Archiwum | |
Życie
z dnia 2001-05-31
Dariusz Nowacki Naprawdę mniej niż
popiół
W cyklu "drugie czytanie" Dariusz Nowacki powraca do jednej z najgłośniejszych powieści PRL-u - "Popiołu i diamentu" Jerzego Andrzejewskiego
Jeszcze
w latach 80. w niektórych opracowaniach dotyczących powojennego
piśmiennictwa powtarzano, że "Popiół i diament" Jerzego Andrzejewskiego
należy do najlepszych powieści, jakie ma literatura polska po roku 1945.
Nawet ci, którzy postanowili zdemaskować tę powieść jako dzieło wysoce
szkodliwe i bez mała agenturalne, zachwycali się powabem i skutecznością
trucizny. Sławomir Mrożek w głośnym i bezlitosnym szkicu opublikowanym na
początku roku 1983 w paryskiej "Kulturze" mówił o sobie, że jako czytelnik
dał się swego czasu nabrać, ponieważ zaufał sile artystycznego wyrazu i
urodzie powieści Andrzejewskiego. Kiedy dwa lata później Zbigniew Herbert
w rozmowie z Jackiem Trznadlem zasugerował, iż "Popiół i diament" powstał
na zamówienie funkcjonariuszy UB, a kilkanaście lat później Krzysztof
Kąkolewski w książce "Diament odnaleziony w popiele" wszechstronnie
rozwinął ową sugestię utrwaloną na kartach "Hańby domowej", zależność
między charakterem i urodą trucizny pozostała w zasadzie nienaruszona.
Wedle relacji Herberta Berman - zachęcając Andrzejewskiego do napisania
powieści, która ma przekonać czytelników do porządku wypracowanego w
Jałcie - miał powiedzieć: "Tylko pisarz tej miary, tego talentu wielkiego,
jak pan, może…". Związek między ambitnym zadaniem i jego perfekcyjną
realizacją, między fałszem politycznym, jakim bez wątpienia przesiąknięty
jest "Popiół i diament", a literackim opakowaniem owych kłamstw i
przeinaczeń, wydaje się oczywisty: fałszerstwo gniewa, bo dobrze (z
talentem!) "zrobione", gniewa tym mocniej, im lepiej, bardziej powabnie i
skutecznie "zrobione". Nie zdziwiło mnie zatem, że po tym, jak przed
pięciu laty Wydawnictwo "Puls" wznowiło powieść Andrzejewskiego,
przywracając zarazem wersję tekstu zgodną z pierwszą edycją książkową
(1948) "Popiołu i diamentu", w jednej z niewielu not utrwalających to
wydarzenie znalazłem tę oto, najkrótszą chyba, charakterystykę utworu:
"dobrze napisana książka służąca złej sprawie". Czy aby nie w ten właśnie
sposób myślimy o największym przeboju prozy powstałej w latach istnienia
Polski Ludowej? Ponieważ coraz częściej, a zjawisko to będzie się zapewne
nasilać, mamy do czynienia z sytuacją odwrotną, czyli ze źle napisanymi
książkami służącymi dobrej sprawie, przyszło mi do głowy, że warto zapytać
o rzekomo niedościgniony wzór sprzed dziesięcioleci, o to, jak była i jest
możliwa świetnie napisana książka służąca paskudnej sprawie? Impuls
zawsze przychodzi z teraźniejszości. Dzisiaj kiedy na dzieło literackie
patrzymy przez pryzmat sukcesu i rozgłosu, uważnie przyglądamy się
nakładom i listom książkowych przebojów, tym głośniej wypada zapytać: co
się stało z powieścią wznawianą 30 razy, której łączny nakład grubo
przekroczył milion egzemplarzy, przez co z pewnością książka ta spoczywa
na półkach w każdym inteligenckim domu w tym kraju, a nadto, za sprawą
przekładów na ponad 20 języków, jest bodaj najbardziej znaną na świecie
powieścią polską (nie tylko XX wieku)? Jak to możliwe, by hit literacki
tej miary umarł prawie z dnia na dzień? No i najważniejsze - jak
wytłumaczyć ów błyskawiczny, cichy i wstydliwy zgon, skoro mieliśmy tyle
zapewnień, że "Popiół i diament" to jedna z najlepszych rzeczy, jakie
napisano po roku 1945? Najlepsze literackie rzeczy nie odchodzą w tak
marnym stylu, nie odchodzą w ogóle, gdyż anihilacja kłóci się z pojęciem
"najlepszości". Tak więc raz jeszcze przeczytałem "Popiół i diament",
tym razem przede wszystkim w poszukiwaniu owych powabów, które ponoć
zaczarowały trzy pokolenia Polaków edukowanych w szkołach średnich PRL-u,
gdzie, jak pamiętamy, była to lektura obowiązkowa; zaczarowały - powtórzmy
- w ten oto sposób, że nawet, jak czytelnik-maturzysta wiedział (np. z
patriotycznego domu), iż Andrzejewski
kłamie, to jednak jest to łgarstwo odznaczające się literackim wdziękiem.
Przeczytałem i odkryłem to, o czym przebąkiwali nieliczni, tyle że jakby z
większą - porażającą! - siłą. A mianowicie, że "Popiół i diament" to
artystycznie spaprana robota, i to spaprana wręcz nieprawdopodobnie. Stąd
też jedną z największych tajemnic współczesnej krytyki literackiej
pozostaje zagadka, jak doszło do wylansowania i ugruntowania tezy, zgodnie
z którą "Popiół i diament" to świetnie napisana powieść, będąca czymś w
rodzaju niedoścignionego wzoru pisania w atrakcyjny sposób na tematy
aktualne? Oddajmy sprawiedliwość sceptykom z przeszłości, pośród
których dwaj są najwięksi, acz z zupełnie innych parafii: Artur Sandauer i
Jan Błoński. Ten pierwszy w głośnym swego czasu pamflecie wymierzonym w
Andrzejewskiego ujawnił tandetę i zdemaskował publicystyczny frazes, z
jakiego w dużej mierze składa się interesująca mnie tutaj powieść. Błoński
z kolei wypunktował narracyjne mielizny "Popiołu i diamentu", a nade
wszystko - do czego później nawiązał Andrzej Werner - opisał absurdalne i
samobójcze w sensie artystycznym wysiłki pisarza skoncentrowane na tym, by
wszystkim uczestnikom tuż powojennych sporów politycznych i estetycznych w
jednaki sposób się przypodobać. Krakowski krytyk co prawda wypunktował,
ale zakończył bardzo delikatnie stwierdzeniem, iż nie uważa "Popiołu i
diamentu" za najlepszą powieść Andrzejewskiego. Oczywiście lista krytyków
kontestujących ten utwór jest długa, tyle że są to głównie - od czego
zacząłem - rozdarci nieprzyjaciele "Popiołu i diamentu", którzy, w imię
prawdy i z szacunku dla ofiar "utrwalaczy władzy ludowej", historii
opowiedzianej przez Andrzejewskiego mówią swoje zdecydowane "nie", lecz
zarazem nie odmawiają temu dziełu artystycznej skuteczności. Mniej więcej
tak, jak to zrobił inny pamflecista, Czesław Miłosz w "Zniewolonym
umyśle". O książce Alfy-Andrzejewskiego czytamy tam: "Powieść, którą
napisał, była dziełem dojrzałego talentu i zrobiła na jego czytelnikach
wielkie wrażenie". Nim zajrzymy między okładki owego "dzieła
dojrzałego talentu", zapytajmy o sprawę, o którą dotąd chyba nie pytano
otwarcie, mimo że wielokrotnie pisano o autopoprawkach Andrzejewskiego,
tj. o zmianach, jakie ten wprowadził do tekstu: raz - gdy drukowaną w
odcinkach na łamach "Odrodzenia" powieść pt. "Zaraz po wojnie", bo tak się
pierwotnie nazywał "Popiół i diament", posyłał do druku jako książkę
(przeróbki niewielkie) i dwa - kiedy w r. 1954, przygotowując trzecie
wydanie tej pozycji, pod wpływem doktryny socrealistycznej przerobił ją
dość poważnie w wiadomym kierunku. (Można by jeszcze mówić o trzeciej
przeróbce, z roku 1958, uświadomiwszy sobie, że Andrzejewski był współautorem scenariusza do
filmu Andrzeja Wajdy pod tym samym co powieść tytułem.) Osobne analizy
poświęcili tej sprawie m.in. Stanisław Burkot, Jacek Łukasiewicz, a
całkiem niedawno - Zbigniew Jarosiński. Lecz nawet ten ostatni badacz, w
ogłoszonej przed dwoma laty monografii "Nadwiślański socrealizm", nie
zapytał, jak rozumieć fakt, iż wszystkie wydania powieści publikowane,
począwszy od roku 1954, powtarzają ów "podstalinizowany" tekst? Dlaczego
po przełomie roku 1956 czy pod koniec lat 70., kiedy to Andrzejewski stał się liderem opozycyjnych
salonów, autor nie wrócił do "łagodniejszej", zgodnej z pierwszym
wydaniem, wersji "Popiołu i diamentu"? Pytanie prawdopodobnie nie
zostało sformułowane, albowiem odpowiedź jawi się jako wielce kłopotliwa.
Bo też czai się tu gdzieś przykra prawda o nas jako czytelnikach, którym
przez całe dziesięciolecia zaczytywania się w "Popiele i diamencie"
(niechby nawet w ramach przymusu szkolnego) socrealistyczny wariant tekstu
wcale nie przeszkadzał. To, że na przykład Andrzejewski odebrał ostatnie argumenty uczciwemu
socjaliście Kalickiemu, którego PPS w pierwszym wydaniu był jeszcze
"partią", w "podkomunizowej" zaś wersji już tylko "stronnictwem", i to na
przykład, że w edycji pierwotnej w pogrzebie zabitych przez pomyłkę
robotników uczestniczy, zgodnie z polskim zwyczajem, ksiądz, a w wariancie
z r. 1954 księdza oczywiście nie ma; otóż to wszystko stało się dla nas
ważne, ale bardzo późno. Najwcześniej u schyłku Polski Ludowej, w
przeddzień wyjścia z komunizmu. To po pierwsze, a po drugie - Andrzejewski nigdy nie przestał być pisarzem
niezwykle prominentnym. On po prostu mógł sobie na to pozwolić, a co wolno
wojewodzie… Były jeszcze, jak się domyślam, dwie przesłanki. Oto
znawcy współczesnej literatury polskiej wypracowali pogląd, który przyjął
się doskonale, a brzmi mniej więcej tak: jak na garbatego, "Popiół i
diament" całkiem prosty. Czyli jak na dzieło ostatecznie opracowane w
środku nocy stalinizmu, zupełnie przyzwoite. Był to zresztą pewien stały
mechanizm oceniania faktów artystycznych, jakie zachodziły w kulturze w
latach istnienia Polski Ludowej - dzieło mówiące półprawdy jest lepsze od
dzieła mówiącego ćwierćprawdy. Tyle że zgoda na półprawdy eliminowała w
konsekwencji ideę prawdy jako takiej, ale to już zagadnienie do rozważenia
przy innej okazji. Tak czy owak argumentacja typu "jak na garbatego"
dotyczy również drugiej przesłanki, o której chcę tu powiedzieć. Otóż -
jak już parę razy przede mną zauważono - "Popiół i diament" uratował swym
filmem Wajda. Gdyby nie ów niezapomniany obraz powieść Andrzejewskiego
wiodłaby być może nędzny żywocik na podobieństwo innego dzieła z roku
1954, czyli "Obywateli" Kazimierza Brandysa. Pojawienie się tego filmu
(dziś wiemy - filmu należącego do ścisłej czołówki światowej klasyki)
stało się racją dalszego istnienia słabej - o czym więcej za chwilę -
napisanej naprędce i niechlujnej powieści Andrzejewskiego. Wajda naprawił
to, co zepsuł autor "Ładu serca": przede wszystkim dał tej historii
bohatera, skondensował fabułę, zarysował wyrazisty konflikt, wyrugował
retorykę i na tyle, na ile mógł, odsunął w cień pomnikową postać komunisty
Szczuki, przelewając sympatię na nieszczęsnego AK-owca Maćka Chełmickiego,
który pod okiem kamery stał się nieporównanie bardziej sexy. Ten ostatni,
jak wiemy, wymyślony przez Wajdę, neurotyczny chłopak w amerykańskiej
wojskowej kurtce i w ciemnych okularach, podbił serca nie tylko młodzieży.
(Czy ktoś w ogóle widział oczyma wyobraźni Maćka takim, jaki jest on w
książce, pospolitym facecikiem w płaszczu i z obowiązkowym kapeluszem na
głowie?). Ogromne znaczenie miały też efekty specjalne włączone do
scenariusza wbrew literze powieści (słynna scena z płonącym spirytusem,
śmierć Maćka na śmietniku i inne). W sumie powstało arcydzieło sztuki
filmowej zupełnie niepodobne do swego literackiego pierwowzoru, za to
doskonale podtrzymujące mit najlepszej polskiej powieści współczesnej.
A jeśli już o filmie mowa, to powinien się tu pojawić argument
następujący: gdyby powieść Andrzejewskiego rzeczywiście była dobrze
zrobioną książką, zapewne zyskałaby obecnie status, jakim cieszą się
równie kłamliwe opowieści w typie "Czterech pancernych i psa" lub "Stawki
większej niż życie". Dobrze wiemy, że w sensie historycznym i
politycznym są to wredne bajki z uśmiechniętym NKWD-zistą w tle, wszelako
kochamy je miłością, jaką otacza się świetnie zrobione komiksy czy inne
markowe wyroby pop-kulturowe. Batman czy J-23 - co za różnica! Jeśli
przykład filmowy nie satysfakcjonuje, mogę dać literacki: gdyby
interesująca mnie powieść była w istocie błyskotliwym produktem
błyskotliwego pióra, wiodłaby szczęśliwy żywot sagi o Panu Samochodziku.
Książki Zbigniewa Nienackiego nie tylko są po roku 1989 systematycznie
wznawiane, ale też - po śmierci autora - cykl ten jest kontynuowany przez
innych pisarzy. Czy komuś dziś przeszkadza, że Pan Samochodzik był
ormowcem (przebranym dla niepoznaki w szaty historyka sztuki) dzielnie
dającym odpór zepsutym odwetowcom i nieprzyjaciołom PRL-u z Niemiec
Zachodnich? Dość jednak dygresji, idźmy do tekstu, przyjmując
jednocześnie, że zaglądamy do wersji kanonicznej "Popiołu i diamentu", z
roku 1954, czyli tej, którą za sprawą szkoły znamy wszyscy (oczywiście,
jeśli jesteśmy w pewnym wieku). Warto zacząć od drobiazgu (czasami
takie szczegóły bywają wielce wymowne). Otóż i przy wcześniejszych, i przy
najnowszej lekturze zwrócił moją uwagę motyw obecny w VIII rozdziale
"Popiołu i diamentu": jest 6 maja, a w świecie powieściowym panuje upał,
wręcz skwar. Na plaży nad Śreniawą, rzeką przepływającą przez Ostrowiec,
"roiło się od ludzi". Znaczy - musiało być rzeczywiście bardzo ciepło.
Nawet jeśli czytelnik nie ma pojęcia, jaką pogodę mieliśmy na dwa dni
przed Dniem Zwycięstwa, musi go zastanowić, dlaczego w tym samym czasie
ludzie chodzą po ulicach w solidnych płaszczach i kapeluszach. Jarosław
Iwaszkiewicz zapamiętał tamtą aurę i zaraz po lekturze powieści (pod
koniec marca 1948 r.) napisał list do Andrzejewskiego, w którym m.in.
wytyka pisarzowi "drobne niedociągnięcia" ("dancing za wspaniały, jak na
małe miasteczko, plażowanie w pierwszych dniach maja 1945, które były
zimne i ponure"). Jarosiński, który wydobył spostrzeżenie Iwaszkiewicza,
domyśla się, iż Andrzejewski, zmieniając
w r. 1954 dość poważnie tekst powieści, nie skorzystał ze wskazówki
przyjaciela, co przecież ewidentnie wyszłoby książce na zdrowie, ponieważ
chciał ocalić jak najwięcej z pierwotnego kształtu utworu. To bez
wątpienia interpretacja przemawiająca na korzyść Andrzejewskiego. Ale
można na tę drobną sprawę spojrzeć inaczej, o czym zresztą pisze w owym
liście Iwaszkiewicz, a co Jarosiński pomija. Otóż, przy wszystkich
komplementach, jakie wypowiada w liście przyjaciel Andrzejewskiego pod
adresem "Popiołu i diamentu", pojawia się grymas, iż świeżo podówczas
wydana powieść zdradza oznaki "niewykończenia czy niewydłubania" ("znać w
powieści pośpiech czy pewien przymus pisania"). "Niedoróbka",
warsztatowa bylejakość to uderzająca cecha "Popiołu i diamentu". Zachodzę
tedy w głowę, jak jeden z większych znawców naszej literatury współczesnej
mógł sformułować opinię następującą: "Przy całej swej niejednolitości
wewnętrznej >> Popiół i diament<< imponować musi swym
rozmachem epickim. Jego wielowątkowość, symultaniczne prowadzenie kilku
ciągów fabularnych, wartkość akcji odsyłają nas do najlepszych wzorów
powieści realistycznej" (S. Burkot; tekst z r. 1981). Nic się tu nie
zgadza. Wielowątkowość nie jest wartością samą w sobie, bo przecież nie
idzie o to, by wysypać wiele klocków, lecz by coś przekonującego z nich
ułożyć. Tymczasem w pierwszych godzinach akcji (czas jest tu zawsze
precyzyjnie podany) pojawiają się wszystkie właściwie wątki powieści:
Podgórski rozmawia z Kossecką, ma miejsce nieudany zamach, a przy okazji
Szczuka ujawnia, że zna Kosseckiego z obozu, Maciek wynajmuje pokój
hotelowy obok numeru Szczuki, a także poznaje Krystynę, młodziutcy
konspiratorzy w tym samym czasie odbywają naradę, ginie młody Kotowicz,
pułkownikowa podejmuje szlachetnie urodzonych gości, Waga dyskutuje z
Andrzejem o konieczności zgładzenia sekretarza. Rzecz w tym, że w
kolejnych partiach powieści wątki te nie układają się w żaden sensowny
wzór, łączy je tylko czas i miejsce akcji. Andrzejewski ograniczył się do ustawienia
poszczególnych segmentów fabuły obok siebie; wątki powieściowe ani się nie
przenikają, ani specjalnie nie zazębiają, nie mówiąc o jakimkolwiek
wyrafinowaniu w zakresie kompozycji (symetrie, lustrzane odbicia,
kontrapunkty - to rzemieślnicze abecadło). Również podziwiana (nie tylko
przez Burkota) symultaniczność i wartkość akcji to zalety nader wątpliwe.
Powieść Andrzejewskiego obfituje raczej w mielizny i dłużyzny, do których
w pierwszej kolejności zaliczyć należy nieznośne, papierowe i retoryczne -
bo wycięte z ówczesnych gazet - dialogi (Podgórski - Kossecki, Szczuka -
Kalicki) lub pretensjonalne pogawędki najwyraźniej zainspirowane
literaturą brukową (Maciek - Andrzej, Maciek - Krystyna). Tej pierwszej
wymianie zdań (dwu AK-owców w pokoju hotelowym) bliżej do rozmowy
gangsterów z jakiejś tandetnej powieści sensacyjnej niż - jak dowodzono
tyle razy - do prozy Conrada, ta druga (kochankowie) na kilometr zalatuje
tanim romansidłem, acz i narrator wcale nie lepszy: "Po to więc kochał,
aby utracić dzięki miłości wszystko, co miłości zawdzięczał?". Na to
nakłada się równie nieznośny schematyzm i nudna konwencjonalność tak w
zakresie rozwiązań fabularnych, jak i budowania postaci powieściowych.
Rozwijając zarzuty natury warsztatowej, musiałbym z konieczności
powtórzyć szereg zastrzeżeń formułowanych w przeszłości, a zwłaszcza
pretensje, które podrzucił Błoński w szkicu pod znamiennym tytułem
"Stygnący popiół" (1973). Ale też nie o to chodzi, by dziś, prawie 20 lat
po śmierci pisarza i przeszło pół wieku od pierwodruku "Popiołu i
diamentu" znęcać się nad książką, która w całości należy do swojego czasu
i też w całości wraz z tamtą epoką przepadła. Zauważyłem wcześniej,
że impuls zawsze przychodzi z teraźniejszości. Warto więc zastanowić się
nad okolicznościami, które przesądziły nie tyle o porażce
propagandowo-ideowej (na ten temat wiemy aż za dużo), ile o mizerii
artystycznej "Popiołu i diamentu". Byłaby to zarazem próba odpowiedzi na
pytanie, co wolno, a czego nie wolno pisarzowi robić, i to w każdych
warunkach, bezwzględnie. I tak pisarz jak ognia powinien wystrzegać się
interwencjonizmu. Zdaniem Błońskiego, interwencyjny charakter utworu czy
też niezdrowa ambicja oddziaływania na rzeczywistość polityczną środkami
fikcji powieściowej legły u podstaw tej pisarskiej porażki. Dalej -
dziesięć razy dobrze się zastanowić, nim jako artysta da się namówić na
tzw. aktualną tematykę. Od aktualnej tematyki zdecydowanie są gazety, nie
zaś królestwo sztuki słowa. Biada także pisarzowi, jeśli zbyt uważnie
wsłucha się w podszepty i zachęty krytyki. To przecież ówczesna krytyka
(słynna powojenna dyskusja o realizmie) zalecała pisarzom, by ci
koniecznie odwoływali się do wzorów XIX-wiecznej prozy realistycznej. Stąd
wziął się na przykład dziwaczny koncept polegający na dopisaniu
Kosseckiemu biografii wykradzionej z "Lalki" Prusa. W roku 1948 zabieg ten
musiał zalatywać stęchlizną, nieautentycznością, a dziś wygląda na
niezamierzony pastisz. Poza tym zupełnie się nie opłaca szczególna troska
o porozumienie z odbiorcą. Narracja wszechwiedząca, chronologiczny ciąg
skutków i przyczyn, przezroczysty styl, konwencjonalny sposób
kształtowania przestrzeni i charakteryzowania postaci - to doprawdy
nadmiar troski, nawet jak na rok 1948. No i te moralne obowiązki
literatury, przemożna chęć zbawienia współczesnych i wdrapania się na
pomnik. Najgorsze miało dopiero nadejść: "Aby pokój zwyciężył!"
(1950), "O człowieku radzieckim" (1951), "Partia i twórczość pisarza"
(1952), wreszcie, dwa lata później - "podstalinizowany" "Popiół i
diament". Lata 50. to czas dla Andrzejewskiego stracony. Na szczęście pod
koniec tej dekady doszło do przebudzenia. A nie myślę tu bynajmniej o
wyjściu z komunizmu. Myślę o przebudzeniu artystycznym, o intrygującym
opowiadaniu z roku 1958 pt. "Podróż", o "Niby gaju" z tego samego roku, o
przełomowych w twórczości Jerzego Andrzejewskiego, niedoścignionych
"Bramach raju", które zaczął pisać w roku następnym. Po roku 1960 to już
nie ten sam pisarz, bo od tamtej chwili - pisarz wielki.
Autor, ur. 1965, jest krytykiem i badaczem literatury. Związany z Uniwersytetem Śląskim. Opublikował m.in. rozprawę o prozie Jerzego Andrzejewskiego " >> Ja<< nieuniknione". |