"100/XX. Antologia polskiego reportażu xx wieku"

Tom 2 1966-2000

pod redakcją Mariusza Szczygła

 

 

ze wstępu Mariusza Szczygła

...Na próbę to mój ulubiony krajowy reportaż Wojciecha Pieleckiego. Ma nowoczesny temat w tradycyjnej dekoracji.

Rzecz dzieje się w stronach mojej dalekiej rodziny - opowiada reporter - którą czasem odwiedzałem. I jak to często u mnie bywało, w czasie jakiejś z biesiad usłyszałem tę historię - o dziewczynie z miasta, która zbulwersowała wieś chęcią zostania rolniczką, życiem na kocią łapę ze starym miejscowym kawalerem i niechęcią do Kościoła. Opowieść usłyszana przy zastawionym stole była tak barwna i tyle było w niej podskórnych dramatów, że należało ją zweryfikować. Dogrzebać się do tych "drugich den", za którymi zawsze goniłem. I się dogrzebałem, jak sadzę... Tak, to jeden z moich najlepszych reportaży.

 

 

Wojciech Pielecki

Na próbę

 

Ten dzień zaczął się fatalnie. Poprzedniego pokłócili się ze Stachem, nie doszli do porozumienia i rano problem kościoła stanął na nowo w całej swojej krasie. Trzy dni temu ktoś wrzucił im przez okno kamień owinięty papierem: "Burdel Hacha". Ten "burdel" odnosił się do nich dwojga. Wtedy Stach powiedział:

- Może byś przynajmniej do kościoła poszła? - Nie!

- Dlaczego?

- Bo nie wierzę...

- Co ci szkodzi? Raz... Tylko raz!

Odpowiedziała mu znowu "nie". Wiedział przecież - tłumaczyła - na jakich warunkach tu przyszła. Sprawdza się. Oboje się sprawdzają. Jak im się ten sprawdzian powiedzie, to zostaną na zawsze. Ale ona nie będzie rezygnować do końca z siebie samej. Kompromis ma pewne granice, nawet jeśli celem ma być wyjście z samotności. Ona nie wierzy... On wierzy... Uszanujmy to w sobie nawzajem.

- Sprawdzamy się, to prawda - tłumaczył jej Stach. - Ale nie tylko względem siebie. Sprawdzamy się także w tej konkretnej wsi, wśród ludzi tych, a nie innych. Czy ona tego nie rozumie? Czy nie widzi, że jeśli się nie sprawdzą również w Harchutowie, to nie uda im się w ogóle razem wyżyć? Zastraszą, zaszczują...

- Możemy się przenieść - ona na to.

- Gdzie?

- Do innej wsi.

- Do innej wsi... A czy to w innych wsiach jest inaczej?

I stanęło na niczym. Poszli spać, jedno wściekłe na drugie; i na siebie też. Bo ani on nie jest taki wierzący, ani ona taka ateistka. Ale wtedy była pewna, że jeśli odejdzie od siebie jeszcze krok dalej, załamie się, sama wpędzi się w narożnik, z którego będzie mogła tylko uciec lub pozostać. Niby wybór duży, ale każdy zły. Ucieczka - to cztery ściany w mieście i dawna pustka. Wieczne uleganie tutaj - to w konsekwencji przygnębienie i nerwowa choroba.

Rano jednak nie wytrzymała. Przełamała się pierwsza. Wiedziała, że Stach nie zacznie. Był tak samo zacięty jak jego ojciec. On też nie chciał przekraczać swoich granic. Zrobił to już dwa razy - kiedy dał ogłoszenie, a później - kiedy zgodził się na tę próbę. Trzeciego razu może nie być. Przełamała się. Powiedziała:

- Pójdę, ale ten jeden jedyny raz.

Kościół w Harchutowie jest bogaty. Harchutowo żywią bowiem Stany Zjednoczone i miejscowy przemysł. "Stany" - to słowo oznacza tu dobrobyt, mekkę, ocean szczęścia. Każda prawie z rodzin ma tam kogoś bliskiego, czasem nawet dwie albo trzy osoby. Najlepiej wychodzą na tym młode dziewczyny. Mogą w Stanach złapać męża. Wtedy zostają na stałe, ale zaraz ściągają kogoś następnego, najlepiej też pannę. A chłopcy? Wyjadą czy nie - wyzbywają się ziemi. Pracują w przemyśle. W Dębicy, na przykład, w Tarnowie, w Sędziszowie. W Rzeszowie i Krakowie również. I w Mielcu. W Mielcu może nawet najwięcej. Tyle że dalej mieszkają tutaj, bo taniej, bo swojski dach nad głową.

Rolników na sto procent jest więc coraz mniej. Na dwieście prawie numerów jest ich jeszcze piętnastu; połowa starych, reszta w średnim wieku. I tylko Staszek między nimi jak nie z tej planety.

Kościół w Harchutowie jest bogaty. Na tacę spadają co niedziela "zielone" i "koperniki" *[Kopernik - tu: potoczna nazwa banknotu tysiączłotowego.]. Przed sumą przykościelny parking przypomina najwytworniejszy salon samochodowy. Lśni lakier, błyszczy złoto na palcach i szyjach, świecą wyglansowane do połysku kamasze.

Przed kościołem wymienia się ostatnie informacje z Chicago, Milwaukee i Mielca. Ktoś przyjechał, ktoś wyjechał...

- Proszę, list do was! Wczoraj Ziutek przywiózł ze Stanów. Tak, tak... jeszcze wróci. Ciężko jest, ale na razie się trzyma. Nie, Zosia szuka pracy, tak, wyrzucili. Ale już jej coś tam adwokat załatwi. Musi wizę przedłużyć, tak, ciężko z tym teraz...

- Ty, wiesz coś, czy Hach ma zamiar z tą miastową się żenić?

O, to jest właśnie ten temat, który nas interesuje... Ten Hach i miastowa... Bezbożnica... Bez sakramentu. Niby wielki świat, a jednak sprawa Hacha i jego miastowej przytłumia tu ostatnio najciekawsze nawet wiadomości ze Stanów.

Tuż przed sumą przed kościołem pojawił się Hach. Przyszli z Gośką na piechotę. Chałupa blisko, dzień upalny. On ją trzymał pod rękę, wokół prawie nie patrzył.

Kiedy weszli do środka, parking zafalował i zaczął wyciekać za nimi. Nic się jeszcze nie stało, ale właściwie czuło się, że w powietrzu coś wisi... Hach przyprowadził miastową do kościoła!

Staszek ma dwadzieścia siedem lat, dziesięć hektarów i rodziców na utrzymaniu. Ma też silną wolę i mocne postanowienie, że przetrzyma. Kiedy myśli o swoim życiu, przychodzi mu do głowy kilka wspomnień. Pierwsze sięga daleko wstecz. Miał wówczas jedenaście lat. Jechał z ojcem furą. Wracali z miasta, dokąd odstawili lekarza, który wcześniej przyjechał do matki. Dźwignęła coś w ósmym miesiącu ciąży i dostała bóli. Poroniła. Lekarz powiedział, że to był syn i że matka już więcej rodzić nie będzie. Z miasta wracali w milczeniu. To wspomnienie rysuje się Stachowi jak scena z wiejskiego melodramatu. Kiedy bowiem zajechali na podwórze, zasępiony ojciec położył mu rękę na głowie i powiedział coś mniej więcej takiego:

- Teraz, Stasiu, to jużeś pewien. To wszystko będzie twoje.

Staszek nie bardzo wówczas pojął, o co chodzi; bardziej myślał o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się na łące, gdzie koledzy grali w piłkę.

Nie chciał zostać rolnikiem. Wokół coraz głośniej było o kolejnych fabrykach, coraz więcej chłopaków szło tam właśnie za chlebem, zostawiając ziemię państwu albo rodzicom, którzy dożywali na niej ostatnich dni. Opowieści wiejskich robotników rozpalały mu wyobraźnię. Parę razy był w mieście razem z teatrem amatorskim, w którym grał główne role. Rozogniała go miejska atmosfera - ruch, tłum, samochody, sklepy. I pociągała go scena - emocje występu, emocje kulis, brawa publiczności. Zawsze dostawał ich najwięcej. Był spośród rówieśników najsilniejszy, głos modulował odpowiednio do roli, nie klepał tekstu.

- Ty wspaniale grasz, Stachu - mówiła mu kierowniczka klubu i on na tym budował swoje nadzieje: liceum, matura, potem studia. Może aktorskie?

I dlatego nie rozumiał ojcowskiego starania, aby zostać we wsi pierwszym rolnikiem, ani jego namiętności do ziemi przejętej od dziadka, ani sensu harówki, w którą wkładał tyle serca. Dziś, gdy o tym myśli, nie jest już taki pewien, ile w tej ojcowskiej zapiekłości było prawdy, a ile musu. Ile własnej chęci, a ile determinacji, która nie pozwalała nigdy przyznać się nawet przed sobą do swych prawdziwych marzeń.

Staszek przypomina sobie scenę sprzed wielu lat. Ojciec był jeszcze młody. Żył dziadek. Któregoś dnia zaczęli się o coś kłócić. Na początku ich nie słuchał. Potem, gdy wymiana zdań stała się głośniejsza, podszedł do uchylonych drzwi.

- Póki ja żyję - gniewnie unosił się dziadek - nikt za mnie decydować nie będzie. Umrę, zrobisz, co zechcesz. Teraz nie. Rozumiesz?

Ojciec czuł respekt przed dziadkiem. I coś być musiało między nimi, co nigdy poza nich dwóch nie wyszło, bo kiedy dziadek umierał, kazał ojcu przysięgać na krzyż, że gospodarki nie sprzeda. I ojciec przysięgał.

Potem była ta rozmowa:

- Gdzie chcesz zdawać do szkoły?

- Do liceum...

- Nie pozwalam.

- Nie chcę być na gospodarce...

- Będziesz!

Staszek nie mówił nic o szkole aktorskiej, o tym, że papiery do liceum już złożył. Ojciec zresztą o nic więcej nie pytał. Następnego dnia wyjechał nagle gdzieś wcześnie rano. Wrócił pod wieczór. Zawołał Staszka do pokoju i położył przed nim papiery wycofane z liceum.

- Wybieraj: zasadnicza albo technikum. Rolnicze, rozumiesz?

Znał dobrze to "rozumiesz". Odkrył w nim tak wielkie podobieństwo i tak przemożny wpływ na siebie, że odpowiedział tylko: "Jak chcesz...". Nie było buntu, płaczu, nie miał też ochoty uciec z domu. Sam nie rozumie do dzisiaj magii sytuacji. Stało się coś takiego... jak by to powiedzieć... ważnego. Podniosłego. W tym krótkim momencie przypomniał sobie dziadka, ich wczesne ranne wstawanie, kłótnie ojca przy komasacji, sądowe procesy z braćmi o spłatę, radość z udanych żniw, zawiść sąsiadów i te wszystkie słowa, którymi tak niezdarnie, z lękiem ojciec przyuczał go do roli. Widział wszak Staszkowe teatralne zapędy, mydlane oczy w mieście... Nie wie, co się wówczas stało. Po prostu nie można było odpowiedzieć inaczej. Nie bał się awantury, bicia... To nie w ojca stylu. Nie chciał tylko sprawić mu przykrości, wielkiego życiowego zawodu... Tak, to jest najbliższe prawdy, ale brzmi banalnie. Po prostu oczekiwanie ojca było wówczas ważniejsze od niego samego, od tych teatralnych planów, które stały się w oka mgnieniu takie małe wobec ojcowskiej determinacji. Potem zresztą nie było odwrotu,: u nich w rodzinie mężczyźni byli konsekwentni.

Za dwa tygodnie było już po egzaminach do technikum. Staszek zdał je pomyślnie. Ojciec pierwszy raz postawił przed nim wódkę. Tak bowiem u Hachów bywało, gdy ojciec syna uznawał za partnera.

Pięć lat technikum przeleciało szybko. Przynosząc świadectwo maturalne, usłyszał od ojca:

- Teraz trzeba ci się szybko żenić. Zdobędziesz babę, prędzej gospodarzem zostaniesz. Ja się za późno ożeniłem. Trzydzieści pięć lat to starość. Dzieci trzeba robić za młodu, kiedy baba silna i chłopu się chce. Rozumiesz?

"Rozumiesz?" - parę razy powtórzył to sobie pod nosem. A ojciec przekonywał dalej:

- Co tam miłość, synu. Grunt, żeby baba robotna była, nieszpetna i z tobą chciała żyć. Miłość sama przyjdzie...

Właściwie nawet nie zdążył odpowiedzieć, co o tym wszystkim myśli; ojciec już oznajmiał, że ma kandydatkę i trzeba w poseliny *[Poseliny - inaczej zmówiny, wizyta ojca z kumem lub samym kawalerem u rodziny panny młodej.] iść. Nic jednak z tych poselin nie wyszło, choć nawet znajomego księdza wzięli ze sobą. Dziewczyna słyszeć nie chciała. Toż ona Staszka prawie wcale nie zna. No tak, chłopak przystojny, uczony, ale dzisiaj przecież nie tak się sprawy załatwia. Miłość musi być.

Ubodło to Staszka, dziewczyna mu się podobała. Ubodło bardziej pewnie niż ojca, który z niedoszłym teściem spił się, narzekając na dzieci i to nowe wychowanie. Ubodło, bo jeszcze nigdy nie odczuł, co to miłość znaczy, a męska smarkata duma urażona została po raz pierwszy.

Podpity lekko przyparł Zośkę w sieni.

- Co? Za dobra jesteś dla mnie?

- Głupiś. Mam chłopaka, do miasta idę...

"Mam chłopaka, do miasta idę..." - prawie jak refren powtarzało się to w kolejnych Staszkowych podejściach. Nie, w poseliny już nie jeździł, choć go ojciec do tego namawiał. Upokorzeń było aż nadto. Krzyknął wtedy po raz pierwszy na starego:

- Już mnie raz ojciec złamał, wystarczy. Niech mi ojciec żony nie wybiera. Sam znajdę, bez pośmiewiska. Inaczej odejdę!

I po raz pierwszy zobaczył, że ta nagła eksplozja gniewu wyciszyła starego. Groźba odejścia była chyba silniejsza od chęci urządzenia życia synowi.

Ale Staszek się przejął i szukał. Tyle że bez skutku. Ich wieś przestawała być chłopska. Panny wyjeżdżały do miasta, do szkół, rzadko potem wracały. Inne, wprost po szkole, dostawały zaproszenie do Stanów...

Stach jeszcze rok temu miał oczy wilka. Polował. Przeciągał każdą dziewczynę długo wzrokiem. Kły ostrzył, zbliżał się. I pac! Policzek albo kosz. Nie pomagały argumenty: dziesięć hektarów, hodowla, nowoczesny tucz, własne pasze, w przyszłości nowy dom. Ten nowy dom to jeszcze był element przetargowy, ale to wszystko wcześniej... Nawet Jolka, którą przecież w końcu kochał (kochał?), powiedziała mu to po trzech miesiącach:

- Stasiu, jedźmy do Stanów. Wrócimy, postawimy dom, kupimy samochód, pójdziesz pracować do Dębicy do Igloopolu.

Zastanawiał się nawet chwilę. Może by tak rzeczywiście pojechać, wrócić z dolarami i dopiero wtedy zacząć gospodarkę? Ale ojciec powiedział:

- Ja, Stasiu, sam nie dam rady. Kiedy wrócisz, mnie już może nie być. Jolka pojechała więc sama. Minęły cztery lata, nie wróciła. A Stachowi lata szły, ziemia paliła się pod nogami. Chodził z początku z chłopakami ze wsi na baciarkę *[Baciarka - zabawa, głównie kawalerska.], ale oni tam ciągle o jednym - o Stanach, o mieście i o dziewczynach. A o ziemi ani słowa. Rola przestawała istnieć w ich świadomości. Odchodziła do lamusa wraz z ich dzieciństwem i latami rodziców... W końcu przyjaciel mu poradził:

- Daj ogłoszenie do prasy.

"Rolnik, 27 lat, 10 hektarów, szuka żony, wytrwałej, lubiącej wieś i pracę na roli".

Dał. Dostał cztery odpowiedzi. Dwie pierwsze kandydatki interesowały się tylko tym, czy ma nowy dom i samochód. Pracą na roli - raczej nie. Trzecia myślała, że jest badylarzem. Powiedziała: "Szkoda!". Czwarta... Czwartą odłożył na sam koniec. Mieszkała w Warszawie.

Małgorzata ma już pierwszą młodość za sobą, to widać. Brzydka nie jest, ale rysy twarzy ma wyostrzone. Jest starą panną. Życie nie ułożyło się po jej myśli. Chciała zostać archeologiem; w szkole pasjonowała się historią, założyła nawet kółko archeologiczne, miała kontakty z uniwersytetem. Razem z drużyną harcerską wyjeżdżała na obozy naukowe. Pod okiem zawodowców wygrzebywali coś tam z ziemi. To była wielka przygoda jej życia. Ale skończyła się niespodziewanie.

Nagle zmarł ojciec. Była wtedy rok przed maturą. Zawinął się bardzo szybko. Nikt nie przypuszczał, że może mieć chore serce. Kiedy dostał zawału, miał czterdzieści lat i jeszcze całe życie przed sobą...

Zaraz po tej śmierci matka jakby przestała istnieć. Całymi dniami potrafiła nie zamienić ani słowa. Tuż przed maturą Małgorzaty nie wróciła wieczorem do domu. Córka myślała przez chwilę, że może znalazła wreszcie kogoś, kto pomoże jej się pozbierać. Ale nadeszła północ, potem zaczęło świtać... Czekała. Była zaniepokojona. Tak, tak... Myślała, że może została na noc u jakiegoś mężczyzny, ale babskie przeczucie mówiło co innego. Około piątej nad ranem zadzwonił telefon. Dzwonili ze szpitala. Matkę znaleziono na cmentarzu, na grobie ojca. Była przemarznięta, wtulona w lastriko pomnika, nieprzytomna. Teraz śpi naszpikowana lekarstwami. Proszą, żeby córka przyjechała.

Pamięta ten dzień bardzo wyraźnie. Kiedy weszła do szpitalnej sali, nie poznała jej. Blond włosy były siwe, twarz nagle pobrużdżona. Czterdziestoletnia kobieta w ciągu jednej nocy zrobiła się stara. Zapłakała. Płakała też później. Od tamtego dnia nie miały już ze sobą żadnego kontaktu. Małgorzata nie wie, co się stało. Znalazł ją przy pomniku stróż, który szedł z grabarzami kopać grób na ranny pogrzeb. Musiała tam być od wielu godzin. Palce miała wciśnięte między płyty nagrobka - zimne, skostniałe.

Coś się stało. Ale co? Nigdy się tego nie dowiedziała. Z archeologii pozostało tylko niespełnione marzenie. Po maturze poszła do pracy. Renta matki była niewielka. Poza tym ktoś musiał się nią opiekować. Pozostawało oczywiście inne rozwiązanie: dom starców. Ale to nie mieściło się jej w głowie. Więc pracowała w biurze jako sekretarka, potem robiła zakupy, potem biegła do domu, żeby ugotować sobie i matce, potem... najczęściej już nic. Szkolne przyjaźnie zostały zerwane, biurowe wymagały czasu. A czasu nie starczało. Miała jeszcze wieczory, ale wieczorami była taka skonana...

Poznała jednak dwóch chłopaków. Pierwszy nie mógł zrozumieć, dlaczego nie ulokuje matki w jakimś przytułku. Drugi - dlaczego zaraz po pracy biegnie do domu. Kiedy zrozumiał, odechciało mu się matrymonialnych planów. Odszedł. Nie wyobrażał sobie życia we troje. I Małgorzata przestała próbować. W rezultacie wpadła w utartą koleinę (praca - dom - matka) i prawdę powiedziawszy, zaczęła się w tym nawet czuć jako tako. Ale umarła i matka.

Nim się obejrzała, w tym domowym kieracie minęły już najlepsze lata. Poczuła się nagle sama, przegrana i stara. Nie, samobójczych myśli nie miała. Nie stać jej jednak było, by wyjść ze swego domowego ukrycia. Oduczyła się już życia towarzyskiego, przestała o siebie dbać. Sama nie wie, co ją skłoniło do tego, by po przeczytaniu Staszkowego ogłoszenia napisać: "Mam trzydzieści sześć lat. Nigdy nic nie miałam wspólnego z rolnictwem. Jestem jednak sama, nigdy nie byłam mężatką. Chciałabym jeszcze uzyskać coś od życia. Nie boję się żadnej pracy. Jestem przygotowana na wszystko. Proszę o odpowiedź".

Nie napisałaby tego może, gdyby nie chwila słabości i to, że w egzemplarzu gazety, którą kupiła, była jakaś usterka techniczna. Wiek Staszka niewyraźnie odbity. Wyglądało to na trzydzieści siedem. Od razu więc zobaczyła swą pomyłkę, gdy tylko wszedł do jej mieszkania na Żoliborzu. Przestraszyła się, zaczęła przepraszać, ale Staszek złudzeń nie miał. Wiedział, do kogo jedzie. Wydała mu się nawet młodsza niż na zdjęciu. Został. Rozmawiali przez dwie godziny. Potem on pojechał z powrotem. Miała do niego przyjechać za tydzień, rozejrzeć się.

Przyjechała. Oprowadził ją po obejściu. Rodzice nic nie mówili. Nie przedstawiał jej jako narzeczonej. Ot, koleżanka z Warszawy. Ojciec jednak domyślał się. Gdzieś w ciągu dnia zasyczał mu do ucha:

- Starszawa, ale może być. Widać silna... - oceniał raczej jak klacz, a nie jak kobietę.

Staszek nie odpowiedział. Kiedy siedzieli przy obiedzie, ojciec spytał:

- No to kiedy dać na zapowiedzi?

- Żadnych zapowiedzi nie będzie, tato.

Ona nisko schyliła głowę. Ta wpadka z wiekiem trochę ją ostudziła. Myśl o małżeństwie odeszła daleko, traktowała więc nową sytuację jako drobną odmianę w życiu. Myślała, że Staszkowi przejdzie. Jestem przecież za stara dla niego - tak sobie mówiła. Ale on był już zdeterminowany.

- Chcesz zostać moją żoną?

- Jeszcze nie wiem. Jestem starsza...

- Daj spokój! - warknął - To bez znaczenia.

- Słyszałeś coś o miłości? Jesteś młody, zakochasz się. Odejdziesz. Znów zostanę sama.

- Nie martw się, moje słowo coś znaczy.

- To zacznijmy na próbę. Przyjadę tu, będziemy mieszkać razem. Potem się zobaczy... Może ja się dla ciebie nie nadaję? Może nie nadaję się na wieś?

Staszek się zgodził. Zaczęli na próbę. Tyle że matka pobiegła natychmiast do księdza, ojciec wziął się do wyzwisk: on bezbożnik, ona dziwka, to świństwo przyprowadzać babę pod dach bez świętego sakramentu.

- To mus, ojciec, to mus! - powiedział przez zaciśnięte zęby Staszek. - I niech ojciec nie zapomina, że ja tu teraz rządzę. Rozumiesz, ojciec?

I ojciec zrozumiał.

Małgorzata też: że wieś to nie miasto, a wiejska droga to nie Marszałkowska.

Zapłonęły światła w kościele. Zabrzęczało złoto na rękach przy żegnaniu się krzyżem. Zadźwięczały dzwonki. Ksiądz proboszcz patrzył od ołtarza. W drugiej ławce siedział Hach z miastową. Patrzyli mu prosto w oczy, wzroku nie spuszczając. Sprowokować musiał ten wzrok kapłana, bo kiedy na ambonę wyszedł, takim tekstem kazania uraczył zebranych:

- Życie w grzechu oddala nas od Boga... Grzech oddala nas od ludzi, od tej społeczności, w której żyć nam przychodzi. Życie w pohańbieniu rzuca cień na dom, na obejście, na sąsiadów wokół. Mamy takie czarne owce w naszej gminie...

Palec księdza wylatywał w powietrze raz po raz, a wzrok utkwił w drugiej ławce przy ambonie. A kiedy powiedział: "jedno przyjście do kościoła nie oszuka Boga, jedna mała skrucha nie zamydli mu oczu", Małgorzata wstała, ksiądz umilkł, cisza się zrobiła. Stach odwrócił się nagle w jej stronę, a ona szła od ołtarza, nie klękając, wśród ciszy, szybko, na boki nie patrząc, choć to dla niego wieki trwało. Myśli tyle skłębiło się w głowie - zostać? pójść? - w końcu zerwał się i pobiegł za nią, a w tym czasie szmer się zrobił w kościele, śmiech gruchnął, a ksiądz dokończył kazania:

- I tak Pan Bóg nie dopuścił, aby grzech w świątyni doznawał spełnienia.

Kiedy przyjeżdżała do Harchutowa, wiedziała, że lekko nie będzie. Nie przejmowała się więc szeptami w sklepie, chichotem kobiet, plotkami, które okrężną drogą docierały do niej. Wieś ją nie obchodziła. W domu było poprawnie. Ojciec nie wtrącał się do nich, w ogóle mało się odzywał, znikał gdzieś na całe dnie. Matka siedziała w kościele, modląc się raczej o to, aby nic z tego nie wyszło, bo kto widział, żeby chłop brał sobie babę o dziesięć lat starszą i do tego taką "wychuchanicę" z miasta. Więc właściwie cały dzień byli tylko we dwoje. Pracowali. Stach objaśniał jej wszystkie roboty po kolei. Krzyż bolał, ręce odpadały, zmęczenie przytłaczało ogromne. Ale zawzięła się. Dzień za dniem mijał, krzyż przestawał boleć. Stach zaczął do niej mówić coraz częściej "maleńka", a ona do niego "Staśku".

Coraz częściej oglądała się za nim, coraz częściej spotykali się oczami... Jak w filmie, jak w jakimś romansie.

Boże - myślała sobie - to chyba cud jakiś, to niemożliwe!

Cudów na ziemi jednak nie ma. Są za to sąsiedzi. Ksiądz Stacha zaczepił, do rozumu chciał przemówić. Potem potępieniem bożym postraszył.

- Co tam ksiądz wie! - odpowiedział Stach na to. - Trzeba by księdzu tak samemu spróbować na ziemi.

I ksiądz się obraził.

Obraził się też kościelny. Dostał takiego łupnia, że do końca życia nie zapomni. Przyłapał go Staszek, jak ten kamień przez okno wrzucał.

Nie mógł tego zrozumieć, co im się stało nagle. Co ich tak dbałość o jego sakrament wzrusza? Nigdy tu przecież takich szopek nie było. Ale zapomniał, że od dawna żaden młody nie złamał miejscowego stereotypu: ogłoszenie w gazecie, jakaś próba przedmałżeńska, baba z miasta, ateistka... A choć na co dzień, po uczynkach sądząc, trudno byłoby w Harchutowie z tuzin katolików zebrać, to gdy o odwieczny porządek rzeczy chodzi, każdy się tu zaangażuje.

W trzy dni po skandalu w kościele umarła stara Hachowa. Lekarz orzekł, że ze starości, ojciec, że ze zgryzoty, a wieś miała jedną diagnozę: Pan Hachów pokarał. Za miastową.

W najbliższą niedzielę parking przed kościołem falował żywiej niż normalnie. Każdy zajmował stanowisko w sprawie. Ludzie w świecie bywali, porównywać mogą.

Kamiński, trzydzieści dwa lata, trzy lata w Stanach: - Ja bym z domu wyrzucił! To widać, że nieszczęście ściąga.

Piegrza, pięćdziesiąt cztery lata, dwa razy po dwa lata w Stanach: - Wstyd dla chłopa taką miastową zdzirę brać.

Kamińska, trzydzieści lat, gospodyni księdza: - Proboszcz mówił, że to się tak skończy...

Skórowa, dwadzieścia dziewięć lat, cztery lata w Stanach: - Ona ich na pewno truje. Wykończyć chce i zabrać wszystko. Stacha też załatwi. W Chicago widziałam film...

Chłapowa, czterdzieści pięć lat, klubowa: - Taka miastowa niby, a do klubu nie zajrzy, gazet nie czyta. Tylko za nim lata, oczami przewraca.

Jętek, trzydzieści pięć lat, siedemnaście lat w Mielcu: - Ja bym taką kurwę...

Skórowa: - Ludzi lekceważy, "dzień dobry" nie mówi.

Piegrza: - Ona tę starą biła. Kościelny mówił, że słyszał krzyki.

Skórowa: - A stary?

Piegrza: - Stacha się boi.

Kamińska: - To Hachowa od tego bicia pewnie...

Skórowa: - Albo od trucizny.

Kamińska: - Od tego i od tego...

Jętek: - Ja bym taką kurwę...

Znam Kamińskiego, Piegrzę, Skórowa. Znam ich wszystkich. Chodziłem po tym parkingu w tę niedzielę i wiedziałem, że mówią serio. Miastowa została potępiona. Pachniało wielkoświatowym linczem.

Następnego dnia wyszturchały ją baby z kolejki. Ktoś psem poszczuł, przybiegła do domu ledwie żywa. Nie mówiła nic Stachowi. Miał większe zmartwienie. Zaczęła tylko coraz częściej nad przyszłością w Harchutowie myśleć. Odejść? Zostać? Szczęście zdawało się umykać. I Stach może nie wytrzymać...

Do kościoła nie weszła. Czekała przy bramie cmentarza, aż się nabożeństwo skończy i wyprowadzą zwłoki. Kiedy kondukt zbliżył się do bramy, dołączyła od tyłu. Stach podszedł do niej, chciał zaprowadzić na czoło, ale się nie dała.

Stojąc wraz z innymi nad grobem, myślała o sobie. Nie usłyszała nawet w pierwszej chwili tych słów skierowanych do niej:

- Na kolana!

Ktoś mówił to już po raz drugi. Rozejrzała się. Patrzyli na nią. Nie pamięta dokładnie, co zaszło, tak była w swoich myślach pogrążona. Raptem podeszła do niej jakaś płaczka, potem druga. Nim zrozumiała, o co chodzi, przydusiły ją do ziemi. Broniła się, chciała się podnieść. Wszystko to z tyłu się działo, w ciszy prawie, ksiądz nad grobem swoje odprawiał, Stach niczego z początku nie zauważył, ona nie krzyczała, tylko broniła się przed kułakami, aż wreszcie, kiedy padła ostatecznie, nie wytrzymała, wiedziała, że się nie wyrwie, że nie da rady, że rozwścieczone płaczki mogą ją za chwilę w ziemię wdeptać, czuła już krew w ustach, ból w krzyżu, buty w nerkach, krzyknęła:

- Stachu!

I już nic nie pamięta.

Staszek runął w jej stronę od trumny, roztrącił baby, pierzchły jak pierze z worka, trumna zatrzymała się w połowie drogi do grobu, ksiądz zaniemówił, a on podniósłszy ją z ziemi, lecącą przez ręce, nieżywą prawie, wykrzyczał im swą obietnicę:

- Ktoś jeszcze tknie, zabiję! Nikt nie tknął.

Co tu dużo gadać. Gośka leżała trzy dni nieprzytomna: wstrząs mózgu, rozległe porażenie nerek, liczne uszkodzenia ciała. Stach był nie mniej nieprzytomny. Że wyżyje, to było raczej pewne. Ale czy zostanie?

Gryzł się. Czekał jak pies przy łóżku, patrząc z napięciem na zamknięte wciąż oczy. Bał się jej odpowiedzi. I bał się zapytać wprost.

Wreszcie obudziła się. Trzeciego dnia przyniósł do szpitala zgłoszenie na kurs rolniczy.

- Wypełnić za ciebie? - spytał.

Te dwie czy trzy sekundy ciszy trwały prawie wieczność. I prawie z oddali dotarła do niego odpowiedź:

- Tak.

Potem spytał co napisać w rubryce "stan cywilny". Panna? Może by już go zmienić?

- Stachu, jak skończę kurs, będę wiedziała. Rozumiesz?

Jakżeby nie... "rozumiesz" - to w jego rodzinie specjalność.

Następnego dnia przyniósł jej pierścionek. Powiedziała mu wtedy:

- Ale zostanę przy swoim nazwisku, przyzwyczaiłam się.

Stach skinął głową.

 

Wojciech Pielecki, Pogoda dla biedaków, Lublin: Krajowa Agencja Wydawnicza, 1985, s. 69-79