Newsweek Polska

 

Dariusz Baliszewski

Tajemnica doktora Z.

 

Stworzył najbardziej wpływową organizację szpiegowską w ogarniętej wojną Europie. Na czyje polecenie działał? Kim był Stefan Witkowski, twórca i komendant Muszkieterów?

 

W Warszawie 18 września 1942 roku został zabity inż. Stefan Witkowski, komendant Muszkieterów. Zastrzelili go ludzie w niemieckich mundurach, a do ciała przypięli kartkę z napisem: "największy polski bandyta". W następnych dniach gestapo aresztowało kilkudziesięciu jego najbliższych współpracowników.

I to był prawdziwy koniec świata Muszkieterów.

Za trumną Witkowskiego szła tylko wielka polska aktorka Mieczysława Ćwiklińska - Trapszo. To ona pertraktowała z Niemcami, by za pół miliona złotych wydali ciało i pozwolili na pogrzeb. Blisko rok później, 2 czerwca 1943 r., komendant główny Armii Krajowej gen. Stefan Grot-Rowecki w meldunku do Londynu donosił: "Wobec systematycznych prób wyłamywania się, prowadzenia dwuznacznej gry z kontrwywiadem niemieckim, gestapo i wywiadem angielskim... usunąłem Tenczyńskiego (jeden z pseudonimów Stefana Witkowskiego - przypis autora) ze stanowiska komendanta Muszkieterów, przenosząc go do rezerwy. Rozkazu tego Tenczyński nie wykonał... Zarządziłem rozwiązanie organizacji Muszkieterów... Tenczyńskiego oddałem pod sąd, który skazał go na śmierć. Wyrok zatwierdziłem. W międzyczasie został on zabity na rozkaz niemieckiego szefa kryminalnej policji, z którym Tenczyński miał powiązania na tle afer bandycko - łapówkowych...".

Ani jedno słowo tego meldunku nie jest prawdą. Jednak nikt nigdy nie próbował wyjaśnić, dlaczego Grot przez blisko rok ukrywał przed swoimi zwierzchnikami los Muszkieterów, dlaczego zdecydował o śmierci dowódcy i twórcy największej i najlepszej polskiej organizacji wywiadowczej? Dlaczego wreszcie oskarżył go o czyny haniebne, z najpoważniejszym i najdotkliwszym dla polskiej pamięci zarzutem zdrady? Nieliczni Muszkieterowie, którzy przeżyli wojnę, nigdy nie przyznali się ani do związków z Witkowskim, ani do służby w organizacji. Kilku z nich wiedziało, że zetknęli się z największą polską tajemnicą lat wojny i skandalem politycznym, który mógł zmienić bieg historii. Woleli jednak milczeć w myśl starego angielskiego przysłowia: nie należy budzić śpiącego psa...

Stefan Witkowski wbrew temu, co przypisywała mu czarna legenda, nie był Niemcem. Urodził się 3 kwietnia 1903 roku w Moskwie w rodzinie polskich lekarzy z Humania. Jego ojciec dr Marian Witkowski dosłużył się w niepodległej Polsce stopnia podpułkownika. Sam Stefan, w latach młodzieńczych związany z Polską Organizacją Wojskową, w 1920 roku zgłosił się na wojnę z bolszewikami. Dodajmy, zgłosił się jako ochotnik, bo kalectwo (miał niesprawną nogę, cztery lata spędził przykuty do łóżka) zwalniało go ze służby wojskowej. Po maturze w liceum w Gnieźnie, gdzie ojciec był komendantem szpitala wojskowego, podjął studia na Politechnice Warszawskiej; w tym samym czasie zaczął pracować nad konstrukcją ślizgowca, szybkiej łodzi motorowej. Studia ukończył w Paryżu, zadziwiając swych nauczycieli niebywałą intuicją techniczną. Ten niezwykły talent niebawem przyniósł mu sławę wynalazcy.

W 1931 roku wraz z żoną i synkiem zamieszkał w Genewie. Tam właśnie uruchomił firmę Stevit, w której pracował nad stworzeniem uniwersalnego silnika, który mógłby być napędzany paliwem każdego rodzaju. Prace te subsydiowały polskie władze wojskowe, a generałowie II RP byli częstymi gośćmi Witkowskiego. Ośmiokilometrową jazdę eksperymentalnego motocykla obserwował marszałek Edward Rydz-Śmigły i gen. Włodzimierz Maxymowicz-Raczyński, dowódca broni pancernej w polskim wojsku. Pułkownik Franciszek Szystowski, który z ramienia Biura Studiów Polskich Zakładów Inżynieryjnych kilkakrotnie wizytował firmę Stevit, przytacza w niepublikowanych dotąd wspomnieniach opowieść o skonstruowanym przez Witkowskiego małym akumulatorze w kształcie gruszki, który miał zastąpić wielkie elektrownie (sic!). Pokaz wynalazku odbył się na Zamku w Warszawie w obecności prezydenta Ignacego Mościckiego, ale zakończył się fiaskiem. "Gruszka" wybuchła. Z relacji siostry Witkowskiego wynika jednak, że eksperyment z następną przyniósł znacznie lepsze rezultaty. Jakie, trudno dziś dociec.

Niewiele wiadomo o tych sensacyjnych wynalazkach. Były pilnie strzeżone przez polski wywiad, który w imię ochrony tajemnicy uniemożliwił Witkowskiemu nawet wyjazd na zaproszenie do Stanów Zjednoczonych. Nie ulega jednak wątpliwości, iż młody wynalazca cieszył się opinią geniusza. Jak przekonują relacje rodzinne, Witkowski spotykał się z Mussolinim i z Goeringiem, bywał u Paderewskiego i poznał generała Sikorskiego. Już przed wojną podejrzewany był o związki z wywiadem brytyjskim. Faktu tego nie da się z braku dokumentów potwierdzić, lecz trudno też mu zaprzeczyć, skoro wiadomo, że wraz z jakimś japońskim kapitanem na granicy szwajcarsko-niemieckiej przez cały tydzień obserwował niemieckie eksperymenty z "bombami latającymi". Jak zanotował płk Szystowski, kilka lat przed wojną Witkowski, skarżąc się na opieszałość polskich władz, miał powiedzieć: "Czas leci, a Hitler się zbroi, pójdzie na Rosję. Gdy go spytałem, dlaczego sądzi, że Hitler pójdzie na Rosję, powiedział: Sprzęt powozowy, ciągniki kołowo-gąsienicowe nie są budowane na drogi zachodnie, ale na bezdroża wschodnie".

Ale prawdziwie tajemnicza karta życia inż. Stefana Witkowskiego zapisać się miała w Polsce. Wrócił do kraju w sierpniu 1939 r. Znów jako ochotnik uczestniczył w obronie Warszawy, a na początku października w niejasnych okolicznościach znalazł się pod Kockiem. To tu prawdopodobnie zrodził się pomysł powołania do życia Muszkieterów, pobłogosławiony przez ostatniego dowódcę kampanii wrześniowej gen. Franciszka Kleeberga. W listopadzie 1939 r. w warszawskim mieszkaniu hrabiny Teresy Łubieńskiej na tzw. Zbawieniu (obok placu Zbawiciela) zaprzysiężonych zostało pierwszych 48 Muszkieterów. Historycy szacują, że w okresie swych największych sukcesów w latach 1940-41 organizacja liczyła około 800 członków.

Rosyjska misja

Asów polskiego wywiadu, którzy przedarli się z Warszawy do armii Andersa, powitano jak bohaterów. Zaraz potem wybuchł skandal.

Rok 1940 kończył się dla Muszkieterów i ich szefa Stefana Witkowskiego źle. Z największej i bez wątpienia najbardziej skutecznej podziemnej organizacji wywiadowczej w Europie po roku działalności stali się nagle organizacją podejrzaną, traktowaną przez rodaków nieufnie, by nie powiedzieć: wrogo. W listach krążących między Warszawą a Londynem zaczęły pojawiać się zarzuty dotyczące Witkowskiego i jego wygórowanych ambicji. W raporcie do generała Władysława Sikorskiego z 28 listopada 1940 r. generał Kazimierz Sosnkowski pisał: "Witkowski próbował nawiązać z Anglikami bezpośredni kontakt przez swego kuriera w Budapeszcie. To jest niedopuszczalne. Jego raporty muszą iść wyłącznie przez was. Wymiana materiałów z Anglikami należy tylko do centrali. Witkowski nie może wysyłać własnych kurierów". Sikorski odpowiadał: "Separatyzm organizacji Muszkieterów uważałem od początku za szkodliwy. Takie stanowisko zajmuję w dalszym ciągu i nie podzielam zdania Pana Generała, by praca tej organizacji mogła pod odpowiednią kontrolą dać pozytywne wyniki". Jednak pozytywne wyniki zdawały się nie podlegać dyskusji, skoro brytyjska ekspozytura wywiadowcza na Europę Wschodnią domagała się od Witkowskiego przesyłania meldunków bezpośrednio na jej ręce, z pominięciem władz polskich. Szło głównie o raporty ze Wschodu, gdzie wywiad brytyjski nie dotarł, Muszkieterowie zaś uruchomili własne placówki w Wilnie, Białymstoku, Grodnie, Kowlu i Lwowie.

Na przełomie 1940/41 roku w historii Muszkieterów otwiera się nowy rozdział. Tyleż skandaliczny, co tajemniczy. W tym czasie bowiem w Warszawie Witkowski nawiązał współpracę z niemieckim wywiadem wojskowym. W świetle zeznań Muszkieterów, składanych w powojennych, stalinowskich procesach, współpracę podjęto na wyraźne polecenie polskich władz podziemnych: Delegatury Rządu i Związku Walki Zbrojnej. Była to działalność obciążona najwyższym ryzykiem, z czego jednak zdawano sobie sprawę, skoro wszystkie materiały przekazywane Niemcom jednocześnie kopiowano i wysyłano do Londynu jako dokumentację.

Czego po tej współpracy oczekiwali Niemcy? Początkowo tylko szukali danych na temat stanu dróg, węzłów kolejowych i lotnisk na Wschodzie. Niebawem jednak zwrócili się do Polaków z prośbą o pomoc w opracowaniu struktury radzieckiej dywizji pancernej, a potem z kolejną - o wyznaczenie ludzi, których mogliby przerzucić na stronę rosyjską. W marcu 1940 r. Niemcy przerzucili wachmistrza Perkowskiego, w kwietniu chorążego Szabłowskiego, a w przeddzień niemieckiego uderzenia na Rosję sierżanta Wiśniewskiego.

Łatwo dziś ferować wyroki moralne na temat tej niewątpliwej współpracy polsko - niemieckiej. Wszelkie oceny muszą uwzględniać fakt, że choć formalnie nie byliśmy w stanie wojny z Rosją, choć na Wschodzie powstawała armia Andersa, to jednak Polska uważała się za ofiarę sowieckiej agresji w równym stopniu co niemieckiej. W dodatku Polacy w tym czasie prawdopodobnie już wiedzieli o zbrodni katyńskiej. To właśnie Muszkieterowie jako pierwsi poprzez sieć swoich agentów w Grodnie już w czerwcu 1940 r. zdołali dotrzeć do przekonujących dowodów zbrodni, które własnymi kanałami łączności przekazali do Londynu. Jeśli więc przyjąć, że władze Polski podziemnej od początku były świadome sowieckiej odpowiedzialności za śmierć ponad 20 tys. polskich oficerów, może łatwiej będzie nam dziś zrozumieć ich stanowisko zezwalające na ograniczoną współpracę z niemieckim okupantem.

Historia 1941 r. jest historią polskich tajemnic. Sygnalizował je ciąg dziwnych, pozornie niepowiązanych ze sobą zdarzeń. W maju w Budapeszcie toczyły się jakieś polityczne rozmowy polsko-niemieckie. Niewiele o nich wiadomo, poza tym że stronę polską reprezentował płk dpl. Marian Steifer z II Oddziału Sztabu Generalnego, a więc z wywiadu, zaś stronę niemiecką ktoś delegowany przez generalnego gubernatora okupowanej Polski Hansa Franka. W październiku z Węgier, gdzie ukrywał się po ucieczce z Rumunii, powrócił do kraju na czele kilkudziesięcioosobowego legionu oficerów marszałek Edward Rydz-Śmigły. W listopadzie z kolei pojawił się w Warszawie, a zaraz potem w Berlinie były premier Leon Kozłowski, który podjął niejasne rozmowy z Niemcami. Przedarł się do Polski z armii Andersa, pokonując w drodze z Buzułuku 2,5 tysiąca kilometrów i dwie linie frontów. Nie ulega kwestii, iż ktoś go musiał prowadzić i ktoś go musiał zaprosić.

Istotny, jak się wydaje, był moment historii, w którym wszystkie te zdarzenia miały miejsce. Wiele wskazywało na to, że Niemcy wygrają tę wojnę. W końcu października 1941 r. byli już pod Moskwą. Stalin zarządzał ewakuację władz do Kujbyszewa. Jednocześnie Rosjanie podejmowali dramatyczne próby rozmów pokojowych z Niemcami. Europa szeptała o końcu wojny. W tamtym czasie niewielu polityków przewidywało zatrzymanie frontu niemieckiego i sowiecką kontrofensywę. A zapewne jeszcze mniej - uderzenie japońskie na Pearl Harbor i nowe, globalne oblicze wojny.

W tle wszystkich tych tajemniczych powrotów i sekretnych rozmów zawsze pojawiali się Muszkieterowie. To Witkowski witał Śmigłego na dworcu w Krakowie i to jego ludzie stanowili ochronę marszałka w Warszawie. Również tylko z relacji muszkieterskich wiemy o spotkaniu Śmigłego z Kozłowskim. Sprawa węgierskich rozmów z Niemcami płk. Steifera wychodzi na jaw także dzięki niedyskrecji Muszkieterów. W tym roku polskich tajemnic historia Muszkieterów także zapisała własną, dramatyczną kartę.

W październiku 1941 r. Niemcy zaproponowali Muszkieterom pomoc w przerzuceniu przez linię frontu grupy oficerów do armii generała Andersa. Z propozycją zwrócili się do Witkowskiego mjr Smysłowski i ppor. Bondorowski. Byli to mieszkający w Warszawie "biali" Rosjanie, dawni carscy oficerowie, pracujący dla niemieckiej Abwehry. I Niemcy, i Polacy nie ukrywali nadziei na korzyści wywiadowcze i polityczne, jakie mogły płynąć ze wspólnej akcji. Płk Drobik, szef wywiadu ZWZ, zaproponował nawet włączenie do misji swoich dwóch oficerów. O sprawie, jak przekonywał Witkowski, poinformowany był także komendant główny ZWZ gen. Grot-Rowecki. Dla Polaków możliwość utworzenia kanału przerzutowego do armii Andersa wydawała się szczególnie atrakcyjna.

Zdecydowano, że do Rosji udadzą się rtm. Czesław Szadkowski, jeden z najbliższych współpracowników Witkowskiego, i trzech oficerów reprezentujących trzy rodzaje broni: ppor. Czesław Wasilewski "Wilk" (piechota), por. Kazimierz Rutkowski "Mątwa" (artyleria) i podchorąży Antoni Pohoski "Korejwo" (lotnictwo). Wszyscy trzej byli dowódcami plutonów w Grupie Bojowej Muszkieterów. Dowództwo misji objął Szadkowski, oficer z 10. pułku ułanów cieszący się nienaganną opinią. Przygotowania do drogi zajęły kilka tygodni. Niemcy dostarczyli ciepłą bieliznę i skórę na buty. Strona polska przygotowywała listy: miały być wręczone generałowi Andersowi lub generałowi Sikorskiemu, o którego bliskiej wizycie w Moskwie wiedziano. Materiały zostały zmikrofilmowane i ukryte w mydle do golenia.

Wyruszyli z Warszawy 3 grudnia 1941 r. Nie samolotem, jak obiecywali Niemcy, ale pociągiem, do Charkowa. Towarzyszyli im ppor. Bondorowski i ppor. Zahl z Abwehry. 17 grudnia w Charkowie Niemcy powierzyli Muszkieterom swoje zadanie. Polacy mieli ocenić, jakie wrażenie na ludności radzieckiej wywarło wypowiedzenie wojny Niemcom przez USA, zorientować się, gdzie ewakuowano radzieckie zakłady przemysłowe, ustalić miejsce kontrofensywy sowieckiej, rozmieszczenie wojsk, ich uzbrojenie. W ostatnim punkcie zadania pytali o uzbrojenie i rozlokowanie oddziałów polskich, co niemile zaskoczyło Muszkieterów. Nagle zdali sobie sprawę, że Niemcy traktują ich jak swoich agentów.

W nocy z 17 na 18 grudnia Polacy zostali przewiezieni samochodami na linię frontu. Gdy tylko zorientowali się w topografii terenu, Niemcy rozpoczęli ostrzał, by odwrócić uwagę Rosjan od przekradającej się grupki. Po godzinie marszu oficerowie dotarli do samotnego domu zajętego przez grupę cywilów. Ujawnili, kim są, i poprosili o zawiadomienie dowódcy najbliższego oddziału sowieckiego. Wkrótce przybiegło około 30 żołnierzy, którzy ich rozbroili i zabrali do sztabu marszałka Timoszenki. Muszkieterowie przedstawili się jako grupa polskich inżynierów budujących mosty na Donie, którzy skorzystali z pierwszej sposobności, by dostać się do armii Andersa. Rosjanie, początkowo nieufni, po kilku godzinach rozmów, podczas których Polacy szczegółowo opisywali niemieckie zgrupowania pod Połtawą i Charkowem, oddali im broń. 24 grudnia misja Muszkieterów została przewieziona do więzienia w Woroneżu, a po dwóch dniach do Moskwy. Na Łubiance oczekiwali około dwóch tygodni na przybycie kogoś od Andersa. Wtedy jeszcze nic nie zapowiadało tragedii.

13 stycznia 1942 r. po polskich oficerów zgłosił się ppłk dypl. Wincenty Bąkiewicz, szef II Oddziału Armii Polskiej w ZSRR. Rosjanie oddali Polakom depozyt, wszystkie ich rzeczy osobiste, w tym także pudełko z mydłem do golenia. Rotmistrz Szadkowski z radością stwierdził, że Rosjanie zwrócili je w stanie nienaruszonym: mikrofilmów nikt nie otwierał. Na razie wszystko szło jak po maśle. Przez Kujbyszew cała piątka udała się do Buzułuku do Andersa.

18 stycznia generał Anders wydał bankiet na cześć polskich oficerów przybyłych z kraju. Toastom nie było końca. Święcono polską odwagę, gratulowano patriotyzmu. W uznaniu zasług Szadkowski mianowany został zastępcą dowódcy pocztu przybocznego gen. Andersa. Chwilę później wybuchł skandal. Nagle, jak zapisał w swojej relacji rtm. Szadkowski, "generał Okulicki zapytał o Śmigłego. Padały różne odpowiedzi. Jedni twierdzili, że jest w Budapeszcie, inni, że w Ankarze. Wszyscy patrzyli pytająco na mnie. Ja nachyliłem się do Andersa i cicho powiedziałem: To, co mam do przekazania, przeznaczone jest wyłącznie dla Pana Generała. Proszę o rozmowę na osobności. Gdy do niej niebawem doszło, powiedziałem: Śmigły jest w Warszawie i razem z legionistami szykują zamach na Sikorskiego. Dodałem, że gen. Grot-Rowecki bez wiedzy i zgody Naczelnego Wodza mianował szefem sztabu ZWZ płk. Tadeusza Pełczyńskiego, lecz Warszawa trzyma to w najściślejszej tajemnicy".

Anders był, jak relacjonuje rotmistrz, "wstrząśnięty i zaskoczony". Nie miał powodu wątpić w słowa tego, który mu je przekazał. Szadkowski dowodził ochroną osobistą Śmigłego i nie odstępował go na krok - trudno było wyobrazić sobie bardziej wiarygodnego świadka.

Następnego dnia sprawa przybrała wymiar wręcz katastroficzny. Z mydła do golenia wydobyto mikrofilmy przygotowane przez Witkowskiego dla gen. Andersa. Jak zapisał we wspomnieniach obecny wówczas w Buzułuku późniejszy bohater spod Monte Cassino gen. Klemens Rudnicki: "Treść była bowiem kompromitująca, i to w najwyższym stopniu. Zawierała ona list szefa Muszkieterów, a więc znanego mi Witkowskiego do generała Andersa, w którym wzywał generała do uderzenia na tyły bolszewickie, gdy tylko przyprowadzi swą armię na front przeciwniemiecki". Czy Rosjanie poznali treść tego kompromitującego listu? To było najważniejsze pytanie. Gdyby ją bowiem znali, na szwank mogłyby zostać narażone nie tylko losy armii polskiej w ZSRR, ale może cała wschodnia polityka gen. Sikorskiego. A Rosjanie mogli poznać treść listów, bo wyjęte z mydła mikrofilmy okazały się wywołane - czytelne dla każdego, kto je wziął do ręki. To też było w tej sprawie niezwykłe, bo sprzeczne z praktyką Muszkieterów. Zawsze przewozili niewywołane mikrofilmy i zabezpieczali je tak, by w razie niebezpieczeństwa kurier mógł jednym ruchem ręki pociągnąć za ukryty sznureczek i prześwietlić ładunek. Czy film jakimś cudem wywołali Rosjanie, gdy zatrzymali polską misję? Czy też w tej formie jechał już z Warszawy?

Nikt nie chciał dociekać odpowiedzi. Działano szybko i bezwzględnie. Następnego dnia, pod zarzutem zdrady i współpracy z Niemcami, został aresztowany rtm. Czesław Szadkowski. Sąd wojskowy 29 lipca 1942 roku skazał go na karę śmierci. On sam nic z tego nie rozumiał. Nie wiedział o kompromitującej treści listu, który przewoził. Był niewinny i czuł się niewinny. Wyroku śmierci nie wykonano, lecz prywatna historia rotmistrza miała zapisać kolejne procesy i lata spędzone w więzieniach na Wschodzie i potem w kraju, podczas których odpowiadał za coś, czego nie zrobił i czego nie rozumiał.

Pozostawała jeszcze do rozwiązania zagadka autora rozkazu skierowanego do gen. Andersa. Czy możliwe było, by jakiś nieznany Stefan Witkowski z Warszawy wydawał rozkazy Andersowi, które ten - zamiast lekceważąco wrzucić do kosza - traktował tak poważnie? A jeśli nie Witkowski, to kto? Jedynym możliwym autorem tego skandalicznego rozkazu (i o nim musiał pomyśleć generał Anders) mógł być jedynie marszałek Edward Rydz-Śmigły. A jedynym powodem jego wydania - próba zamachu politycznego skierowanego przeciwko władzom podziemnym w Warszawie i generałowi Sikorskiemu w Londynie.

Rozkaz i wyrok

Zasługi Stefana Witkowskiego w walce z Niemcami są równie wielkie, jak i wątpliwości co do jego roli w tej wojnie. Zapłacił za nie życiem.

Największą tajemnicą Muszkieterów był bez wątpienia twórca tej organizacji, inżynier Stefan Witkowski. On jeden planował, decydował i on jeden wiedział, kto kryje się za numerycznymi kryptonimami setek Muszkieterów. Można się na ten stan rzeczy oburzać, lecz trudno zaprzeczyć, że zapewniał on rzadkie w konspiracji warunki bezpieczeństwa. W ciągu z górą dwóch lat działalności Muszkieterów straty w wyniku wpadek i aresztowań wyniosły wśród nich 10 zabitych i 13 osadzonych w obozach koncentracyjnych. Jak na kilkusetosobową organizację wywiadowczą to naprawdę niewiele.

Jedynie Witkowski znał dane osobowe członków tzw. głębokiego wywiadu, rozmieszczonych w dziesiątkach instytucji III Rzeszy. Sam ich kontrolował. Jako baron August von Thierbach, w mundurze oficera gestapo, kilkakrotnie objeżdżał swoim samochodem placówki w Niemczech, Francji i Szwajcarii. Wśród Muszkieterów krążyły legendy o jego operatywności i nieograniczonych wręcz możliwościach. Zdarzało się, iż w niemieckim mundurze pojawiał się w więzieniach, by aresztowanym Muszkieterom przekazywać instrukcje i dodawać ducha. Ze swej organizacji uczynił znakomicie prosperujące przedsiębiorstwo wywiadowcze. Ogromną, liczącą ponad 2,5 miliona złotych dotację rządową, przekazaną mu jeszcze w 1940 r., ulokował w kilku warszawskich przedsiębiorstwach produkcyjnych. Wytwarzano w nich gazogeneratory do samochodów, żeliwne piecyki do ogrzewania mieszkań, galanterię skórzaną. Wszystkie te zakłady z jednej strony zarabiały na działalność wywiadowczą, z drugiej zaś dawały bezpieczne zatrudnienie ludziom z organizacji. Gdzieś pod Halą Mirowską w Warszawie produkowano nawet fałszywe pieniądze. Sam Witkowski, jak szeptano wśród Muszkieterów, pracował nad "promieniami śmierci", nową, genialną bronią, w którą zamierzał wyposażyć swoje oddziały bojowe. Centrala organizacji urządzona została w Podkowie Leśnej, w willi Moja Mała należącej do słynnego archeologa, także Muszkietera, Kazimierza Michałowskiego. Tu, dzięki systemowi zręcznych skrytek, ulokowana została radiostacja, obsługiwana bez przerwy przez trzech zmieniających się operatorów, którzy jednak, co ciekawe, nigdy się nie spotkali. Opowiadano, że pod willą mieścił się cały system podziemnych lochów z magazynami broni, mundurów i sprzętu, a urządzenia alarmowe ostrzegały o niebezpieczeństwie już w chwili, gdy niemiecki samochód przekraczał granice Podkowy Leśnej.

W drugiej połowie 1941 r. poprawiły się relacje Muszkieterów z innymi organizacjami Polski podziemnej, a głównie ze Związkiem Walki Zbrojnej. Jak się wydaje, dzięki rezygnacji Witkowskiego z prowadzenia działalności kontrwywiadowczej. Muszkieterska komórka kontrwywiadu z jej szefem Stefanem Dembińskim i Kazimierzem Leskim na przełomie 1940 i 1941 r. przeniesiona została do ZWZ. Tym samym skończyły się podejrzenia wobec Muszkieterów o inwigilację innych organizacji i przesyłanie nieżyczliwych im raportów do Londynu. Odtąd Muszkieterowie zaczęli nawet otrzymywać pomoc finansową od ZWZ - 15 tys. marek miesięcznie. Co znamienne, ostatnia udokumentowana wpłata nosi datę z listopada 1941 r. Tego miesiąca w Warszawie za przyczyną Witkowskiego pojawili się marszałek Edward Rydz-Śmigły i były premier Leon Kozłowski. Wtedy też w drogę do Rosji ruszała misja Muszkieterów z rotmistrzem Czesławem Szadkowskim i niepojętym rozkazem dla gen. Andersa, wzywającym do uderzenia na Sowietów i przejścia z całym polskim wojskiem na stronę niemiecką.

Czy wówczas, w listopadzie 1941 r., mieliśmy w Warszawie do czynienia z próbą zamachu stanu i przejęcia władzy w polskim państwie podziemnym przez Śmigłego i jego legionistów? Taki wniosek można by wysnuć po lekturze powojennych relacji Czesława Szadkowskiego. Czy doszło do politycznej współpracy polsko-niemieckiej i próby utworzenia w Warszawie kolaboracyjnego rządu? I jaką rolę w tych sprawach odegrał Stefan Witkowski i jego Muszkieterowie?

Historycy są zdania, że w listopadzie 1941 r. nie wydarzyło się w Warszawie nic szczególnego. To prawda, przyznają, do Polski powrócił z Węgier Rydz-Śmigły. Jednak śmiertelna choroba serca nie pozwoliła mu na realizację żadnych planów, jakiekolwiek by były. Zmarł w nocy z 1 na 2 grudnia 1941 r. na anginę pectoris. To prawda, w Berlinie w grudniu 1941 r. pojawił się Leon Kozłowski, lecz nic nie wskazuje na to, by przyczyną jego obecności były jakiekolwiek polityczne rozmowy z Niemcami, a już na pewno nie próba tworzenia kolaboracyjnego rządu.

A jednak w Warszawie końca 1941 r. coś się działo. Wystarczy sięgnąć do listu gen. Władysława Sikorskiego do ambasadora w Moskwie Stanisława Kota z 26/27 marca 1942 r.: "Zgodnie z raportem, który otrzymałem 20 stycznia, Naród Polski mimo okrutnych prześladowań odpowiedział stanowczo odmownie na wezwanie do udziału w krucjacie przeciw bolszewikom, co było połączone z poważnymi koncesjami na rzecz Polski".

Jakimi koncesjami? Czyje wezwanie? Do kogo skierowane? Dokument na to nie odpowiada. Wiadomo jednak, że kilka dni wcześniej, 24 marca 1942 r., w rozmowie z prezydentem Rooseveltem Sikorski stwierdził: "... tak niedawno, bo zaledwie 20 stycznia, wszystkie polityczne partie Polski zadeklarowały swoją jednomyślną decyzję nieulegania sugestiom niemieckim i nieuczestniczenia Polski w jakiejkolwiek formie w kampanii antyrosyjskiej, w zamian za co Polacy mieli obiecane przywrócenie normalnych warunków na terytorium polskim". Skoro o tym dyskutowano, to znaczy, że było o czym dyskutować. W rozmowach musiały ścierać się różne opcje polityczne, także i ta opowiadająca się za współpracą z Niemcami. Czy reprezentowali ją premier Leon Kozłowski, marszałek Rydz-Śmigły i szef Muszkieterów Stefan Witkowski? Nie sposób powiedzieć. Ważny wszelako wydaje się fakt, że zarówno Kozłowski, jak i Witkowski otrzymali z Londynu albo z Warszawy wyroki śmierci.

Jak wynika z relacji Jadwigi Sosnkowskiej, wyrok śmierci i degradacji, podpisany przez Sikorskiego, dostał także marszałek Rydz-Śmigły. Podobnie rotmistrz Szadkowski, pełniący w tej historii jedynie rolę nieświadomego posłańca. Wyroku na Szadkowskim szczęśliwie nie wykonano. Podobnie, wobec sprzeciwu Grota-Roweckiego, nie wykonano go na premierze Kozłowskim. Życiem zapłacili jedynie Witkowski i marszałek Rydz-Śmigły.

Losy Śmigłego zasługują na oddzielny szkic, przywracający historii prawdziwą pamięć o marszałku. Dość powiedzieć, że data jego śmierci - 2 grudnia 1941 r. - jest mistyfikacją. 6 grudnia odbył się pogrzeb na Powązkach, jednak w kwaterze 139 pochowano anonimowego pacjenta ze szpitala Ujazdowskiego. Rydz-Śmigły zmarł pół roku później. Wyroku na marszałku nie wykonano: jako rozwiązanie zaproponowano mu samobójstwo lub wyjazd z kraju. Odmówił, więc skazano go na niebyt. Po aresztowaniu przez AK w końcu listopada 1941 r. trzymano go w ukryciu w nieludzkich warunkach, w których odnowiła się gruźlica płuc z wczesnej młodości. Ciężko chory trafił wreszcie do sanatorium miejskiego w Otwocku i tam zmarł 3 sierpnia 1942 r.

Choć do powstania proniemieckiego rządu kolaboracyjnego nie doszło, to jednak w Warszawie w listopadzie 1941 r. formowany był gabinet. Ktoś, jak wynika z relacji pani Władysławy Namysłowskiej, rozdzielał nominacje rządowe, skoro jej mąż, prokurator Józef Namysłowski, blisko związany wówczas z Rydzem-Śmigłym, otrzymał nominację na wojewodę pomorskiego.

Lecz oficjalnej historii fakty te nie są znane. Wiadomo jedynie, że 6 grudnia 1941 r. podpisane zostały dokumenty scalające ZWZ i Muszkieterów. Kilka miesięcy później wobec niezgody Witkowskiego na ujawnienie ZWZ agentów głębokiego wywiadu, z rozkazu gen. Grota-Roweckiego został on pozbawiony dowództwa Muszkieterów, a w końcu sierpnia 1942 r. dostał wyrok śmierci podpisany przez pułkowników Tadeusza Bora-Komorowskiego, Kazimierza Plutę - Czachowskiego i Jana Rzepeckiego.

Dopiero niedawno, w latach 80., z rąk majora Mieczysława Waleckiego, dowódcy konspiracyjnego 2. pułku ułanów i zastępcy inspektora Inspektoratu Podlaskiego AK, dostałem dokumenty rzucające nieco światła na tę sprawę. Według relacji majora Waleckiego dokumenty te "pochowane" zostały wraz z jednym z Muszkieterów i dopiero po latach, gdy o sprawie Witkowskiego zaczęto w Polsce mówić i pisać, wydobyte przez jego syna. Wśród innych znajduje się pismo płk. Mariana Drobika, ps. Dzięcioł, szefa II Oddziału KG AK, do Stefana Witkowskiego z maja 1942 r.: "W związku z Pańskimi ostatnimi wystąpieniami do mnie (...) z żądaniem pełnej swobody działania, opartej na całkowitym zaufaniu, żądaniem podporządkowania Panu całej sieci wywiadowczej na terenie Niemiec (...) chcę tę sprawę definitywnie wyświetlić i zakończyć. (...) Pan z niezrozumiałym dla mnie uporem, powołując się na nadany przez Pana kiedyś organizacji >>Mu [szkieterów] << charakter służby specjalnej przy oficerze do specjalnych zleceń, chce ten charakter utrzymać. (...) Określenie takie jest nic nie mówiącym frazesem, pod który można by podciągać, zależnie od upodobań: wywiad, dywersję, mianowanie wojewodów, szpiegowanie Delegata Rządu, likwidację ludzi, których >>oficer do specjalnych zleceń<< uzna za szkodliwych itp. (...) Pan łamie przyjęte na siebie zobowiązania...".

A więc jednak ktoś w tym tajemniczym listopadzie 1941 r. mianował wojewodów. Z niepublikowanego raportu majora Stanisława Sławińskiego, oficera kontrwywiadu ZWZ z grudnia 1941 r., wynika też, że "kpt. Muszkieterów [chodzi o Witkowskiego - przyp. red.] jeździł w październiku czy listopadzie 1941 do Berlina na jakąś konferencję fachową, w której miał uczestniczyć przedstawiciel gen. Keifla, minister komunikacji Rzeszy i przedstawiciel gabinetu wojskowego Hitlera". Może to zbyt nikłe przesłanki, by przyjąć definitywnie, że za próbą utworzenia kolaboracyjnego rządu w Warszawie stał szef Muszkieterów, ale dla wojskowego sądu Polski podziemnej argumenty te okazały się wystarczające. 18 września 1942 r. Stefan Witkowski umówiony był z ojcem, który tego dnia przyjechał z Siedlec do Warszawy. Spotkać się mieli na Żoliborzu. Witkowski wyszedł z domu przy Wareckiej 9 około południa. W bramie czekali ludzie w mundurach niemieckiej żandarmerii. Gdy Witkowski pojawił się w prześwicie, otworzyli ogień. Pierwszych strzałów jakimś cudem zdołał uniknąć. Wbiegł na najbliższą klatkę schodową, by z któregoś mieszkania zatelefonować po swoich ludzi. Według niejasnych relacji dzwonił, lecz nie udało się ustalić do kogo. Gdy po kilku minutach pojawił się na klatce schodowej, dosięgły go pociski. Trafiony w głowę, zginął na miejscu. Ci, którzy go zastrzelili, do mankietu jego płaszcza przypięli kartkę z napisem: "Największy polski bandyta". Następnego dnia rozpoczęła się niemiecka obława na Muszkieterów. Przy ul. Lwowskiej aresztowani zostali Ludwik Plater i mecenas Klimaszewski. Aresztowano Zygmunta Zyberk-Platera, Teresę Łubieńską, Janinę Falęcką. Niemcy trafili także do Podkowy Leśnej. Nie wiadomo, kto ich prowadził i kto wskazywał kolejne adresy. Ocalał w gruncie rzeczy jedynie głęboki wywiad, bowiem nazwiska jego członków znane były tylko Witkowskiemu. I to był prawdziwy koniec świata Muszkieterów.

Szczególne post scriptum do tej sprawy dopisała historia wiosną 1943 r. Wówczas wywiad niemiecki dotarł do dokumentów zamachu, przygotowywanego na Hitlera i Göringa. Mieli go dokonać 20 kwietnia włoscy i niemieccy oficerowie w głównej kwaterze Hitlera w Wilczym Szańcu w Gierłoży. Wszystkie niemieckie ślady prowadziły do Muszkieterów i Witkowskiego. Jednak mimo zakrojonego na wielką skalę śledztwa Niemcom nie udało się trafić na trop Witkowskiego. Nie wiedzieli, że zginął pół roku wcześniej. Rzekomo z ich rąk.

Dopiero 10 lat później podczas stalinowskiego procesu Czesława Szadkowskiego zeznający jako świadek Józef Ryś, zastępca szefa kontrwywiadu Komendy Głównej AK, ujawnił prawdę o śmierci Witkowskiego. Przyznał, że to na jego rozkaz i pod jego osobistym nadzorem wyrok wykonała komórka egzekucyjna AK. Podczas tego procesu doszło do znamiennej wymiany zdań między oskarżonym Czesławem Szadkowskim a świadkiem Józefem Rysiem. Szadkowski zapytał przez swego obrońcę, czy grupa likwidacyjna i Ryś wiedzieli, że Witkowski był agentem brytyjskim. "Decydując się na zastrzelenie Witkowskiego - odpowiedział Ryś - wiedziałem, że jest on agentem Intelligence Service, którzy to agenci korzystali ze specjalnej ochrony oficerów armii sprzymierzonych. Wiedziałem jednak również, że jest on agentem niemieckiego wywiadu. Biorę tę śmierć na swoje sumienie".

Pytanie o rolę Stefana Witkowskiego w historii tej wojny zapewne jeszcze przez lata pozostanie bez jednoznacznej odpowiedzi. Kim był człowiek, którego zasługi w wojnie z Niemcami są równie wielkie jak wątpliwości co do jego dwuznacznej roli w aferze politycznej, którą rozpętał, próbując doprowadzić do porozumienia polsko-niemieckiego? Co i na czyje polecenie próbował osiągnąć? Być może odpowiedź na te pytania zapisana jest w nieujawnionych dotąd przez Brytyjczyków muszkieterskich raportach i rozkazach.

 

Dariusz Baliszewski jest historykiem, autorem telewizyjnego programu "Rewizja nadzwyczajna"