j...ną akademię. Zrobili nas jak dzieci. Kazik śpiewał tam piosenkę "Po co nam wolność". Czułem się, jakbym czekał na tej scenie z wypiętą d....

Jednak uważasz, że zawsze byliście zespołem niezależnym?

- Tak. Oczywiście można się z tym nie zgodzić, wychodząc z założenia, że wizyta w cenzurze oznaczała koniec niezależności.

A teraz, gdy nagrywacie dla wielkiej wytwórni płytowej" Nie stawiają Wam żadnych warunków?

- Nie. To my stawiamy warunki. Nie wszystkie zespoły mają taką wolność. Nam nikt nie może powiedzieć, jak się mamy ubierać, czy mamy schudnąć, czy przytyć ani jaką muzykę mamy robić.

Czy Twoje teksty z lat 80. nie były za bardzo zachowawcze" Za to w latach 90. przyłożyłeś postkomunistom w kilku piosenkach.

- I teraz, i za komuny pisałem to, co czułem. Masz prawo odbierać moje piosenki z lat 80. jako zbyt zachowawcze. Ale to, że nie było w nich otwartego potępienia systemu, nie wynikało ze strachu. Taką miałem wtedy świadomość - może chłopięcą, licealną. A poza tym zawsze drażniła mnie nachalna publicystyka w rock'n'rollu.

A teraz stykasz się z zarzutem, że T.Love się skomercjalizował?

- Tak. Bardzo często. Paweł Dunin-Wąsowicz napisał w "Machinie", że T.Love gładko przeszedł od alternatywy do komercji. A według mnie komercja istnieje naprawdę w twojej głowie - jeśli zastanawiasz się, jak zrobić muzykę czy film tak, by zarobić kasę. My nigdy tak nie myśleliśmy. Krytycy są przekonani, że nasze lżejsze płyty, takie jak "Al Capone" czy "Chłopaki nie płaczą", to posunięcia komercyjne. Każdy artysta chce sprzedawać płyty i być zauważonym. Jeśli ktoś sprzedaje ich dużo, to jest komercyjny. Ja się nie porównuję, ale czy The Rolling Stones albo U2 to też komercja? T.Love po prostu robi swoje.

Pisząc piosenkę, nie myślę o kasie, ale ludzie oczywiście mi nie wierzą. Koleś coś tam przeżył na wakacjach w 1987 przy piosence "Garaż" i teraz pyta: "Dlaczego nie gracie takich kawałków jak kiedyś?". On nie słucha muzyki, tylko wspomina. Życie to nie film, który można cofnąć, dlatego nie mam zamiaru udawać nastolatka z IV liceum w Częstochowie. Jestem już innym człowiekiem. Z nikim się nie umawiałem, że do końca życia będę grał punk rocka.

Kto teraz przychodzi na koncerty T.Love?

- Licealiści i studenci. Czasem widuję starszych.

Nie czujesz się dziwnie" To przecież zupełnie inni ludzie niż Ty. Jesteś przedstawicielem pokolenia buntu, subkultur młodzieżowych. Natomiast obecna młodzież, jeśli wierzyć socjologom, to ludzie nastawieni na sukces, karierę i konkurencję. Świat nie jest dla nich opresyjny, niczego nie kontestują. A jednak ci licealiści przychodzą na koncerty T.Love czy Kultu...

- Takich kolesi nie rozumiem. Ani ja, ani Kazik nie śpiewamy o tym, jak fajnie być maklerem giełdowym czy pracować na wysokim stanowisku w banku i mieć pięć d...-sekretarek. A oni zakładają te swoje koncertowe ciuchy, skaczą pod sceną, a później przebierają się w garnitury, dmuchają amfetaminę i idą się uczyć na maklerów. Ja się z nich śmieję. Piosenki na dwóch ostatnich płytach są gorzkim śmiechem z pokolenia sukcesu, z tego sztucznego optymizmu, z modlenia się do błyskotek, takich jak samochód, szmal, kariera. To się skończy, jak napisał w "Gazecie" Piotr Bratkowski, wielką frustracją. Wszyscy nie mogą zostać dyrektorami i maklerami.

Co właściwie widzą w Tobie ci licealiści?

- Ich się spytaj. Ja naprawdę nie piszę pod licealistów. To zadziwiające, że idolami 17-latków są kolesie w moim wieku, zbliżający się do czterdziestki. Nie mają kogoś, kto mówi głosem ich pokolenia, a jednocześnie są zachłyśnięci konsumpcją, której tu przez 40 lat nie było. To jest potworne uproszczenie, ale jest grupa, która nic nie rozumie z tego, co robimy. Bezmyślnie załapują się na pastisze, takie jak "Chłopaki nie płaczą", nie rozumiejąc przekazu.

Śmiejesz się z nich w swoich tekstach, a oni mimo to przychodzą na Twoje koncerty.

- To tak jak z głupią panną, którą facet ciągle leje w pysk, a ona i tak przychodzi. Perwersyjna sytuacja. Chociaż pewnie to generalizowanie krzywdzi wielu fajnych ludzi w wieku licealnym.

Znasz ich choć trochę?

- To może za dużo powiedziane. Ostatnio zadzwonił do mnie Wojciech Jędrzejewski, dominikanin. Mam dystans do księży, jestem z Częstochowy, świętego miasta. Tam dopiero czujesz siłę tej instytucji. Kościół ma tam ogromną władzę. A władza nie jest rzeczą Kościoła. Nie chciałbym, żeby Kościół miał zbyt duży wpływ na politykę, a księża to tylko ludzie. Można spotkać porządnego i palanta.

Ten przez telefon sprawiał dobre wrażenie. Zaprosił mnie na spotkanie z młodzieżą do kościoła. Byłem zaskoczony, bo okazali się bardzo sensownymi ludźmi. Zobaczyłem, że czegoś chcą, czegoś szukają. Nie przyjmowali gotowych odpowiedzi, byli krytyczni. Dobrze się poczułem. Pomyślałem sobie, że choćby dla takich kolesiów warto grać.

Jesteś wierzący?

- Tak. O tym jest piosenka "Bóg". Rozgłośnie katolickie były nią trochę zbulwersowane przez jej refren: "Tak bardzo chciałbym zostać kumplem Twym". Jak może tak mówić stworzenie do Stwórcy? Chodziło mi o pewien typ relacji z Bogiem.

Ale nie czujesz się katolikiem?

- Jeszcze tego nie wiem. Po prostu wierzę w Boga.

Uważasz się za człowieka szczerego?

- Autentyczność była dla mnie zawsze najważniejsza. Nie twierdzę, że się nigdy nie zagubiłem. Często zadaję sobie takie pytanie. Znam ludzi, którzy uważają, że to, co teraz robię, nie jest już takie autentyczne, jak w latach 80. Flekują mnie za wygłupy i pastisze. Może mam specyficzne poczucie humoru. Niestety, Polacy mają dwa sposoby bycia: dowcipy w stylu kabaretu Marcina Dańca, czyli bekanie i pierdzenie kapustą, albo śmiertelna powaga - robimy rewolucję, wszyscy w stanie erekcji, i słuchamy Kaczmarskiego. Ja chcę być pośrodku.

Żadna z płyt T.Love nie sprzedała się tak rewelacyjnie, jak zawierający piosenki Grzesiuka "Luksus" Szwagierkolaski, zespołu założonego przez Ciebie i Andrzeja Zeńczewskiego. Zaskoczyło Cię to?

- W zasadzie nie powinienem być zaskoczony, bo promocję tej płyty zrobił za nas Polmos. W Polsce pije się wódkę, a to jest właśnie muzyka do wódy. Bawią się przy tym wszyscy: licealiści, studenci, a nawet ludzie w wieku mojej mamy. Najbardziej cieszę się z tego, że nie jest to materiał pod publikę, a mimo to trafił do szerokiej publiczności.

To dlaczego zawiesiłeś Szwagierkolaskę?

- Zaczęła kolidować z T.Love. Poza tym byłem już zmęczony. Gdybyśmy jeszcze trochę pograli koncerty ze Szwagrem, to dziś bylibyśmy kapelą bankietową i gralibyśmy po hotelach dla maklerów. Zostałbym p...nym klezmerem. Ale myślę, że przymierzymy się z Andrzejem Zeńczewskim do jeszcze jednej płyty Szwagra, bo zostało dużo fajnego materiału.

Niedawno mówiłeś, że nigdy więcej. Naciska firma fonograficzna?

- Nie. Po prostu zostało nam około dziesięciu piosenek z tego, co graliśmy na koncertach. Na płytę "Luksus" weszło tylko 45 minut muzyki. Szkoda nam tych piosenek, których nie nagraliśmy.

Jesteś w Warszawie przyjezdny. Czy podoba Ci się "warszawka"?

- Myślisz o ludziach z branży, różnych artystach i królach życia?

Tak. Należysz do nich?

- Jestem rozpoznawalny. Gdy gdzieś przychodzę, słyszę: cześć, Muniek. Ale nie lubię tego klepania po jajach, plastikowych rozmów o niczym. Te branżowe pytania: sie masz, jak tam płytka, ile poszło... Gdybym nie był Muńkiem, który sprzedaje 80 tys. płyt, to byłbym nikim na tych bankietach. Spotykasz tam ludzi, którzy żyją z ocieractwa. Nic sami nie robią, są pasożytami czyjejś popularności. Nie czują swojego obciachu.

Czy utrzymujesz towarzyskie kontakty z ludźmi z branży muzycznej?

- Znam to środowisko, ale nie piję z nimi wódy, mam swoich przyjaciół. Trochę mi się ono nie podoba. Żenujące są te wytwory koncernów płytowych, boys-bandy, sztucznie tworzeni "artyści", ulepieni przez menedżerów chłoptasie. Na szczęście coraz mniejsze nakłady ich płyt wskazują, że to się kończy. Dlatego jestem dobrej myśli.

Branża muzyczna przypomina mi trochę Estradę z czasów Gierka. W latach 80. było inaczej, bo istniał podział na scenę oficjalną i alternatywną. Teraz wszyscy pracują na jednej scenie. Rywalizują firmy płytowe, ale artyści to klub wzajemnej adoracji.

Więc Ty i np. Piasek, idol nastolatek, pracujecie w tym samym zawodzie?

- Nie, nie czuję się pracownikiem Estrady. Nie będziemy nigdy grali na Miss Polonia. Kiedyś powiedziałem przewrotnie, że i tak wszyscy robimy w rozrywce, nawet ci, którzy twierdzą, że nie. Ale nie pracuję na tym samym podwórku co np. Natalia Kukulska.

A jednak piosenka "Chłopaki nie płaczą" nie schodziła z list przebojów. Notowano ją obok Piaska i Kukulskiej.

- Masz rację. Na tę piosenkę załapali się fani muzyki tanecznej, nie kumając, o co chodzi. Dlatego na 16-lecie grupy zdecydowaliśmy się wydać płytę "BesT.Love", która pokazuje pełny kontekst T.Love.

Czy wystąpiłbyś w reklamie?

- Raz wystąpiłem - w 1993. Zrobiliśmy kawałek muzyki do radiowej reklamy czekoladowych batonów. To był straszny błąd, kompletny obciach (śmiech). Nie wiem, po co to zrobiliśmy. Pieniądze żadne. Później miałem parę propozycji reklam za dużą kasę. Żadnej nie przyjąłem.

Dlaczego?

- Stary, napisałem jakieś piosenki w życiu. Są granice, do których można się kompromitować. Takie rzeczy robi się tylko dla kasy i niech nikt mi nie pieprzy, że robi to z innych powodów. Ja wolę brać pieniądze za śpiewanie w T.Love. Nie jestem do wynajęcia, czuję, gdzie zaczyna się obciach.

Dlaczego zaatakowałeś w piosenkach Aleksandra Kwaśniewskiego?

- Pamiętam takich kolesiów z czasów studenckich. Robili karierę w PZPR w czasie, gdy był to największy obciach, jaki można sobie wyobrazić. Japiszony w amerykańskim stylu na czerwonej smyczy. Byli cynicznymi oportunistami, co mnie najbardziej wkurzało. Nie chodzi mi nawet personalnie o Kwaśniewskiego. Bolało mnie to, że ludzie łyknęli taką gigantyczną ściemę - "wybierzmy przyszłość". Trzeba mu przyznać, że jest dobry w te klocki. To inteligentny gość. Ale nie chciałbym być jego kumplem. Natomiast za dwa lata być może stanie przede mną paranoidalne pytanie: jak wybrać między Kwaśniewskim i Krzaklewskim? W takiej sytuacji każdy wybór wydaje mi się zły.

Kogo w takim razie lubisz z polityków?

- Balcerowicza. To kompetentny koleś i chce coś zrobić dla tego kraju.

A co myślisz o Okrągłym Stole?

- Mnie to właściwie ominęło, bo gdy się walił komunizm, byłem w Londynie. Uważam, że warto było zasiąść do tego stołu. Wróciłem w 1990 i wtedy nie podobała mi się polityka Mazowieckiego. Tak jak ty zarzucasz moim piosenkom z lat 80., że były zachowawcze, to ja zarzucam to Mazowieckiemu. Z komuną trzeba się było jakoś rozprawić.

Lustracja?

- Myślę, że już nie da się jej przeprowadzić, choć oczywiście nie chciałbym, żeby esbeccy donosiciele pełnili wysokie funkcje w państwie.

Chciałbyś zobaczyć swoją teczkę?

- Chciałbym, bo ciekaw jestem, czy odnotowano pewien fakt. W 1978 razem z kolegą z osiedla Radkiem Wicińskim założyliśmy Tajną Antyczłowieczą Organizację - TAO. Byłem w pierwszej klasie liceum i to był początek jakiejś kontestacji. Chcieliśmy rozkleić na osiedlu i w szkole ulotki apelujące, żeby ludzie pozbyli się mieszczańskich przyzwyczajeń i zaczęli być sobą. Taki chłopięcy idealizm.

Rozwieszaliśmy odezwę w nocy i złapała nas milicja. Myśleli, że chcemy obrobić samochód. Gdy zaczęliśmy tłumaczyć, że chcieliśmy tylko rozkleić te karteczki, zaczęło się piekło. Dostaliśmy po pysku. Przesłuchiwali nas, każdego osobno, wrzeszczeli. Mówili, że możemy się już pożegnać ze szkołą. Byliśmy załamani. W końcu przewieźli nas do komendy w Częstochowie. Tam był już spokój, mili faceci w garniturach, proponowali kawkę, herbatkę. Pytali o KOR, wymieniali jakieś nazwiska. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Wypuścili nas nad ranem. Jestem pewny, że przesłuchiwało nas SB. Wtedy po raz pierwszy poczułem opresyjność komuny.

Teraz uważam ten okres za zamknięty, politycznie i estetycznie. Widzę oczywiście kolesiów z tamtych czasów, pozaszywanych w nowej Polsce. W polityce, w biznesie i na scenie muzycznej. Serdecznie ich olewam.