Gazeta Wyborcza - 07-03-2003


 

Zygmunt Bauman

Myśli parę o władzy, ciele i spokoju ducha 

(w pół wieku po zgonie Stalina)



Skąd się wzięła u poddanych potrzeba pewności na tyle silna, by uczynili Stalinowi prezent z własnej władzy sądzenia i by wypełniły się ich serca wdzięcznością za to, że dar został przyjęty? Jak pewność trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto ją stracił. A jej potrzeba nie zanikła do dziś



Wśród pacjentów oddziału chorych na raka, przez Aleksandra Sołżenicyna opisanego, był też miejscowy dygnitarz partyjny. Czekał na operację, szans przeżycia ani on, ani jego lekarze obliczyć nie mogli; ale każdego ranka, przynoszono mu do łóżka najświeższy numer "Prawdy", zaczynał więc dzień od uważnej lektury artykułu wstępnego, i od największej troski, od najnieznioślej dręczącego niepokoju, był wolny - przynajmniej do czasu ukazania się następnego numeru "Prawdy". Wiedział dokładnie, co robić, a czego nie, o czym mówić, a o czym milczeć. W sprawach zaiste ważnych, w decyzjach naprawdę się liczących, miał błogie poczucie pewności. Nie mógł się pomylić.

Ludwik Wittgenstein odnotował kiedyś, że zrozumieć to tyle, co wiedzieć, jak postąpić. Nasz partyjny kacyk rozumiał wszystko, co było do zrozumienia - wiedział, jak postępować. Czuł się kojąco bezpieczny. Gwarantem jego bezpieczeństwa była Partia, a więc Stalin, który co dzień rano ze szpalt partyjnej gazety informował go, jak w dniu dzisiejszym postępować. Stalin wiedział wszystko; ale najważniejsze, że wiedział, co on, żołnierz Partii, wiedzieć winien i musiał, by mieć zawsze rację i ustrzec się błędu. Słuchaj się Stalina, a się nie pomylisz.

Bohaterka filmu Michaiła Cziaureliego "Przysięga", Matka-Rosjanka, umęczona do kresu wytrzymałości biedą, wyrzeczeniami, spustoszeniem kraju, udaje się w końcu do Stalina z prośbą, by położył kres wojnie. Tyle się ludzie nacierpieli, powiada, tyle żon straciło mężów, tyle dzieci ojców, tyle matek synów... Czy naszym cierpieniom ma nie być końca? Stalin myśli chwilę i odpowiada: Matko, masz rację, czas kończyć wojnę. I kończy wojnę.

Stalin nie tylko wie wszystko; jest też wszechmocny. Jak uzna, że już dość wojny, to ją skończy. Jeśli nie zrobi, o co go prosisz - to nie dlatego, że nie może, ale dlatego, że jako istota wszechwiedząca zna ważne powody, aby twej prośby nie spełnić. Gdyby nie te doniosłe względy, które przed nim się nie ukryją, a o których ty nie masz pojęcia, na pewno by się ku twej prośbie przychylił. Odmawiając, Stalin ratuje cię przed strasznymi następstwami twej pomyłki. Nie ważne więc, czy potrafisz (lub nie umiesz) dopatrzyć się sensu w tym, co się dzieje. Jest logika dostojna i surowa w tym co zdaje ci się absurdem, chaosem, stekiem nieszczęśliwych wypadków i stertą pomyłek. Na szczęście jest Stalin, który wie więcej i widzi dalej niż ty. Jego mądrość i potęga chronią cię przed katastrofą, jaką twoja krótkowzroczność niechybnie by na cię sprowadziła.

Jeden świadomie, a drugi niechcący, Sołżenicyn i Cziaureli odsłaniają sporą połać tajemnicy owej niepojętej władzy, jaką sprawował Stalin nad umysłami i sercami swych poddanych. Ale nie całą tajemnicę.

Wypada jeszcze spytać, skąd się wzięła u poddanych potrzeba pewności na tyle silna, by uczynili Stalinowi prezent z własnej władzy sądzenia i by wypełniły się ich serca wdzięcznością za to, że dar został przyjęty? Jak pewność cenić trzeba, ten tylko się dowie, kto ją stracił. Trzeba ją wpierw zgubić. Lub musi być wpierw ukradziona.

Przeczytawszy powyższe słowa Kazimierz Obuchowski, psycholog wielce wnikliwy, a drogi sercu przyjaciel, podzielił się ze mną wspomnieniem, które za jego zgodą przytaczam:

"W tamten zimny, przedwiosenny dzień byłem w obozie koło Jaworzna, świeciło mocne słonce, leżały płaty topniejącego śniegu. Z głośników płynęła żałobna muzyka. Ustawiono nas dwuszeregiem na nadzwyczajnym apelu, a komendant (ideowy górnik-komunista z Francji), odczytał komunikat o śmierci Stalina.

Więźniami była tu głównie inteligencja: studenci, oficerowie, działacze partyjni. Przed sześciu laty obóz ten spełniał funkcję filii oświęcimskiej dla Żydów, a i teraz wyróżniał się surowymi warunkami. Nadal nieogrzewane baraki, mokra kopalnia 'Janina', codzienny kilkukilometrowy marsz w śniegu i w mokrej odzieży, sorty z dawnych zapasów 'z pokrzywy', głodowe porcje, praktyczny brak opieki lekarskiej.

Czułem się bliski wykończenia. Stojąc na tym apelu z trudem trzymałem się na nogach i nie odczuwałem głębszych emocji. Było mi wszystko jedno - żyje Stalin czy nie żyje.

I nagle, przez tę apatię przebiło się do mnie, że słyszę męski szloch. Rozejrzałem się. Płakał komendant i płakało wielu stojących ze mną więźniów. Jedni łkali głośno, inni po prostu ocierali czapkami łzy. Nikt nie wypowiedział ani słowa. Dopiero wieczorem zaczęto ostrożnie rozmawiać. Ostrożność ta mogła wydawać się niepotrzebna, gdyż ci, co mówili, powtarzali tylko 'właściwe' myśli: 'I co teraz? Co będzie ze światem? Co będzie z nami?'

'On' już nie żył, a oni nadal się bali. Tym razem bali się świata, w którym 'Jego' nie będzie, w którym mogli zwyciężyć imperialiści, i nastąpi koniec nadziei na wyzwolenie pracujących mas. Ich myśli były szczerze własne".

Lęk kosmiczny, lęk urzędowy

Swe dociekanie sprężyn ziemskiej, ludzkiej władzy Michał Bachtin, jeden z najtęższych umysłów rosyjskich ubiegłego stulecia, zaczął od protokołu "lęku kosmicznego" - ludzkiego, nader ludzkiego uczucia wywołanego nieziemskim i nadludzkim majestatem stworzenia. Od bojaźni która, jak suponuje, poprzedza strach wzbudzany przez władze ziemskie, służąc im za fundament, prototyp i natchnienie zarazem. "Lękiem kosmicznym" nazywa Bachtin dreszcz, jaki wszystkich nas przenika na widok tego, co nieskończenie wielkie i niezmiernie potężne; w obliczu gwiaździstego nieba, niebotycznych masywów górskich, bezkresnego morza czy w przeczuciu wstrząsów kosmicznych i żywiołowych katastrof. "Lęk kosmiczny", powiada, "nie jest mistyczny w ścisłym tego słowa znaczeniu, jako że przeżywa go się w obliczu materialnie potężnej i w materialnych terminach niedefiniowalnej mocy".

Podłożem kosmicznego lęku jest doznanie bezsiły i bezradności przez istotę ludzką świadomą własnej nicości i kruchości oraz ogromu i wieczności wszechświata. Ale jest nim też świadomość, że przeraźliwej potęgi ujawnionej w samym już wzniosłym majestacie stworzenia nie da się umysłem ludzkim w pełni ogarnąć ani myślą ludzką przeniknąć. Wszechświat wymyka się rozumieniu.

Jeśli rządzi nim logika i jest w nim cel, są one ludzkiemu rozumowi niedostępne. Jest więc lęk kosmiczny także (a być może w pierwszym rzędzie) strachem przed tym, co niewiadome; terrorem niepewności.

Z tejże kruchości i niepewności, dwu nieodłącznych składników człowieczego losu, ulepiony jest "lęk urzędowy" - strach przed ludzką władzą, przez ludzi, a nie Przyrodę stworzoną i przez ludzi, jak miecz Damoklesa, nad głowami innych ludzi zawieszoną. Lepi się lęk urzędowy na kształt i podobieństwo kosmicznego.

W odróżnieniu od lęku urzędowego, kosmiczny, oryginalny lęk rodzi się spontanicznie. Tym się też od swego naśladowcy różni, że rodzi go potęga anonimowa i niema. Wszechświat przeraża, ale milczy. Niczego nie żąda. Nie wydaje rozkazów ani instrukcji. Nie obchodzi go, co przerażeni poczną i czy w ogóle poczynać cokolwiek będą. Nie ma co przemawiać do gwiazd na niebie czy szczytów górskich. Są nie tylko nieme, ale i głuche. Nie ma co błagać je o dobrotliwość czy zmiłowanie. Są nie tylko nieme i głuche, ale i na ludzką dolę i niedolę nieczułe. Co więcej, nawet gdyby miały oczy, uszy, mózgi i serca, nie mają przecież rąk. Gwiazdy i góry nie wybierają, nie decydują, a nawet gdyby wybierały i decydowały, nic by z tego dla penitentów nie wynikło. Są tak samo, jak penitenci bezradne. Nie mogą przyspieszyć ani opóźnić, spowodować ani odrzucić tego, co się stanie. Nie tylko dla wystraszonych penitentów, ale i dla siebie samych są niepojęte. Gdyby nagle cudem zdolność mówienia zyskały, nie miałyby nic do powiedzenia. Nie stać by ich było nawet na pierwsze zdanie, jakie dobiegło Mojżesza z płonącego na zboczach Synaju krzaku: "Jestem, kim jestem".

Z chwilą, gdy się te słowa rozległy, i dlatego, że zostały wypowiedziane i Mojżesz mógł je usłyszeć - nadludzka, lęk kosmiczny budząca potęga wszechświata przestała być anonimowa, choć nadal wymykała się ludzkiemu rozumieniu, nie wspominając już o ludzkiej kontroli. Kruchość nie ustąpiła, niepewność nękać ludzi nie przestała, ale owe źródło tajemnicze lęku nabrało całkiem innego oblicza: uzyskało kontrolę nad tym, co się działo, a więc mogło odmienić bieg zdarzeń, zdarzenia nabrały celu, zdarzenia stały się czynami. Mogło działać - a zatem mogło być dobrotliwe lub okrutne, mogło nagradzać postępki ludzkie lub je karać. Mogło żądać, i uzależniać swe działania od posłuszeństwa lub krnąbrności. Skoro mówiło, można było doń mówić. Można było je rozgniewać, można było błagać o zmiłowanie. Lęk kosmiczny stał się lękiem Bożym.

To cudowne przeobrażenie miało podwójny skutek. Uczyniło zdjęte lękiem kosmicznym istoty poddanymi Boga. Ale sprawiło też, że nabrały one mocy, jakiej nigdy dotąd nie doświadczyły. Istoty ludzkie mogły być odtąd posłuszne Bożym rozkazom - i dzięki temu nie musiały przyglądać się, jak dotąd bezczynnie klęskom na nie spadającym, i w ucieczce tylko szukać ratunku. Mogły coś uczynić, by nieszczęście odwrócić, katastrofie zapobiec. W zamian za dni posłuszeństwa pełne zyskały noce wolne od koszmarów.

"Były grzmienia i błyskawice, i gęsty obłok nad górą, i głos trąby bardzo potężny, i bał się wszystek lud..." (Exodus XIX, 16). "Widząc gromy, i błyskawice, i głos trąby, i górę kurzącą się" (Exodus XX, 18) ale i usłyszawszy słowa Pańskie, że "jeśli, słuchając, posłuszni będziecie głosowi memu i strzec będziecie przymierza mego, będziecie mi własnością nad wszystkie narody; chociaż moja jest wszystka ziemia" (Exodus, XIX, 5). Odpowiedział wszystek lud: "Wszystko, co Pan rzekł, uczynimy" (Exodus, XIX, 8)

Darmowa łaska władcy

Tego, co dotąd powiedziane, nie wystarczy jednak, by zgodzić się z twierdzeniem Bachtina, że lęk urzędowy, taki jaki z własnego doświadczenia znamy, jest po prostu repliką kosmicznego. Czegoś w odtworzonym tu obrazie brak. Wynika zeń, że wystawiwszy Bożej mocy, jaka przeraża, ale też zdolna jest nagradzać posłusznych, czek in blanco - ludzie gotowi są podporządkować swe poczynania kodeksowi praw (który zaraz też Mojżesz ludowi, z najdrobniejszymi szczegółami, wyłuszcza); ale i to także z nakreślonego tu obrazu wynika, że Bożą wolę będzie odtąd uległość ludzka krępowała. Zachowując posłuszeństwo, mogą teraz ludzie zyskać łaskę Bożą; ba, być pewni Bożej łaskawości - co w przypadku wszechświata bez twarzy i głosu było nie do pomyślenia. Pozbyli się więc ludzie upiora niepewności, jaki ich nękał. Ale czy wraz z niepewnością nie rozwieje się ich lęk? Gdy zniknie niepewność, i lęk jaki z niej się rodzi - na czym władza ziemska wesprze nadzieję na posłuszeństwo poddanych?

Nie nadawałyby się zatem dzieje lęku kosmicznego do przerobu na lęk urzędowy, gdyby się w historii zawartego na Synaju przymierza, opowiedzianej w księdze Exodusu, zamknęły. Potrzebują uzupełnienia. Jest nim księga Hioba. Dla uzasadnienia mocy Bożej nie jest ona niezbędna - ale władzy ziemskiej, a więc lękowi urzędowemu, na jakim jej moc się wspiera, trudno się bez niej obejść.

O władzy ziemskiej orzekł Carl Schmitt, że polega ona na mocy czynienia wyjątków. Wyjątek nie tylko potwierdza regułę; reguła, jako taka, żyje wyłącznie z wyjątków. Zaś Giorgio Agamben, najprzenikliwszy bodaj z piszących dziś we Włoszech filozofów politycznych, dodaje: "Reguła stosuje się do wyjątku przez odmowę zastosowania, przez wycofanie się". Chaos, przypadkowość, przygodność nie są plagą stanu sprzed zaprowadzenia ładu, przeciwnie; bez ładu, bez rządów reguły, są nie do pomyślenia - wyłaniają się z ich zawieszenia lub jego groźby. Bez prawa do kaprysu, zawieszenia reguł, wyłączenia spod prawa, suwerenność władzy się nie ostanie. Bez mocy czynienia wyjątków nie byłoby mocy stanowienia reguł... Jeśli o władzę ziemską idzie, nie mogłaby czerpać wzoru z księgi Exodusu, gdyby nie towarzyszyła jej księga Hioba.

Księga Hioba głosi, jak to Leszek Kołakowski celnie ujął, że Bóg nam niczego nie jest winien; a już tym bardziej nie winien nam usprawiedliwienia się ze swych czynów. Wszechmoc Boża zawiera prawo do kaprysu i niespodzianki, moc czynienia cudów i ignorowania praw natury, jakie istoty śmiertelne, a więc nie wszechmocne mogą zlekceważyć tylko na własną zgubę. Jako że Bóg może zadawać ciosy wedle uznania, powstrzymuje się przed ich zadawaniem dlatego tylko, że taka Jego wola; ze swej dobroci, łaskawości, dobrotliwości, życzliwości ludziom. Jest przesłaniem tej księgi, że pomysł, iż człowiek może zmusić Boga do działania wedle jego, człowieka, woli (choćby i przez skrupulatne podporządkowanie się Jego przepisom) jest bluźnierstwem.

Inaczej niż niemy kosmos, Bóg objawia swą wolę w przykazaniach. Sprawdza też, czy przykazań dopełniono i karze tych, którzy je naruszyli. Nie jest też, w odróżnieniu od kosmosu, obojętny na to, co śmiertelnicy czynią lub na to, jakich czynów zaniedbali. Ale podobnie kosmosowi, Bóg z księgi Hioba nie jest związany ludzkimi postępkami. Może On czynić wyjątki - i logika, konsekwencja, powszechność reguł nie są z tej prerogatywy wyłączone. Na mocy czynienia wyjątków wspiera się zarówno nieograniczoność władzy Bożej, jak i powszechność lęku Bożego. Jak i dawniej, w czasach poprzedzających zawarcie przymierza, krusi są ludzie i niepewnością zmożeni...

Na tropach urzędowego lęku

Jeśli suwerenność władz ziemskich, i ich nadzieje na posłuszeństwo, na nieporadności poddanych wobec niepewności losu się wspiera, produkcja urzędowego lęku jest kluczem do sukcesu. Lęk kosmiczny nie potrzebuje pomocników czy pośredników - ale lęk urzędowy nie może się bez nich obejść.

Lęk urzędowy trzeba dopiero stworzyć - i to środkami ludziom dostępnymi. Władze ziemskie nie spieszą na pomoc ludziom już wprzódy miotanym niepewnością i lękiem, choć starają się jak mogą przekonać poddanych, że taka właśnie jest kolejność rzeczy. Na podobieństwo nowinek rynkowych, władze ziemskie muszą wpierw stworzyć zapotrzebowanie na swe usługi. I muszą zadbać o to, by lęku poddani nigdy się do końca nie pozbyli ani aby ich niepewność do cna nie wyparowała.

Specjalizują się w tej sztuce reżimy totalitarne. Stalin był tej sztuki mistrzem nad mistrze. Jak wszyscy tyrani, świadom był lękotwórczej potencji terroru. Ale szczególnego mistrzostwa dowodzi to, że ciosy zadawał Stalin na ślepo, na chybił trafił. Jak zbłąkane kule, spadały one na ludzi niespodziewanie, jak to się powiada "bez dania racji", bez ładu i składu. Nie można się było w nich dopatrzyć logiki - a więc nie można było ani ich odwrócić, ani się o ich odwrócenie odwołać.

Przez długie lata, na długo zanim Matka-Rosjanka poprosiła go o zakończenie wojny, Stalin demonstrował publicznie swą czarodziejską moc przerywania czystek i polowań na czarownice, czy podtrzymywania fali aresztowań i zsyłek z dnia na dzień, bez uprzedzenia i bez wyjaśnienia, tak samo, jak je zaczynał. Nikt nie umiał przewidzieć z góry, jaki to rodzaj działalności czy jakie cechy osobowości uznane będą nazajutrz za znamię podstępnych knowań czy parania się czarną magią. A jako że podczas nagonki każdy zwierz w okolicy może się znaleźć na muszce myśliwego, i skoro nie zadawano sobie z reguły trudu, by tożsamość tych, na które muszka trafiła, sprawdzić przed naciśnięciem cyngla, nikt nie mógł być pewien, czy go przy okazji kolejnego polowania na czarownice, bez względu na to, jakie właściwości uznano aktualnie za wiedźm cechy rozpoznawcze, nie ustrzelą. Czmychając na wieść o polowaniu na wielbłądy, zając z sowieckiego dowcipu tłumaczył: "Najpierw cię zastrzelą, a potem zbieraj dowody żeś zającem". W żadnych bodaj czasach Kalwinowy obraz istoty najwyższej, która zbawia lub potępia bez związku z tym, co zbawieni lub potępieni czynią i której wyroki są równie niezbadane co nie podlegające dyskusji, nie nabrał takiej wiarygodności co pod rządami Stalina.

Kiedy nikt ani przez chwilę nie może czuć się bezpieczny i być pewien czy łomotanie w drzwi przed następnym świtem z łóżka go nie wyciągnie, wtedy spokojnie przespana noc czy dzień bez katastrofy staje się wyjątkiem, zdarzeniem wyjątkowym; więcej, jest dowodem łaski, cudownego aktu zbawienia, jakich sprawić nie mogą wątłe ludzkie siły ani ogarnąć zwykły ludzki rozum - sprawą ponadludzkiej potęgi. Na skalę dotąd niespotykaną korzystał Stalin z praw suwerena do wyłączania poddanych spod ochrony praw - wszelkich praw, łącznie z niestanowionymi, naturalnymi prawami człowieka. Częstotliwość korzystania była tak olbrzymia, że anulowanie reguły stało się regułą. Ilość, by tak rzec, przeszła w jakość - a raczej przeobraziła jakość w jej przeciwieństwo. Wyjątkiem stało się nieczynienie wyjątków. Umknąć nagonce, ujść cało łowcom i psom gończym, było świadectwem wyjątkowej atencji, łaski, życzliwości i szczególnych względów Nadleśniczego (a także jego mądrości i dobrej woli: rozpoznał wszak bez pudła niewinność niedoszłej ofiary). A za dobroć zbawcy należy być wdzięcznym. I zające, których z wielbłądami nie pomylono lub mylić przestano, były wdzięczne.

W poszukiwaniu źródeł niepewności

Poszukując uzasadnienia swych wymagań, każda ziemska władza powołuje się na niepewność, jaka dręczy podwładnych, a jaka nękałaby ich dotkliwiej jeszcze, gdyby władza jej nie łagodziła czy mitygowała. W kraju centralnego planowania, pod nieobecność rynku, naturalnego ekotopu niepewności, owa niepewność losu, na którą władza miałaby być szpitalem i apteką, a posłuszeństwo wobec władzy miało być leczniczym reżimem, musiała być fabrykowana sztucznie, sposobami politycznymi. Nie przypadkiem charakterystyczny dla stalinowskiego reżimu terror wyrywkowy, stosowany na chybił trafił, bez ładu i bez składu, ruszył w Rosji pełną parą w chwili, gdy złożono do grobu doczesne szczątki NEP-u i ukręcono łeb handlowi wraz z handlarzami.

W normalnym społeczeństwie rynkowym produkcja niepewności nie jest kłopotem władzy politycznej: wystarcza, że władza strzeże wolności konkurencji. Władzy politycznej pozostaje zadanie legitymowania się mitygowaniem panoszącej się, bez jej udziału, niepewności indywidualnego losu, i łagodzeniem jej następstw. Logika owej legitymacji wiodła w czasach nowożytnych nieubłaganie do "państwa opiekuńczego" (lub, jak się je ostatnio, wstecz spoglądając, na Zachodzie nazywać proponuje, "państwa socjalnego").

Od tej legitymacji od jakiegoś czasu się odchodzi. Instytucje opiekuńcze podlegają rozbiórce, a przepisy prawne ograniczające wolną grę konkurencji rynkowej i chroniące jej ofiary - kasacji.

Funkcje opiekuńcze państwa zawęża się do mniejszości, która utrzymać się przy życiu w walce konkurencyjnej z tego czy innego powodu nie może - do bezrobotnych, niedołężnych, czy nieudolnych fizycznie lub psychicznie (choć w ich przypadku zmienia się klasyfikację podejmowanych zabiegów z "opieki społecznej" na "ochronę prawa i porządku"). Coraz częściej, i coraz jawniej, politycy umywają ręce od odpowiedzialności za niepowodzenia i niedolę pechowych jednostek i przez wszystkich jednako odczuwaną niepewność bytu wynikłą z rynkowego hazardu. Wzywają ofiary do wydobywania się z tarapatów własnym staraniem. Nawołują do większej "flexibility" - giętkości, elastyczności - oferując więcej niepewności jako lekarstwo na niepewność dotychczasową. Jak to ujął niemiecki socjolog Ulrich Beck - ludziom zleca się dziś poszukiwanie indywidualnych wyjść ze wspólnych, społecznych kłopotów.

Nowa strategia władzy ma swe skutki uboczne. Podmywa ona fundamenty, na których władza nowoczesna zwykła była wspierać zarówno swój autorytet i wymóg posłuchu, jak i dowody na wagę swej roli. Stąd powszechnie dziś notowany uwiąd zainteresowań poczynaniami rządów i parlamentów, rosnąca apatia wyborcza, masowy odwrót obywateli od uczestnictwa w polityce "zinstytucjonalizowanej". Rozum podpowiada: Jeśli państwo mi w niczym pomóc nie zamierza, po co mam nim sobie głowę zaprzątać, tracąc czas i siły, jakie każą mi własnym interesom poświęcać?

Państwowa wytwórnia lęku

Zdjąwszy z siebie odpowiedzialność za leczenie ran poniesionych w rynkowych bitwach o byt i dobrobyt, władza państwowa potrzebuje alternatywnej niepewności, z którą zmierzyć się, na oczach i przy poklasku poddanych, potrafi. Rolę poszukiwanej namiastki zaczyna pełnić coraz wyraźniej "safety", czyli bezpieczeństwo osobiste - ciała i jego przybudówek, a więc własności osobistej, domostwa, ulicy, okolicy - od zagrożeń ze strony kryminalistów, skłonnej do przestępstw "podklasy", obcych o których nigdy nie wiadomo, do czego są skłonni, a całkiem ostatnio także i terrorystów. W odróżnieniu od zagrożeń rynkowych, zbyt oczywistych, by trzeba było o nich przypominać, lęk przed zagrożeniami alternatywnymi musi być podsycany, by osiągnął natężenie dostateczne legitymowania rządów politycznych, a zarazem odwrócenia uwagi od niepewności rynkowego pochodzenia, której uśmierzyć władze nie mają ani siły, ani zamiaru. Idzie o to, by niespełnienie się zapowiadanych niebezpieczeństw uznać można było za triumf niezwykły możliwy li tylko dzięki czujności, przemyślności i zapobiegliwości organów państwowych.

Taki właśnie zamiar i odpowiednia do zamiaru strategia wyłaniają się z aktualnych poczynań "zbrojnych ramion" amerykańskich i licznych europejskich rządów - tym wyraźniej, im bardziej pogłębia się zapaść gospodarcza, rośnie bezrobocie i spadają notowania giełdowe. W Ameryce, jak i w Anglii, z monotonną regularnością informują mężowie stanu o nadciągających spiskach i zamachach. Do zamachów z reguły nie dochodzi, ale osąd lęku wraz z wdzięcznością za wybawienie od katastrofy i przekonanie, że zagrożenie trwa, a więc trwa też potrzeba ratunku, pozostają.

Zatrzymajmy się przy jednym, ale jakże charakterystycznym, prototypowym w gruncie rzeczy przykładzie z 10 czerwca 2002 roku. W dniu tym kilku urzędników amerykańskich najwyższego szczebla (m.in. dyrektor FBI Robert Mueller, zastępca prokuratora generalnego USA Larry Thompson, wiceminister obrony Paul Wolfowitz) ogłosiło zatrzymanie podejrzanego terrorysty z al Kaidy w momencie, gdy wracał do Chicago z kursu szkoleniowego w Pakistanie. Szło o niejakiego Jose Padilla, hiszpańskojęzycznego Amerykanina, który nawróciwszy się na Islam przyjął arabskie nazwisko Abdullaha al-Mujahira i udał się niezwłocznie do nowo uzyskanych braci po wskazówki, jak mścić się na dotychczasowej ojczyźnie. Przeszkolono go tam w konstruowaniu "brudnych bomb" - "zatrważająco łatwych do skonstruowania" z paru uncji powszechnie dostępnych środków wybuchowych i jakiego popadnie radioaktywnego materiału (nie wyjaśniono, dlaczego "zatrważająco łatwa konstrukcja" wymagała dalekiej wyprawy i wyrafinowanego przeszkolenia - ale jak już zauważyliśmy, w uprawie urzędowego lęku logika jest przeszkodą raczej niż pomocą). "Nowe pojęcie weszło na stałe do pojedenastowrześniowego słownictwa przeciętnego Amerykanina: brudna bomba" - oznajmili reporterzy USA Today, Nichols, Hall i Eisler.

Nawiasem mówiąc, pomylili się. Co dla jednych ramion zbrojnych państwa jest kąskiem smakowitym, dla innych może być trucizną. Jeśli dziecinnie łatwo brudną bombę ulepić na miejscu, po co puklerz antyrakietowy czy bombardowanie Iraku? W ciągu dwu dni sprawę wyciszono, a Abdullah al-Mujahir znikł ze szpalt prasy równie nagle, jak się pojawił. Brudną bombę zastąpiły inne groźby, ostrożniej dobrane. Ale jak zauważył Robert J. Samuelson w "Washington Post" z 18 grudnia 2002 - sposób, w jaki prezydent Bush wybronił swój autorytet przed następstwami gospodarczej zapaści, był "jedną z najciekawszych historii roku". Uwaga Amerykanów była, jak widać, "zajęta terroryzmem i Irakiem". "Chciwość, uczucie dominujące w czasie hossy, zastąpił strach".

Do groźby terroryzmu jako czynnika lękogennego ucieka się też sporadycznie rząd brytyjski. Raz po raz docierają do dzienników "przecieki" z nieoficjalnych, ale "dobrze poinformowanych" źródeł, z reguły nader ogólnikowe, o przygotowywanych atakach gazowych lub bombowych w licznych, acz nie nazwanych miejscowościach Wielkiej Brytanii. Stają się na czas jakiś głównym tematem dnia, wypierając ze szpalt bardziej konkretne, ale z tego powodu mniej dla celu przydatne informacje o kryzysie finansowym szpitali, emerytur czy uniwersytetów. Na ogół jednak nie groźba terroryzmu jest w Europie głównym motywem urzędowych lęków. Jak to ujął publicysta "New York Timesa" Donald G. McNeil Jr., europejscy politycy "rajfurzą obawą przed przestępczością". Po obietnicy coraz surowszej rozprawy z przestępcami już zdemaskowanymi lub in spe uciekają się w kampaniach wyborczych najchętniej bez względu na swe ideologiczne sympatie. Zapowiedź większej liczby policyjnych patroli i budowy nowych więzień okazała się niezawodnym sloganem wyborczym. Popłaca też (jak o tym liczni politycy europejscy przekonali się ostatnio - jedni z satysfakcją, inni z żalem poniewczasie) wiązać strach przed kryminalistami z podejrzliwością wobec imigrantów (wybieg trudny do zastosowania w Ameryce, kraju imigrantów, który nie bez racji szczyci się tradycją przygarniania i otaczania opieką uciskanych i upokarzanych mas). Wedle McNeila, politycy całej Europy wiążą nienawiść etniczną, której w czystej postaci wspierać otwarcie nie wypada, z bardziej strawną obawą o bezpieczeństwo osobiste.

Ci niebezpieczni imigranci

W opinii Nathaniela Herzberga i Cecylii Prieur, politycznych korespondentów "Le Monde'u", zeszłoroczna konfrontacja Jacques'a Chiraca i Lionela Jospina w kampanii prezydenckiej szybko przeobraziła się w licytację; kandydaci prześcigali się w obietnicach, jednym tchem wypowiadanych, silnej ręki wobec kryminalistów i radykalnego ograniczenia imigracji, wskazując na rozzuchwalonych bezkarnością złodziejaszków i ośmielonych pobłażliwością straży granicznej "obcych" jako na główne źródło boleśnie przeżywanej przez Francuzów precarite (chybotliwej pozycji społecznej, niepewnych widoków na przyszłość); w domyśle - jedyne źródło, jako że o innych źródłach nie wspominano. Ton kampanii nadał od razu na wstępie Chirac, ostrzegając Francuzów przed "wzbierającą falą" zbrodni i obiecując politykę "zerowej tolerancji".

Jospin nie pozostał w tyle, ripostując z miejsca zapowiedzią "wojny o bezpieczeństwo osobiste" obywateli, ślubując kres pobłażliwości i przysięgając, że nigdy nie należał i nigdy nie przystąpi do "szkoły angelicznej" (obciążającej upośledzenie i upokorzenie społeczne młodocianych imigrantów winą za ich wykolejenie). Zlecił też ministrowi spraw wewnętrznych zwiększenie uprawnień policji wobec przestępczej młodzieży banlieues (przedmieść zamieszkanych głównie przez mniejszości etniczne). Gdy Chirac obiecał powołanie ministerstwa bezpieczeństwa wewnętrznego, Jospin odpowiedział obietnicą "nowego ministerstwa odpowiedzialnego za wszystkie aspekty bezpieczeństwa osobistego i koordynację działań policyjnych". Z chwilą gdy Chirac wystąpił z pomysłem "zamkniętych ośrodków" dla młodocianych naruszycieli prawa, Jospin zaproponował dla tychże "zamknięte struktury", dorzucając zapowiedź skazywania winnych z miejsca i na miejscu.

Zaledwie ze trzydzieści lat temu Portugalia (obok Turcji) była głównym dostarczycielem gastarbeiterów oskarżanych przez schludnych i porządek miłujących niemieckich mieszczan o szpecenie rodzimego krajobrazu i wystawianie na szwank umowy społecznej między kapitałem a pracą - fundamentu ich dostatniego życia, spokoju ducha i ufności w przyszłość. Z kraju eksportu siły roboczej Portugalia przekształciła się ostatnio w kraj jej importu. Trudy i upokorzenia zarabiania na chleb na obczyźnie poszły rychło w zapomnienie i 27 proc. Portugalczyków uznało okolice rojące się od cudzoziemców i złodziei za swój główny frasunek. Nieznany dotąd polityk Paulo Portas pomógł prawicowej koalicji mocniej się u władzy usadowić, posługując się tylko jednopunktowym programem: zamknąć granice przed emigrantami. Podobny obrót przybrały niedawne przetasowania polityczne w Austrii, Holandii, ale też i w Danii, Włoszech, Norwegii - krajach, które jeszcze jedno-dwa pokolenia temu wysyłały swą młodzież "na saksy" w poszukiwaniu chleba, jakiego brakło w domu.

Na to, by zatamować najobfitsze, gospodarcze źródła niepewności bytu, rosnącej ryzykowności życiowych planów i malejącej ufności w trwałość instytucji społecznych i wiarygodność notorycznie ruchomych drogowskazów i punktów orientacyjnych, polityków, którzy tylko środkami działania o lokalnym zasięgu dysponują, nie stać. Nie istnieją rozwiązania lokalne dla globalnie produkowanych problemów. Nie dziw, że politycy skłonni są ogniskować się na sprawach, w których mogą pokazać, że nie siedzą z założonymi rękoma, i dowieść publicznie swej użyteczności. Dla fabryk urzędowego lęku szukają z rosnącym zapałem produktów zastępczych.

Sposób zaspokajania zapotrzebowania na lęk urzędowy zainicjowany i uprawiany przez Stalina należy dziś, miejmy nadzieję, do przeszłości (w naszej przynajmniej części globu). Ale czy to samo da się powiedzieć o zapotrzebowaniu samym? Pół wieku po śmierci arcymistrza terroru zapotrzebowanie zda się żywe - a i na tyle żywotne, by dyktować hierarchie ważności, programy i agendy polityczne rządów i ich klienteli. Korzenie społeczne tego zapotrzebowania są takie same jak niegdyś. Wyrastają ze sposobu, w jaki organizujemy swe współżycie i w jaki zabieramy się do rozwiązywania problemów, jakie zeń się rodzą. Warto by uczcić rocznicę przepędzenia stalinowskiej zmory, uważniej się tym korzeniom przyglądając. Może da się coś z nimi zrobić? Na przykład wyrwać?

 

Zygmunt Bauman (ur. 1925 r.) - socjolog, do 1968 r. profesor na Uniwersytecie Warszawskim, po usunięciu z UW kierował katedrą socjologii na uniwersytecie w Leeds; jest autorem kilkudziesięciu książek, m.in.: "Nowoczesność i Zagłada", "Etyka ponowoczesna", "Prawodawcy i tłumacze", "Śmiertelności, nieśmiertelność i inne strategie przetrwania", "Ponowoczesność jako źródło cierpień" oraz "Globalizacja. I co z tego dla ludzi wynika".