Gazeta Wyborcza - 23/12/1998
Olga Stanisławska
Wigilia w Malabo
Przed laty w hotelu Bahia wynajął pokój Frederick Forsyth. Patrzył z okna na tonące w ciemnościach miasto i wyobrażał sobie, jak w pałac prezydencki walą granaty.
Najpierw trzeba się tam jakoś dostać. Port w Duali w południe wymiera i taksówkarz długo błądzi wzdłuż czekających na załadunek stert bali rudego drewna, nim znajdzie nabrzeże, skąd ponoć odpływa statek do Malabo. Przy brzegu kołysze się tylko marny kuter. Kilku Afrykanów zasnęło na stercie blachy falistej, ale po pokładzie kręci się Europejczyk, zwalisty, zlany potem mężczyzna. Nie mówi po francusku. Espaśol? Też nie. - Po russki? - pytam w nagłym natchnieniu. Rozbłyskują niebieskie oczy. - Konieczno!
Jego kuter pasażerów nie bierze. Mówiąc szczerze, na razie w ogóle nie pływa. W nocy miał przybić do brzegu statek z Malabo, ale nie przybił. Wałęsał się tu kiedyś człowiek, który sprzedawał bilety, ale gdzież go teraz szukać? - zafrasowuje się Rosjanin. Trudno, widać nie pisane mi popłynąć do Malabo statkiem.
- A jak jest w Malabo? - pytam na pożegnanie.
- A, jak wszędzie. Normalnie.
Nie mogę sobie jakoś przypomnieć, jak życzy się "wesołych świąt" po rosyjsku. Pojutrze Wigilia. Ale czy to może dla niego wiele znaczyć?
Oglądam się, odchodząc nabrzeżem. Mężczyzna wrócił do pracy. Tylko jego pies odprowadza mnie wzrokiem - bulterier na krótkich, sękatych nogach, z pyskiem jakby napuchniętym dziwacznie, całym w szramach, pies rosyjskiego marynarza.
Malabo! Malabo!
Bilet linii Ecuatoguineana de Aviación wypisała mi żona wicekonsula na rogu stołu w jadalni, przytrzymując łokciem ceratę, którą próbowały ściągnąć królujące na podłodze dzieci. Jaka-40 wyczarterowano w Rosji wraz z załogą. Z kieszeni siedzenia przede mną wystaje turystyczna broszura i oto staje przed mymi oczami delikatna koronka bezlistnych drzew, kanały pod pokrywą lodu, Pałac Zimowy, rabaty Jekaterynburga. "Drży w północnej stolicy zapylona topola..." - przychodzi mi na pamięć fragment z Mandelsztama. Mam w ręku przewodnik po Petersburgu.
A w oknie pojawia się nagle biała plaża i las, równie nierealny w oparach mgły jak wspomnienie Rosji. To Rio Muni - skrawek Gwinei ściśnięty na stałym lądzie pomiędzy Kamerunem i Gabonem. Budynek lotniska mógłby służyć za dworzec w jakiejś sennej mieścinie Katalonii, gdyby dworcowe bufety w Katalonii od podłogi po sufit wykładano tropikalnym drewnem. Na ścianie reklama: "Dallas - to on, mój papieros". Na tle wieżowców czarny mężczyzna w nienagannym garniturze patrzy w dal bezmyślnie optymistycznym wzrokiem. Obok plakat wyborczy: "Un hombre: Teodoro Obiang Nguema. Un pueblo: Guinea Ecuatorial. Un partido: PDGE". Jeden człowiek, jeden naród, jedna partia. Teodoro ma podobnie nienaganny garnitur jak mężczyzna od papierosów. W oczach ten sam optymizm.
- Malabo, Malabo! - pokrzykuje stewardesa. Wracam do samolotu. Jeszcze 20 minut lotu, nim w oknie ukaże się wyspa, która na moim szkolnym globusie nazywała się Fernando Poo, chmury wokół szczytu wulkanu, czarna wulkaniczna plaża, port i pas lotniska w Malabo, wszystko zatopione we mgle.
Kraj, który nie produkuje niczego
- Pierwszy raz w Gwinei? - pyta policjant. - No to dwa zdjęcia.
Do miasta wiedzie kilometr dwupasmowej autostrady wycięty w gąszczu ciemnej zieleni. Wysoko ponad drzewkami kakaowymi rozpościerają swe parasole wielkie drzewa równikowego lasu. Z ciężkiego nieba spadają rzadkie krople deszczu. Jutro Wigilia i chcę ją spędzić w Malabo.
W Malabo kobiety mają na imię Purificación albo Dolores i smażą na chodniku barrakudy. Zmęczeni alkoholem mężczyźni zasypiają przed katedrą na ławkach zdobionych kafelkami z wyobrażeniem tropikalnych owoców. Malabo ma topografię prostą niczym rysunek dziecka. W lewo droga wiedzie do portu. W prawo wspina się przez sklecone z desek przedmieścia w splątany gąszcz zapuszczonych plantacji kakaowców i urywa się nagle w ścianie zieleni na stoku wygasłego wulkanu. Chmury, które prześlizgują się gładko ponad oceanem, utykają wokół szczytu sięgającego trzy kilometry w niebo i spuszczają na wyspę dziesięć metrów deszczu na rok. To jedno z najbardziej deszczowych miejsc na świecie.
Gwinea Równikowa. Wydawałoby się - jeden z owych fikcyjnych krajów Ameryki Środkowej, zrodzonych w wyobraźni autorów powieści sensacyjnych, wraz ze swoją policją i armią, z ministrami i prezydentem, aby fikcyjni bohaterowie mogli rozgrywać w nich fikcyjne zamachy stanu. Jedna z bananowych republik podobnych do siebie jak dwie krople wody, bo skonstruowanych zawsze, niczym z klocków lego, z tych samych fragmentów topografii - pałac prezydencki, więzienie, koszary, port otoczony skałami i pas startowy w dżungli, żołnierze guardia presidencial, milczący ludzie puszczy z maczetami i kilku biznesmenów, zwabionych tu nowo odkrytym bogactwem mineralnym o strategicznym znaczeniu. I tak jak i tamtych krajów z powieści, Gwinei Równikowej na próżno szukać na mapie Ameryki Środkowej - bo Gwinea Równikowa jest w Afryce.
To jedyne państwo w Afryce, gdzie oficjalnym językiem jest hiszpański. Wydawałoby się - skrawek Ameryki Południowej, który oderwał się od kontynentu i przydryfował do wybrzeży Afryki niesiony atlantyckimi prądami. Błąd w atlasie, kawałek puzzla włożony w nieodpowiednie miejsce. Któż może się dziwić, że nigdy nie słyszał o Gwinei Równikowej? Amerykański "National Geographic", wychodzący od ponad stu lat w tempie dwunastu numerów na rok, w całej swej historii napomknął o tym kawałku świata dwa razy.
Z dala od wielkich rozgrywek Gwinea Równikowa zapisała się ponurą anegdotą na marginesie światowej polityki. Ale kto nie lubi ponurych anegdot, wziętych jakby wprost z gazetowej kroniki wypadków, soczystych, prosto z życia, im bardziej krwawych, tym głębszą wywołujących fascynację? A Gwinea Równikowa to przypadek kliniczny. Jeden z tych krajów kieszonkowych, zamienionych w prywatny folwark. W ludziach, których złamała dyktatura, czai się strach. Wydaje się, że czas nie płynie. Nie ma tu ludzkiego żywiołu, który kipi na ulicach miast Kamerunu czy Konga, nie ma ulicznych sprzedawców, nie ma nawet żebraków. Średnia długość życia nie przekracza 47 lat, a połowa ludności nie umie czytać.
Miał to być pierwszy znany mi kraj, który nie produkuje niczego.
Republika Zangaro
Na tarasie portowego baru odwrócony plecami ku morzu usiadł krępy marynarz, z twarzą, której grube rysy przywodzą na myśl Pacyfik, może Filipiny, twarzą najemnych morderców z "Bonda". Dwie prostytutki bez entuzjazmu próbują porozumieć się z nim w nieokreślonym języku.
Przy nabrzeżu przycumował "Acacio Mane Ela", którego na próżno szukałam w Duali. To najpiękniejszy okręt floty gwinejskiej - i zarazem jedyny. Poprzedni prezydent, Macias Nguema, kupił go okazyjnie od Chińczyków. Acacio Mane Ela był jednym z pierwszych Gwinejczyków, którzy ośmielili się wspominać o niepodległości swego kraju, gdy wciąż jeszcze władali nim Hiszpanie. Ojciec przełożony hiszpańskiej misji księży klaretystów wydał go hiszpańskim żołnierzom, którzy zabili go, a ciało rzucili do morza. Po tym morzu "Acacio Mane Ela" krąży dziś niczym gigantyczny, przeżarty rdzą pomnik.
Dźwig, który ładuje towary, okulał na jedną zagubioną gdzieś oponę i przechyla się karkołomnie nad gromadzącym się wokół statku tłumem. Gdy wspinam się z powrotem ku miastu, w stronę portu stacza się ciężarówka. Młody mężczyzna ze śmiechem próbuje wepchnąć pod koło drewniany klin, lecz ciężarówka nieubłaganie toczy się dalej, coraz prędzej i prędzej, ku ciżbie ludzi na nabrzeżu. Przechodnie przystaną, popatrzą, idą dalej. - Nie ma hamulca - śmieje się mężczyzna. - Patrzcie tylko, nie ma hamulca!
Z góry widok na port jest najlepszy. Port leży w na wpół zatopionym kraterze, który stworzył dwa półwyspy, niczym opiekuńcze ramiona wyciągnięte w ocean. Z jednego spogląda w morze parę ambasad i budynek, który był niegdyś hotelem Bahia. Co jest na drugim, nie wiadomo. To teren pałacu prezydenckiego.
Przed wielu laty w hotelu Bahia wynajął pokój Frederick Forsyth. Patrzył z okna na port i miasto i wyobrażał sobie, jak w pałac prezydencki, otoczony wysokim murem, walą granaty. Nocny desant na plaży, brama wywalona bazuką, przeraźliwe wycie syreny. Ośmiu ludzi przemyka się w ciemnościach wśród pocisków z moździerza i serii z poniemieckich schmeisserów. Wszystko dookoła zionie i krwią i strachem, i śmiercią, a w powietrzu unosi się ulubiona woń najemników - ostry zapach prochu. Na dziedzińcu pałacu kona Janni Dupree, potomek francuskich hugenotów, który porzucił rodzinną winnicę koło Kapsztadu, żeby poczuć ten zapach. Janni Dupree umiera szczęśliwy.
Dzięki "Psom wojny" Forsytha, które od razu po wydaniu w 1974 roku zostały bestsellerem, a potem trafiły na ekrany kin, Gwinea Równikowa zamieszkała w naszej wyobraźni. Stało się to poniekąd bez naszej wiedzy - skrywała się przecież pod maską fikcyjnej republiki Zangaro, która - choć sądziliśmy, że jest całkiem wymyślona - wydawała się nam ogromnie rzeczywista. Podawaliśmy sobie pod ławką wymęczoną książkę owiniętą w biblioteczny szary papier i staliśmy w kolejce po bilety do najlepszego w naszym mieście kina Bałtyk.
Daleko w Gwinei Równikowej jeden z najkrwawszych tyranów Afryki odciskał trwałe piętno na kraju, za którym nikt się nie ujmował, bo taki był mały, taki nierzeczywisty - skrawek lądu, kilka wysp wulkanicznych, dżungla, deszcz. Nie więcej niż czterysta tysięcy ludzi, zamkniętych w swoim państwie jak w pułapce.
Tak, miejsce zupełnie jak z Forsytha.
Jedyny Cud Gwinei Równikowej
Niepodległość ogłoszono tu w 1968 roku. Prezydent Francisco Macias Nguema - jak na ironię - objął władzę po wolnych i demokratycznych wyborach, które odbyły się w pierwszym roku gwinejskiej niepodległości.
"Mocarstwo kolonialne - pisze Forsyth, który na ile tylko mógł, trzymał się prawdy - nie poszło w ślady Francuzów i nie umiało zapewnić zwycięstwa protegowanemu przez siebie kandydatowi. Gdyby wygrał, podpisałby natychmiast pakt o wzajemnej pomocy z metropolią, a w zamian za to kompania białych spadochroniarzy utrzymywałaby przy władzy przyjaznego prezydenta. Ale Europejczycy dopuścili do zwycięstwa swego najgorszego wroga..."
W sześć miesięcy po objęciu władzy Francisco Macias Nguema zdążył nie tylko zlikwidować wszystkich liczących się politycznych przeciwników oraz wielu zwolenników, ale też przepędzić z kraju 30 tysięcy mieszkających tu Hiszpanów, którzy jego zdaniem stali się zbędni - z pomocą ofiarowały się wszak uczynne ChRL i ZSRR.
Rozwiązanie parlamentu wydało się Maciasowi posunięciem połowicznym. Dlatego w ciągu pierwszych dziesięciu lat jego prezydentury dwie trzecie byłych deputowanych pożegnało się z życiem w najróżniejszych okolicznościach. Reszta uciekła z kraju. Na wygnaniu opozycjoniści prześcigali się w wymyślaniu dźwięcznych nazw dla swych partii: FRELIGER, MOLIFUGE, ORNOGE, PANDECA, URGE. "Precz z kolonializmem! Precz z kolonializmem technologicznym! Precz z imperializmem! Precz z zamachami stanu! Niech żyje Macias Nguema!" - skandowali uczniowie w szkołach Gwinei.
Macias, który nigdy nie służył w wojsku, mianował się generałem. W całkiem niedalekim Zairze prezydent Mobutu kazał się nazywać Lampartem. "El Tigre" - tak, zgodnie z prezydenckim zarządzeniem, miano nazywać Maciasa. Emblematem jego partii, jedynej partii, został ryczący tygrys. Nie szkodzi, że tygrysy nie żyją w Afryce.
Choć Macias wyrzucił Hiszpanów, nie gardził europejskimi wynalazkami. W majestacie postkolonialnej państwowości zdobył władzę, jakiej nigdy nie miał żaden król w historii tej ziemi. Konstytucja, zredagowana przez hiszpańskiego adwokata Garcię Trevijano, który był doradcą Maciasa, weszła w życie w 1973 roku. Artykuł 49 proklamował Maciasa prezydentem dożywotnim. Kongres PUNT (Partido Unico Nacional de Trabajadores, Jedynej Partii Narodowej Robotników) nadał mu tytuł "Niestrudzonego i Jedynego Cudu Gwinei Równikowej". Ten sam kongres mianował jego bratanka, Teodoro Obianga Nguemę, szefem sił zbrojnych.
W najciemniejszych latach dyktatury wszyscy dorośli, mężczyźni i kobiety, i wszyscy uczniowie szkół średnich przez parę godzin w tygodniu ćwiczyli krok defiladowy i prezentowanie broni. Broń do prezentowania stanowiły drewniane karabiny, które PUNT sprzedawała po zawrotnej cenie 50 peset. Gazet wydawanych za granicą nie wolno było wwozić na terytorium kraju. W kraju gazet nie wydawano. Każdy list przesyłany pocztą czytany był przez cenzurę dwa razy. Isabel Ipuna, nauczycielka, która napisała do rodziny za granicą, została w 1974 roku ukarana obcięciem ręki. Kiedy za granicę zdążyła uciec jedna trzecia ludności Gwinei, Macias rozkazał odebrać ludziom pirogi i tym samym z ubogiego pożywienia Gwinejczyków niemal doszczętnie wyeliminował ryby. Wyspa, która nazywała się wpierw Fernando Poo, od nazwy portugalskiego odkrywcy, a potem Bioko, od imienia legendarnego wodza ludu Bubi, otrzymała teraz nową nazwę - Macias Nguema.
Kraj niszczał coraz bardziej. Niszczeli ludzie. Dyktatura, jak wiele innych dyktatur, doszła swego naturalnego kresu, kiedy z braku nowych ofiar zaczęła wyniszczać samą siebie. Reżim Maciasa miał charakter rodzinny i rodzinne były teraz czystki. Pewnego dnia żołnierze, którzy zapełniali Maciasowi więzienia, zapukali do drzwi pułkownika Teodoro Obianga Nguemy, który był szefem armii swego wuja. "Wcale nie pla-nowałem zamachu stanu - wspominał później Obiang Nguema. - Wszystko zdarzyło się pod wpływem nagłego natchnienia".
Pod wpływem nagłego natchnienia Obiang Nguema postanowił nie iść do więzienia. Dalej wszystko potoczyło się samo. Dzięki poparciu armii szybko przejął władzę. Maciasa, który jakiś czas ukrywał się w dżungli na granicy Gabonu, wydali ludzie z leśnych osad. Po pięciu dniach procesu, który odbył się w Malabo, w sali kina Marfil ("Kość Słoniowa), skazano go na śmierć i rozstrzelano wraz z pięcioma innymi oskarżonymi.
Dziwnym trafem akt oskarżenia obejmował tylko wczesne lata dyktatury, zanim jego bratanek Teodoro Obiang Nguema został szefem armii i począł osobiście nadzorować tortury w więzieniu Black Beach w Malabo. Egzekucję i pochówek wuja przeprowadził błyskawicznie i bez świadków. Czy Macias naprawdę zginął? Gdzie pochowano ciało? Nikt nie wie i nie są to rzeczy, o które ktokolwiek w Gwinei ośmieliłby się Obianga Nguemę spytać.
Demokracja
Kiedy Obianga Nguemę ogarnęło nagłe natchnienie, był wrzesień 1979 roku. W połowie listopada jako nowa głowa państwa jadł obiad z Giscardem d'Estaing w Paryżu, a w połowie grudnia z królem Juanem Carlosem w Madrycie. Obiang Nguema zwrócił się do króla o pomoc w przekształceniu Gwinei Równikowej w nową Szwajcarię. Gwinea Równikowa, zdawałoby się, miała znów zostać państwem jak inne.
Wyspa znów zaczęła nazywać się Bioko. Pod naciskiem Francji i Hiszpanii Obiang Nguema zarządził wybory, w których wybrano go na prezydenta. Trudno byłoby się spodziewać innego obrotu sprawy - był wszak jedynym kandydatem. Odkąd zarządzono demokrację, poczęły wykluwać się nowe partie polityczne, wpierw nieśmiało - czy to aby nie pułapka? - a potem odważniej. Dziś 120 tysięcy wyborców ma do wyboru 14 partii. Ich liderzy są przed wyborami regularnie aresztowani i bici, by dobrze zapamiętali, że demokracja to ładne słowo, ale wygrać musi partia prezydenta.
Przed dwoma laty, po interwencji Papieża i króla Juana Carlosa, Obiang Nguema darował karę głównemu przywódcy opozycji, Severo Moto, skazanemu na 28 lat więzienia. Hiszpania udzieliła mu azylu. Ostatnio jednak hiszpański rząd ogłosił, że sprawę ponownie przemyśli - wygląda bowiem na to, że Severo Moto zbytnio wziął sobie do serca lekturę Forsytha. Zatrzymano go na wodach terytorialnych Angoli na pokładzie zarejestrowanego w Rosji statku, który transportował dużą ilość broni. Nawiasem mówiąc, lektura Forsytha rzeczywiście może prowadzić na manowce, o czym mógłby świadczyć egzemplarz "Dnia szakala" znaleziony przez policję w pokoju młodzieńca, który zastrzelił izraelskiego premiera Rabina.
Za powtórną zdradę stanu i spisek na życie prezydenta Severo Moto dostał od sądu w Malabo 101 lat więzienia, in absentia. Dziwny wyrok? Równie dziwne wyroki potrafią wydawać sądy USA. Prezydent Obiang Nguema nie jest przypadkiem z podręczników psychopatologii, a Gwinea Równikowa przestała być mieszaniną "Króla Ubu" i Orwella. W całej Afryce przejmują pałeczkę reżimy drugiej generacji. Zmienił się styl władzy, wyszły z mody wojskowe mundury czy operetkowe koronacje, nosi się za to eleganckie garnitury polityków epoki telewizyjnej.
Ostatnio specjalnie powołana międzynarodowa komisja orzekła, że choć dotychczasowe wybory w Gwinei Równikowej wprawdzie nie spełniły ani jednego z kryteriów praworządności, ale optymizmem napawa pragnienie narodu gwinejskiego, by wkroczyć na drogę demokracji.
Na kuponach kretonu, z których szyją koszule zwolennicy prezydenta, pod portretem Obianga Nguemy widnieje dewiza: "Hoy, Maśana, y Siempre". Dziś, jutro, i zawsze.
Kakao i ropa
"Psy wojny" kończyły się bardzo moralnie. Cat Shannon, irlandzki najemnik o szlachetnym sercu, postanowił wystrychnąć na dudka finansistów z londyńskiego City, którzy, chcąc dobrać się do platyny odkrytej w tajemniczej Kryształowej Górze, zlecili mu zamach stanu. Oddał władzę zaprzyjaźnionemu doktorowi filozofii z Oksfordu, politycznemu przywódcy zagranicznych robotników, którzy w republice Zangaro stanowili jedyny aktywny element.
Forsyth znał dobrze historię Gwinei, która była w dużej mierze historią poszukiwań siły roboczej. Bubi z wyspy jakoś nie czuli zapału do kakao. Fangowie z kontynentu mieli dość energii do podporządkowywania sobie mniej energicznych Bubi, ale nie do pracy na plantacjach. Dawni niewolnicy z Kuby i Sierra Leone, których ściągnęli Hiszpanie, bardzo szybko przerodzili się w lokalną elitę i kiedy znów nie było komu uprawiać kakaowców, sprowadzono z Nigerii robotników Ibo.
O tym, jak przedsiębiorczy potrafią być Ibo, Forsyth miał okazję się przekonać, gdy jako dziennikarz Reutersa pisał doniesienia prasowe z wojny domowej w nigeryjskiej Biafrze. Miał wszak przyjaciół wśród dowódców Ibo i wśród europejskich najemników, którzy, niczym Cat Shannon, walczyli po stronie Biafry.
To właśnie oni chcieli ponoć obalić władzę Maciasa Nguemy. Projekt zamachu stanu, który opisał Forsyth, istniał naprawdę, był statek o dźwięcznej nazwie "Albatros", byli najemnicy, ale plan spalił na panewce - podobno z winy pewnego niemieckiego handlarza broni i gorliwości hiszpańskich celników, którzy przechwycili "Albatrosa" na wysokości Wysp Kanaryjskich. Kto wysłał statek i dlaczego, nigdy do końca nie było wiadomo. Forsyth ponoć wiedział więcej niż inni i uparta pogłoska twierdzi, że sam należał do tych, którzy plan ten zainicjowali.
Tak czy owak, nie mógłby, jak Cat Shannon, oddać władzy zagranicznym robotnikom. Macias Nguema był człowiekiem przewidującym i wszystkich Ibo wydalił zaraz po Hiszpanach.
Dzięki temu posunięciu plantacje, które niegdyś dawały 39 tysięcy ton ziarna kakaowego rocznie, dziś dają cztery tony. Cała produkcja krajowa da się załadować na jedną ciężarówkę. Za zakrętami drogi pojawia się jeszcze czasem opuszczona hiszpańska finca - drewniany dworek z ozdobnym gankiem i datą wyrytą przez budowniczych nad drzwiami, które dawno wyrwano z zawiasów. W dżungli wciąż straszą ruiny suszarni kakao i fabryki czekolady, jedynej fabryki na wyspie. Kobiety Bubi zbierają czasem orzechy ze zdziczałych drzewek kakaowych. Od biedy można je ugotować i zjeść.
Ale kakao nie rozpala namiętności. Dlatego Forsyth kazał chciwym spekulantom z City walczyć o górę platyny. Wkrótce potem rzeczywiście odkryto w Gwinei skarb - była nim ropa ukryta pod dnem morza. Na skraju Malabo wyrosło miasteczko zgrabnych baraczków, które specjaliści firmy Mobil opuszczają tylko po to, by prowadzić badania. Niczym ofiara składana dawnym bogom, z odwiertu w oceanie dzień i noc bucha ogień.
Przewrót okazał się zgoła niepotrzebny. Prezydent Teodoro Obiang Nguema ma głowę do interesów i z przyjemnością podpisuje koncesje naftowe.
Juan i jego szczur
Wśród monotonii zdziczałych drzewek kakaowych biegnie przez Bioko jedna jedyna droga. Ułożona z płyt betonowych, opasuje wyspę niczym pierścień. Jeśli chcę zobaczyć Lubę, jedyne obok Malabo miasteczko na wyspie, muszę się pospieszyć - w wieczór wigilijny i pierwsze święto nie wolno tu jeździć samochodom. Przed kilkoma laty w Wigilię zginął w wypadku brat premiera. - To wtedy zabronili - mówi Luis. - Ludzie piją w święta, nie?
Luis cieszy się, że ktoś wpadł na pomysł wybrania się do Luby. Jest szoferem taksówki. Zdezelowane taksówki to jedyny środek transportu na wyspie.
Ludzie piją - powiedział Luis. Przy drodze, pod daszkiem ze szmaty rozwieszonej na drągach, smutni mężczyźni obsiedli wielką tykwę z mętnym płynem.
- Spróbuj - na moment rozjaśniają im się twarze. To malamba, napój z fermentowanej trzciny cukrowej, którego sposób wyrobu w ubiegłym stuleciu przywieźli ze sobą Kubańczycy. Zmieszany z tonikiem z butelki jest jedną kwaśną goryczą. - Mocne, co? - chichocze najstarszy z mężczyzn. Malamba kryje w sobie przedsmak tajemnych możliwości. Kto wie, jak pokieruje stopy, jak miękką zasnuje świat zasłoną, w jaki kształt oblecze chaszcze, jaki powab skryje w zwiędłych udach żony na macie w szałasie pełnym dymu.
Luisa zaciekawił leśny szczur zawieszony na drągu.
- Tysiąc? Nie ma mowy. W Malabo są po osiemset.
- Ten jest już gotowy - właściciel szturcha towar palcem. - Tylko wrzucić do garnka.
Szczur jest obrany ze skóry i przypomina różowego warchlaka z wydętym, nie wypatroszonym brzuchem. Muchy obsiadły miejsca, gdzie nóż naciął mięso. Wygląda, jakby wisiał tu od dawna.
- Nie chcesz? To zabierz mnie przynajmniej do Luby.
Szczur ląduje w bagażniku. Juan, jego właściciel, na siedzeniu koło mnie. Sprzeda szczura w Lubie. Będzie za co wypić na Wigilię.
- On jedzie szukać kobiety na święto - informuje mnie Luis. - W Lubie kobiety są mniej drogie. Wystarczy im kupić jedno piwo. To nie to, co na przykład w Malabo.
Juan śmieje się z zażenowaniem. Szczur z bagażnika coraz silniej rozsiewa swój zapach.
- Zasmrodzi mi cały samochód - złości się Luis. - Kiedy go złapałeś? Przed tygodniem?
- Wiesz, my tu lubimy dziczyznę - Juan najwyraźniej postanowił zwracać się tylko do mnie. Przez lata pracował w Gabonie, nim Gabończycy poczęli pozbywać się Gwinejczyków. Teraz Juanowi trudno przyzwyczaić się ponownie do swej wyspy. Dziczyzna na wyspie to właśnie leśny szczur, jeżozwierz, cokolwiek złapie się w pułapkę. Kraby, wygrzebywane z czarnego błota, brązowe ślimaki wielkie jak imbryk do herbaty. To wszystko.
- Na kontynencie, to co innego - rozmarza się Juan. - Są antylopy i małpy.
W głębi puszczy żyją tam szympansy i ostatnie goryle nizinne. Jak długo jeszcze, nie wiadomo, bo naczelne są zdaniem Gabończyków najsmaczniejsze. Du cousin - żartują czasem - mięso z kuzyna... Gabończykom można zaufać, jeśli chodzi o sprawy stołu - to w końcu Gabon za pieniądze z ropy importuje najwięcej szampana na głowę mieszkańca na świecie.
- O Jezu, ale cuchnie - utyskuje Luis. - Dzięki Bogu, że to już Luba.
Cały smutek Luby
Luba to dwie ulice wzdłuż nabrzeża. Przy nabrzeżu trzy rdzewiejące statki tulą się do siebie na ostatecznej mieliźnie, zarośnięte krzewami i spowite w sieci ogromnych pająków tygrysich. Kobiety piorą bieliznę w strumieniu. Strumień rozlewa się po czarnej plaży, jakby nagle opadał z sił, i bezwolnie ścieka do oceanu. Pada.
Na początku lat 70. w Lubie przeładowywano radziecką broń dla Angoli. Ale to było nieskończenie dawno. Dziś czasem bogaci ludzie z Duali przypływają w weekendy łowić ryby w szczodrych wodach wokół wyspy. Ale nie cumują jachtów. Bioko majaczy jak ponura tajemnica na horyzoncie, wiecznie omotana mgłą. Nic dobrego.
U wjazdu do miasta zainstalowano posterunek.
- Kto ci pozwolił przyjechać do Luby? - nagabuje Luisa policjant. - Masz w papierach, że wolno ci opuszczać Malabo?
To jest problem. Jak każdy problem, wymaga rozwiązania. Rozwiązanie może znaleźć tylko pani komisarz. Mieszka tutaj, niedaleko. Pani komisarz wyciera w fartuch ręce skrzące się od łusek skrobanej na święta ryby. Czuję, że chyba lepiej zrobię, jeżeli pójdę na spacer. Luis pogrąża się w negocjacjach. Powoli płynie popołudnie.
Cały smutek Luby, który wisi w powietrzu, odnajduję niespodziewanie w twarzy jednego starego człowieka, smutek tak oczywisty, że wstyd mi zatrzymać wzrok na tej twarzy, niczym na cudzym liście. W Lubie jest restauracja. Kiedy do Luby ktoś czasem przyjedzie, na próg restauracji szurając pantoflami wychodzi stary Libańczyk, a potem, gdy jego niedowierzanie przerodzi się w zadumę nad zrządzeniami losu, woła swoją kobietę, żeby kupiła rybę i obrała ziemniaki. Libańczyk jest tu od lat, nie pamięta ilu. Dawno nie widział Libanu. Miał kiedyś syna, ale syn odjechał. Pozostała mu ta kobieta, przystojna, zaradna, z włosami afro, jakie rzadko noszą miejscowe kobiety. Kobieta jest z Wyspy Świętego Tomasza, to znaczy obca, jak on.
Na półce za barem zbiera kurz butelka libańskiego araku. Tylko na specjalne okazje - ale dziś jest przecież Wigilia. Libańczyk, maronita, ściągnął z półki arak i wydzielił z namaszczeniem dwa oszczędne kieliszki. Nie wiem, jak się nazywa. Jaki niewymowny obrót rzeczy sprawił, że życie wyniosło go aż tu, by pozostawić na mieliźnie w Lubie, gdzie wilgotne, nieruchome powietrze spowija człowieka jak całun. Ale pamiętam jego twarz, pantofle, koronkowe firanki w oknach restauracji, przystojną kobietę z Sao Tome i rybę, którą przyniosła na stół jakby z innego świata, białą jak śnieg, przeogromną, soczystą, pachnącą przyprawami, zdumiewającą rybę, rybę po prostu królewską.
Przy stoliku zabrałam się do przeglądania specjalnego wydania francuskiego tygodnika "Jeune Afrique - Economie", poświęconego Gwinei Równikowej. Sklecić niemal czterysta stron tekstu o kraju, który nie ma pół miliona mieszkańców - przyznaję, trzeba umieć. Zdjęcia statku "Acacio Mane Ela", dla niepoznaki zrobione pod różnym kątem, ilustrują pięć rozmaitych artykułów. Półtorej strony poświęcono Maximie Eyang, pani komisarz z Luby. Pani Eyang, matka sześciorga dzieci, to jedyna kobieta-oficer w siłach zbrojnych Gwinei Równikowej. Na zdjęciu pani Eyang, promienna, stoi na ulicy w Malabo - kolorowa bluzka, korale, kolczyki. Obok niej kolega w mundurze, z dumnie wypiętą piersią.
Wraca Luis. Stanęło na dwóch tysiącach. Policjantów, jak się okazało, jest w Lubie trzech, no i jest pani komisarz.
"Korupcja? - mówi tekst w >>Jeune Afrique<<. - Pani komisarz słyszała, że istnieją kraje, gdzie to chleb codzienny, nie może jednak pojąć, jak stróże prawa mogą oddawać się podobnym praktykom. W ciągu 14 lat jej kariery ani ona, ani jej współpracownicy nie spotkali się nawet z taką propozycją. >>Ludzie dobrze wiedzą, że odmówilibyśmy stanowczo i że zostaliby surowo ukarani<<". Tyle "Jeune Afrique".
U wylotu z miasta jest wielki pusty plac. Na środku coś, co niegdyś było słupem elektrycznym. Luis skręca w lewo, gdzie zaczyna się las.
- Nie znasz przepisów ruchu drogowego - mściwie woła za nim policjant. - To jest rondo.
Jeszcze z tysiąc i możemy opuścić Lubę.
- Luis - pytam - ty naprawdę musisz mieć zezwolenie, żeby wyjechać z Malabo?
- Ależ skąd - Luis wzrusza ramionami. - Policjant chce jeść. Święta.
To Luisowi wydaje się bardziej naturalne niż system instytucji państwowych opłacanych z podatków obywateli. Gorzej, że zniechęcona przekupstwem władz Unia Europejska wstrzymała niedawno plan pomocy dla Gwinei Równikowej.
- Cztery lata temu policja tłumiła w Malabo zamieszki - mówi Luis. - Pani komisarz była w pierwszym szeregu. Wszyscy ją widzieli. To za to dostała Lubę. W nagrodę.
Juan sprzedał szczura. Nie pytam, czy był z kobietą, ale wraca zadowolony. Przestało nawet padać. Zza zakrętu drogi wyłaniają się dwa samochody. Za kierownicą landcruisera siedzi samotny mężczyzna.
- To jest najstarszy syn prezydenta - Luis zerka za nim w lusterko. - Pewnie jedzie na święta do posiadłości w Moka. Un hombre bueno. Nie to, co jego brat. Tamten jest zły. Przemytnik. Narcotraficante.
Luis milknie i chyba żałuje, że to powiedział. Ale to żadna tajemnica. W raportach Geopolitycznego Obserwatorium Narkotyków Gwinea Równikowa zajmuje poczesne miejsce. Wielu krewnych prezydenta ma głowę do interesów i paszport dyplomatyczny.
W listopadzie 1993 roku żona ambasadora w Hiszpanii, a zarazem kuzynka prezydenta, Anita Mbegono Asu Alene, została zatrzymana na lotnisku w dalekim Rio de Janeiro. Pani Alene miała bilet do Lagos i 32 kilogramy kokainy w walizkach. Kokaina miała powędrować z Nigerii przez Gabon i Gwineę Równikową do Madrytu. Zleceniodawcą, według hiszpańskiej policji, był brat prezydenta.
Prezydent nie kryje zresztą rodzinnych powiązań. Do negocjacji o uwolnienie attache wojskowego gwinejskiej ambasady, aresztowanego w Lagos z ładunkiem 30 kilogramów heroiny, wysłał własnego syna.
° Feliz navidad!
Zdążyłam wrócić przed wieczorem do Malabo.
Nadchodzi północ, biją dzwony. W katedrze zbite mrowie ludzi. Na stopniach ambony usiadła kobieta z małym dzieckiem i w półśnie oparła głowę o balustradę. Dziecko zasnęło z ręką na jej nagiej piersi, uwolnionej spod rozpiętej bluzki. Kościelny, który chodzi w nawie i budzi wiernych, obdarza ją tylko przelotnym spojrzeniem. Zaspana dziewczynka śledzi wzrokiem wędrującego brzegiem ławki karalucha i ostrożnie zsuwa ze stopy biały lakierek. Karaluch znika w szparze posadzki, dziewczynka z powrotem skłania głowę na blat.
Kazanie jest solenne. To kościół władczy, kościół tryumfujący. Gromkim echem jak zaklęcia, jak paciorki różańca, powracają magiczne słowa - Salvador, Liberador, humanidad pecadora, alegria de navidad... Mówi się, że gdy Anglia w swych koloniach zakładała banki, a Francja urzędy, Hiszpania Ich Katolickich Wysokości budowała kościoły i nadawała dalekim wyspom i zatokom nazwy dogmatów wiary. Wśród intencji modlitwy biskup wymienia hiszpańską rodzinę królewską. Ale w strzelistej, wzniesionej z kamienia katedrze nie dostrzegam żadnej europejskiej twarzy.
Do komunii suną niekończące się rzędy ludzi. Kościelny wyłapuje dziewczęta w sukienkach na ramiączkach i odsyła je z powrotem, kładąc rękę na obnażonych ramionach, jakby osobiście piętnował występek. Po mszy w rękach biskupa pojawia się Dzieciątko Jezus, wiel- ki gipsowy chłopiec z muszelkami złotych loków, i oto znów karne rzędy wiernych spieszą pocałować różowiutką, obtłuczoną stopę. Ktoś popycha lekko moje plecy, inni uprzejmie ustępują mi drogi.
Przed katedrą kłębi się tłum. - °Feliz navidad! - wymachuje do mnie trzech mężczyzn, którzy ustawili szklanki na bagażniku starego samochodu i piją tani dżin. - Wesołych świąt!
Daleko za ich plecami z morza bije w czarne niebo nieprzerwany strumień ognia. Ale nabrzeże opustoszało. Noc jest spokojna i pachnie jak inne noce w tropikach. W ciemnościach majaczą tylko portowe magazyny.
Frederick Forsyth jest dziś milionerem. Niechętnie opuszcza swą posiadłość pod Londynem, choć niedawno zabrał głos na łamach brytyjskiej prasy broniąc zwyczaju polowań na lisy, które jego zdaniem wiele zyskują na fakcie, że się na nie poluje.
Hotel Bahia, z którego niegdyś w podobne noce Forsyth spoglądał na pałac prezydencki, jest już tylko betonową ruiną. Za to pałac stoi, jak stał, za tym samym wysokim murem.