Instytut Obywatelski - 20 sierpnia 2012
Aleksander Kaczorowski
My z Wokulskiego
1.
Co by powiedział Bolesław Prus, gdyby dowiedział się, że imieniem bohatera "Lalki" (1887-90), najniezwyklejszej i najmniej zrozumianej polskiej powieści, nazwano niejeden sklep, centrum handlowe, fundację wspierania przedsiębiorczości, a nawet, nie wiedzieć czemu, pociąg relacji Warszawa - Łódź Fabryczna? Przecież jeśli kogokolwiek spośród bohaterów powieści miał na myśli autor, nadając jej ten niezwykły tytuł, to z pewnością nie Izabelę Łęcką, lecz Stanisława Wokulskiego (pisał o tym przed laty zmarły przedwcześnie krytyk Jan Walc).
Zapewne potrzebujemy bohaterów pozytywnych, w końcu mamy ich tak niewielu, a już
szczególnie tych, którzy zamiast zginąć na barykadzie, dorobiliby się majątku.
Może dlatego, tak jak poczciwy Rzecki, nie przyjmujemy do wiadomości oczywistego
przecież i całkowicie zgodnego z ogólną wymową powieści faktu, że Wokulski
zginął śmiercią samobójczą. Wciąż powstają kontynuacje "Lalki", w których
poznajemy jego późniejsze, nierzadko zupełnie fantastyczne losy, choć powieść
Prusa jest tak naprawdę o tym, że Wokulski żadnej przyszłości nie miał i mieć
nie mógł. I że również nas, jego rodaków, w XX wieku czeka najpewniej szamotanie
się wśród iluzji, trwanie w letargu przez długie lata, a wreszcie zbiorowe
samobójstwo i śmierć pod ruinami dawnej Polski. Tak jak w sierpniu 1944 roku.
2.
W "Lalce" występuje w niej z imienia i nazwiska ponad sto postaci, lecz nie ma
wśród nich dosłownie nikogo, kogo moglibyśmy z czystym sumieniem nazwać
bohaterem pozytywnym. Nawet "stary subiekt" - w rzeczywistości starszy od
Wokulskiego zaledwie o kilka lat - jest poczciwym, nieszkodliwym idiotą.
Wokulski z kolei aż do 1877 roku, czyli do wojny rosyjsko-tureckiej, wiedzie
żywot typowy dla przedstawicieli zdeklasowanej szlachty. Zmuszony od wczesnych
lat utrzymywać się z pracy fizycznej, marzy o studiach, lecz na uniwersytecie
wdaje się w patriotyczny spisek i trafia na Syberię. "Tam dopiero mógł pracować,
tam zdobył uznanie i przyjaźń Czerskich, Czekanowskich, Dybowskich - pisze Prus.
- Wrócił do kraju prawie uczonym, lecz gdy w tym kierunku szukał zajęcia,
zakrzyczano go i odesłano do handlu".
Wokulski, bez grosza przy duszy, już niemal czterdziestoletni, pomieszkuje kątem
u Rzeckiego. U niego wpadł w oko "starej", to znaczy będącej mniej więcej w jego
wieku właścicielce sklepu galanteryjnego przy Krakowskim Przedmieściu. Żeni się
z nią, a po jej przypadkowej śmierci dziedziczy sklep i "dość spory majątek".
Tak to nasz "bohater pozytywistyczny" dorobił się pierwszych pieniędzy. A gdy
tylko zaspokoił najniezbędniejsze potrzeby bytowe, "odsunął się od sklepu, a
znowu zbliżył się do książek. I może z galanteryjnego kupca zostałby na dobre
uczonym przyrodnikiem, gdyby znalazłszy się raz w teatrze nie zobaczył panny
Izabeli".
Zakochany Wokulski postanawia zbić fortunę, w czym pomaga mu jego rosyjski
przyjaciel, Suzin. To jeden z najbardziej tajemniczych bohaterów książki, a
zarazem jedyny występujący w niej z nazwiska Rosjanin. Dowiadujemy się o nim
niewiele, ale i tego, co Prus zdołał przemycić przez carską cenzurę, wystarczy.
Oto Suzin realizuje na zlecenie rządu rosyjskiego gigantyczne kontrakty
wojskowe. Pobiera dziesięć procent od zrealizowanych transakcji. Wokulski - jego
pomagier - dostaje dziesięć procent zysków Suzina. I w ciągu roku, który
spędzają razem w Bułgarii, kilkakrotnie pomnaża swój majątek, gromadząc
imponujące rulony owych srebrnych rubli, z którymi, gdy je pozawijać w papier i
napchać do kieszeni, tak swobodnie, pewnym, choć nie zawsze zgrabnym krokiem,
można wejść do najwykwintniejszych salonów Warszawy.
To skądinąd daje do myślenia, jak często Wokulski podkreśla, że zarobił swój
majątek uczciwie. Oj, coś zbyt często zapewnia nas o tym również sam autor. Nie
poznajemy wprawdzie szczegółów owych krociowych transakcji bułgarskich, ale
jedno jest pewne - wbrew potocznym wyobrażeniom, które do dziś znajdują wyraz w
tytułach prasowych w rodzaju "Donald Wokulski" (Przegląd 6/2008), bohater
"Lalki" nie dorobił się na handlu z Rosją, lecz na "dostawach dla wojska"
rosyjskiego. To jest jednak jakaś różnica.
Co nieco na temat owych dostaw możemy wywnioskować z epizodu paryskiego. Oto
Suzin, który jak się okazuje nie włada żadnym językiem poza rosyjskim, znów
potrzebuje Wokulskiego, by pośredniczył w jego interesach. Stają w Grand Hotelu,
"jednym z największych i najwytworniejszych hoteli paryskich", który "posiadał
ok. 70 wspaniale umeblowanych salonów i 700 pokoi".
Już pierwszego dnia w Paryżu do naszego bohatera zgłaszają się najdziwaczniejsze
persony: baronowa prowadząca regularną wywiadownię, to znów handlarz bronią
palną, a wreszcie zwariowany wynalazca Geist, który oferuje kupno dynamitu.
Wszyscy oni biorą Wokulskiego za kogoś, kim jest w istocie - pomocnikiem
kremlowskiego oligarchy, który dyskretnie, zapewne na zlecenie swego rządu,
zakupuje kilkanaście okrętów przed spodziewaną wojną z Prusami. Wokulski
natomiast zachowuje się tak, jakby on jeden nie zdawał sobie z tego sprawy:
asystuje przy interesach Suzina, poza tym zwiedza Paryż, oczywiście rozmyśla o
pannie Łęckiej, "to znowu, dla odmiany, pił koniak, grał w karty i w ruletę albo
oddawał się rozpuście". W każdym razie do Warszawy wraca z podwojonym majątkiem.
Tymczasem w kraju jest już powszechnie znienawidzony. Dawni towarzysze z
zesłania na jego widok odwracają się na ulicy. Rodzimi kupcy oskarżają go o
psucie interesu, a fabrykanci niemieccy i żydowscy z Warszawy i Łodzi o
działalność na ich szkodę. Nie dość bowiem, że Wokulski w swoim nowym sklepie
sprzedaje tańsze wyroby rosyjskie, to jeszcze zakłada z arystokratami spółkę do
handlu z Rosją i literalnie zalewa kraj tandetą, wykańczając rodzimy przemysł. W
efekcie niemal wszyscy przyjmują z ulgą jego nieuchronny upadek jesienią 1879
roku, a więc w zaledwie dwa lata po tym, jak ujrzał pierwszy raz pannę Łęcką.
Zawiedziony w swoich uczuciach Wokulski ponownie wpada w depresję, z depresji w
letarg, z letargu w mizantropię, a wreszcie popełnia samobójstwo, wysadzając się
w powietrze w ruinach zamku w Zasławiu, przywalony - dosłownie - przez ruiny tej
dawnej Polski, której widmo prześladowało go całe życie i sprowadziło na niego
ostateczną klęskę.
Dzieje Wokulskiego bowiem to historia daremnego buntu przeciw romantyzmowi
polskiemu, przeciw tej Polsce szlacheckiej, z której mitem Bolesław Prus
(Aleksander Głowacki) rozstał się jako 16-letni powstaniec w 1863 roku. Klęska
Wokulskiego na tym właśnie polega, że mając w ręku wszelkie atuty, by stać się
źródłem nadziei i symbolem zupełnie nowej Polski - egalitarnej i mieszczańskiej,
kraju ludzi przedsiębiorczych i nie wypierających się swych plebejskich korzeni
- pozostał nieodrodnym synem zdegenerowanej klasy próżniaczej, zbuntowanym wobec
niej, lecz w istocie niezdolnym do prowadzenia samodzielnej egzystencji poza
nią.
3.
Wokulski po dziś dzień uchodzi za postać tragiczną - i to jest przyczynek do
niezamierzonego komizmu zbiorowości polskiej i naszej śmieszności w oczach
innych narodów. Co jest tragicznego w facecie, który mając rozum, rozliczne
talenty, wiedzę i nawet pieniądze, nie jest w stanie niczego zrobić porządnie i
do końca? Przypomnijmy, bohater powieści wraca z Bułgarii wiosną 1878 roku, a
już jesienią następnego roku "wszystkie jego ruchomości, począwszy od sprzętów,
skończywszy na powozie i koniach, nabył hurtem Szlangbaum za dosyć niską cenę".
Ten sam Henryk Szlangbaum, dawniej subiekt u Wokulskiego, przejmuje też jego
interesy: zarówno sklep, jak i spółkę do handlu z Rosją oraz znajomości wśród
arystokracji. Z perspektywy Nalewek Wokulski okazuje się "lalką" w rękach
żydowskiej plutokracji, której nieświadomie przeciera drogę na warszawskie
salony.
Te dwa środowiska: zamożnych fabrykantów i kupców żydowskich oraz polską
arystokrację i szlachtę herbową, już wtedy łączy obopólny interes (a wkrótce
połączą je także związki małżeńskie). Polega on na utrzymaniu post-feudalnej
struktury społecznej, w której o możliwościach awansu nie decydują zdolności,
lecz przynależność do warstwy rządzącej, jak byśmy dziś powiedzieli: trzymającej
władzę. Innymi słowy - pochodzenie, czyli dostęp do kapitału (kulturowego i/bądź
finansowego).
O tym właśnie rozmyśla Wokulski podczas swej słynnej przechadzki po
przypominającym slumsy Kalkuty warszawskim Powiślu: "Oto miniatura kraju -
myślał - w którym wszystko dąży do spodlenia i wytępienia rasy. Jedni giną z
niedostatku, drudzy z rozpusty. Praca odejmuje sobie od ust, ażeby karmić
niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych próżniaków, a ubóstwo nie mogące
zdobyć się na sprzęty otacza się wiecznie głodnymi dziećmi, których największą
zaletą jest wczesna śmierć. Tu nie poradzi jednostka z inicjatywą, bo wszystko
sprzysięgło się, ażeby ją spętać i zużyć w pustej walce - o nic. (...) Strach, co
tu się stanie za kilka generacyj".
Tym, co paraliżuje Wokulskiego, czyniąc go bezwolnym narzędziem w rękach innych,
jest w istocie fatalizm, odziedziczony po przodkach, którzy z własnej winy
stracili majątek i pozycję społeczną (a przecież, jak mawia prezesowa Zasławska,
"Wokulscy są tak dobrą szlachtą, jak Starscy, a nawet Zasławscy"). Zaledwie
kilku bohaterów powieści - Wokulski, doktor Szuman, a kto wie, czy i nie Suzin?
- zdaje sobie w pełni sprawę z beznadziejności położenia ówczesnego
społeczeństwa polskiego. W latach 70-tych XIX wieku, gdy rozgrywa się akcja
"Lalki", przodkowie zdecydowanej większości współczesnych Polaków nie wiedzieli
nawet, że w ogóle mogą być Polakami. Najuczciwsi zaś ludzie tamtej epoki uważali
za swój obowiązek, by wyrwać ich z ciemnoty i łudzili się, że znają lekarstwo na
wszystkie bolączki ludu: "praca obowiązkowa - słusznie wynagradzana. Ona jedna
może wzmocnić lepsze indywidua, a bez krzyku wytępić złe i... mielibyśmy ludność
dzielną, jak dziś mamy zagłodzoną lub chorą" - myśli sobie Wokulski.
Powiśle, oddalone przecież zaledwie o kilka minut spaceru od Krakowskiego
Przedmieścia, z jego eleganckimi sklepami, kościołami i pałacami arystokracji,
jest w owym czasie jedną wielką kloaką, której apokaliptyczne rozmiary
zdumiewają nawet doświadczonego i bywałego w świecie Wokulskiego. Na brzegu
Wisły, "na kilkumorgowej przestrzeni wznosił się pagórek najobrzydliwszych
śmieci, cuchnących, nieomal ruszających się pod słońcem, a o kilkadziesiąt
kroków dalej leżały zbiorniki wody, którą piła Warszawa. (...) Na stoku i w
szczelinach obmierzłego wzgórza spostrzegł niby postacie ludzkie. Było tu kilku
drzemiących na słońcu pijaków czy złodziei, dwie śmieciarki i jedna kochająca
się para, złożona z trędowatej kobiety i suchotniczego mężczyzny, który nie miał
nosa. (...) Co za piękne, ojczyzno, będziesz miała potomstwo, urodzone i wychowane
na tym śmietniku, z matki okrytej wysypką i beznosego ojca! - rozmyśla
Wokulski".
A przecież wystarczyło by urządzić bulwary nad Wisłą, wytyczyć kanały i ujęcia
wody pitnej - myśli nasz filantrop - "i można by ocalić rokrocznie kilka tysięcy
ludzi od śmierci, a kilkadziesiąt tysięcy od chorób". Lecz po chwili macha ręką:
"Cóż za bulwary?... - myślał. - Postoją jakiś czas, a potem będą walić się,
zarośnięte zielskiem i odrapane, jak te oto ściany" (przy ulicy Karowej).
W kwietniu 1878 roku "Kurier Warszawski" rzeczywiście donosił o powstaniu
towarzystwa polsko-francuskiego, które zamierzało wybudować bulwary nad Wisłą
kosztem 25 milionów rubli. Była to ogromna suma (cały majątek Wokulskiego w
najlepszym razie nie przekraczał pół miliona rubli), więc owe bulwary nigdy nie
powstały. Szkoda, bo przecież "Warszawa całym swoim ogromem ciąży i zsuwa się ku
Wiśle. Gdyby brzeg rzeki obwarować bulwarami, powstałaby tam najpiękniejsza
część miasta: gmachy, sklepy, aleje".
Gdyby babcia miała wąsy... Wszystko to były mrzonki, gdyż przedsięwzięcia o takiej
skali nie mogą zależeć od woli jednego człowieka czy grupy ludzi, być skutkiem
ich chwilowej zachcianki, lecz muszą służyć realizacji interesów i celów całych
zbiorowości.
4.
Egalitarne społeczeństwo, o jakim marzył Prus, w epoce "Lalki" powstawało
naprawdę, w dodatku tuż za miedzą - w Czechach. Tam bohater powieściowy pokroju
Wokulskiego już wtedy budziłby śmiech, byłby kimś w rodzaju pana Brouczka z
powieści Svatopluka Čecha ("Nový epochální výlet pana Broučka, tentokráte do XV.
století", 1888). Ów jegomość we śnie przeniósł się w czasy Pragi husyckiej i
wielce się zdziwił, znajdując swych rodaków sprzed czterech wieków narodem
fanatycznych kacerzy, gotowych do walki z całym ówczesnym cywilizowanym światem,
byle tylko móc nadal przyjmować komunię pod dwiema postaciami. Pan Brouczek nie
pasuje do tamtej epoki, ale i Wokulski nie pasuje do swojej, jest w niej - wbrew
pozorom - nieproszonym gościem, zbłąkanym intruzem w epoce kredytu, weksli,
żelaza i pary. Tak jak cała jego klasa, cały naród szlachecki.
Tymczasem Czesi, naród szewców i sklepikarzy, wprawdzie chętnie słuchają legend
o swych przodkach, "bożych bojownikach", co to ogniem i mieczem wypalali
niemiecką zarazę. Nie zamierzają jednak wzorować się na ich wojowniczych
metodach, choć cel mają wciąż ten sam - Czechy dla Czechów. Wiedzą bowiem dzięki
swym przywódcom politycznym, publicystom i pisarzom, że u schyłku XIX wieku
warunkiem przetrwania i wybicia się na niezależność narodu, który nie godzi się
na dalsze traktowanie we własnym kraju jak nacja drugiej kategorii, jest rozwój
rodzimego mieszczaństwa, wydźwignięcie się klasy średniej, stworzenie własnych
instytucji publicznych, fabryk i banków. A wreszcie: przejęcie władzy w
magistratach.
Czesi osiągają wszystkie te cele między 1861-1900 rokiem. Podczas gdy jeszcze w
1880 roku Niemcy stanowią 15,5 proc. mieszkańców Pragi, zaledwie dwadzieścia lat
później jest ich już tylko 7,5 proc. W 1900 roku więcej praskich Żydów deklaruje
już posługiwanie się na co dzień językiem czeskim niż niemieckim. Rodzima
szlachta, mniej liczna niż w Polsce i przeważnie zgermanizowana, zostaje
dosłownie wypchnięta poza nawias tworzącego się od podstaw narodu, złożonego z
awansujących cywilizacyjnie, kulturowo i materialnie plebejuszy, mieszczan,
drobnomieszczan i chłopów. Litwini, którzy sporo zawdzięczają Czechom i chętnie
się na nich wzorowali, przyswajając swemu alfabetowi znaki diakrytyczne -
wymyślone jeszcze przez Jana Husa wszystkie te "daszki" i "ptaszki" - zastosują
nieco później ten sam manewr wykluczający wobec rodzimej, spolonizowanej
szlachty.
Dziś nikt w Czechach nie wstydzi się przodków szewców, piwowarów czy zwykłych
chłopów, bo to spomiędzy nich wyszła późniejsza potęga finansowa klanów Batów
czy Havlów. Czesi mają tę swoją biedermeierowską kulturę, z naszego punktu
widzenia może nieco zatęchłą, lecz skrojoną w sam raz na miarę, toteż leży ona
na nich jak ulał. Tymczasem nasza przypomina znoszony, przyciężki kontusz,
wyniesiony ze spalonego teatru.
Aby się o tym przekonać, co straciliśmy, nie mając w XIX wieku silnego,
patriotycznego mieszczaństwa - i nie mogąc go mieć, nie z winy zaborców, lecz
pasożytniczej struktury społecznej, przejętej w spadku po Rzeczpospolitej
szlacheckiej - nie trzeba jechać, jak Wokulski, do Paryża; wystarczy zajrzeć do
Pragi. W 1888 roku, a więc akurat wtedy, gdy Bolesław Prus pisze "Lalkę", czescy
radni przejmują pełną władzę w tamtejszym magistracie. Wkrótce podejmują
decyzję, zaakceptowaną w 1895 roku przez władze w Wiedniu, o wyburzeniu i
całkowitej przebudowie najbardziej zaniedbanych kwartałów miasta, w tym dawnej
dzielnicy żydowskiej, Josefova. Był on wówczas niesławną wylęgarnią
przestępczości i chorób zakaźnych, które dziesiątkowały tamtejszy, przeważnie
słowiański lumpenproletariat. Podczas gdy w 1895 roku śmiertelność z powodu
chorób wynosiła na praskim Starym Mieście 18,13 osób na tysiąc, to już na
zaniedbanym Josefowie było to prawie dwa razy więcej, bo 30,61 (ale - dla
porównania - w Warszawie w czasach "Lalki" (1877) współczynnik śmiertelności
wynosił aż 36,6).
W ciągu dwóch ostatnich dekad XIX wieku prascy radni, wspierani przez rodzime
mieszczaństwo, wszystkich tych synów czy wnuków pogardzanych w Polsce szewców,
rymarzy, karczmarzy, kowali i zdunów, uczynili Pragę nowoczesnym miastem, które
od stu lat zachwyca przybyszów z całego świata. To wtedy powstały najbardziej
reprezentacyjne, monumentalne gmachy: Teatr Narodowy (1881-83), Rudolfinum
(1884), Umprum (1884), Muzeum Narodowe (1885-1890), Muzeum Miasta Pragi (1898).
Tymczasem jeszcze całkiem niedawno na Powiślu można było znaleźć "resztki
starych ruder, pamiętających czasy Prusa" (z przypisu do "Lalki").
Zapewne Warszawa nie mogła być Pragą, choćby z powodu peryferyjnego położenia
miasta, jak i dawnej Polski, na mapie Europy. Ale czy o wszystko można winić
historię i geografię, Rosjan i Niemców?
5.
Polska arystokracja i niedobitki szlacheckie - ta pierwsza zadłużona po uszy, ci
drudzy zubożali lub przywiedzeni do nędzy - narzucili swój kompulsywny styl
życia plebejskiemu ogółowi. W XIX wieku gwarancję godziwego, próżniaczego bytu
dawał korzystny ożenek. Po 1918 roku mezalians wyszedł z mody, wyparty przez
dziedziczony na ogół dostęp do intratnych posad państwowych. Od tej pory wszelki
awans społeczny w Polsce polega wciąż na tym, że uzdolnione jednostki z gminu
dopuszcza się łaskawie do elity, pod warunkiem uznania jej quasi-szlacheckich
tradycji, przyjętych zasad zachowania i kodu kulturowego, krótko mówiąc - etosu.
Ów etos zaś coraz bardziej się spłaszcza i w pewnym sensie demokratyzuje (co
malkontenci starej daty nazywają schamieniem).
Jedno wciąż się nie zmienia: parweniusze, od stu lat nazywani chamami - a
ostatnio znów lemingami - na ogół potulnie, z pokorą, niekiedy znajdując w tym
nawet jakąś masochistyczną przyjemność, wypierają się swych plebejskich,
chłopskich korzeni. Zjawisko to przybiera dziś równie karykaturalne formy, jak w
okresie PRL-u. W efekcie po dziś dzień niemal każdy wykształcony, miastowy
człowiek w Polsce jest gotów przysiąc, że jego przodkowie wywodzą się ze
szlachty, że wuj był w AK, stryj w Katyniu, brat szwagra w Powstaniu Warszawskim
itd. Choć z samej statystyki wynika, że więcej Polaków miało dziadków w UB, SB i
MO niż w AK.
Jako zbiorowość żyjemy w zakłamaniu, którego przyczyny powinny nam być od czasów
"Lalki" doskonale znane. Właśnie dlatego ta powieść jest tak genialną
antycypacją pokracznej modernizacji polskiej w XX wieku. Prus zrozumiał to do
głębi - i chyba sam się tej głębi, tej przepaści bez dna, przeraził. Dostrzegł
bowiem, że najdotkliwszą słabością Polaków nie jest brak niepodległego państwa,
lecz post-feudalna struktura społeczna. I że nawet odzyskana państwowość może w
ostatecznym rachunku posłużyć tylko temu, że utrwali ową kaleką, XIX-wieczną
strukturę przypominającą ów powiślański "pagórek najobrzydliwszych śmieci": z
arystokracją i plutokracją na wierzchu, z cienką warstewką inteligencji
post-szlacheckiej i urzędniczej, z rachitycznym mieszczaństwem i
drobnomieszczaństwem, a wreszcie złogami milionowych rzesz nędzy.
Awans społeczny chłopów, zapoczątkowany u schyłku XIX wieku, kontynuowany w
okresie II Rzeczpospolitej i PRL, trwa jednak po dziś dzień i jak przed laty
wykracza poza Polskę - wszędzie bowiem, od Londynu po Madryt, od Berlina po Nowy
Jork, kształcą się i dorabiają potomkowie młodego Węgiełka czy wozaka
Wysockiego. Wciąż jednak nie umiemy opowiedzieć o tym inaczej niż w konwencji
serialu telewizyjnego ("Londyńczycy").
To jakiś szyderczy kaprys losu, że w Polsce, a przynajmniej w rodzimej
literaturze niezastąpionym, dyżurnym wzorem człowieka przedsiębiorczego już od
ponad stu lat jest wciąż ten nieszczęsny Wokulski. A przecież jego dzieje
Bolesław Prus opowiedział nam tylko z jednego powodu - by przestrzec nas, że z
takimi jak on możemy co najwyżej zginąć pod ruinami Zasławia. Lub Warszawy.