Rzeczpospolita - 10.07.2004

 

 

PRZYPADKI ANDRZEJA S.

 

MAJA NARBUT

Dobra miłość, zły dotyk

 

 

Popełnił cywilne samobójstwo. Nie chciał dłużej dźwigać ciężaru winy, więc zaaranżował sytuację, w której został zdemaskowany i aresztowany.

Będąc śmiertelnie chory, postanowił rozliczyć się ze swym życiem. I wreszcie padł ofiarą spisku wpływowych pedofili, którym zagrażał.

 

Odkąd na śmietniku przy ulicy Wiktorskiej w Warszawie znaleziono foliowe worki, wypełnione pornograficznymi zdjęciami o charakterze pedofilskim, a policja aresztowała znanego psychoterapeutę Andrzeja S., powstało wiele legend, które próbują wytłumaczyć tę szokującą wiadomość. Nie ma tylko odpowiedzi na pytanie, jak to możliwie, by wśród profesjonalistów od psychiki przez wiele lat funkcjonował wyposażony we wszelkie certyfikaty i licencje psychoterapeuta o skłonnościach pedofilskich. Dlaczego w realnym życiu powtórzył się motyw doktora Jekylla i mister Hyde'a?

- To kompromitacja środowiska - przyznaje dr Małgorzata Toeplitz-Winiewska, prezes Polskiego Towarzystwa Psychologicznego: - Trudno zaprzeczyć, że gwiazdy medialne, a taką był Andrzej S., traktowano w sposób szczególny. Praktycznie jego praktyka terapeutyczna nie podlegała kontroli innych doświadczonych psychologów. Zresztą w ogóle mamy ograniczone możliwości interwencji. Podejrzewamy na przykład, że u kilku psychoterapeutów rozwija się choroba psychiczna, ale jeśli sami się nie zgłoszą, nie możemy nic zrobić.

Obawy przed rozszyfrowaniem

Czy kontrola mogłaby wychwycić, że Andrzej S. ma skłonności pedofilskie, a w jego relacjach z dziecięcymi pacjentami pojawiają się niepokojące elementy? Zdaniem innych psychoterapeutów, nie ma co do tego wątpliwości.

- Każdy doświadczony terapeuta zauważyłby sygnały świadczące, że coś jest nie w porządku. Gdyby nawet Andrzej S. szczególnie się kontrolował, to właśnie jego autokontrola zwróciłaby uwagę - mówi jeden z warszawskich psychoterapeutów.

Jednak Andrzej S. nie chciał superwizji. Dzisiaj spekuluje się, czy była to obawa przed rozszyfrowaniem, czy też pycha kogoś, kto już dawno uznał się za guru. Od kilku lat nie pracował też w żadnym zespole psychoterapeutów, przyjmował pacjentów w swej maleńkiej kawalerce. - To bardzo szczególna sytuacja, gdy obcuje się z klientem nie na gruncie neutralnym, ale w swoim domu. Gdy psychoterapeuta przyjmuje w zespole, koledzy widzą, w jakim stanie wychodzi od niego pacjent, czy terapia działa. Może nie ma intymności, ale, jak widać, nie zawsze jest ona wskazana - opowiada psychoterapeuta.

 

Stał się człowiekiem legendą, rozwijając niepowtarzalną indywidualność terapeuty głęboko oddanego, zaangażowanego i pomocnego, ale zarazem szorstkiego, demaskatorskiego, konfrontującego zarówno pacjentów, jak i środowisko profesjonalistów z bolesną nierzadko prawdą o naszej małostkowości, iluzjach i grach.

Człowiek spokojny, a jednocześnie reagujący zdecydowanie w krytycznych sytuacjach, subtelny w obejściu z ludźmi, ale potrafiący nazwać rzeczy po imieniu, skromny, ale mający poczucie własnej wartości.

(biogram na okładkach książek Andrzeja S., wydawanych w wydawnictwie Jacek Santorski & Co)

 

- Z dzisiejszej perspektywy pewne rzeczy wyglądają inaczej. Zastanawiam się na przykład nad przyczynami jego zainteresowania czy wręcz specjalizacji w zakresie moczenia nocnego - wtedy sądziłam, że to po prostu odpowiedź na bolesny problem wielu rodzin. Teraz uświadamiam sobie, że było to chyba dość dalekie od sfery jego zainteresowań. Nikomu też nie pokazywał efektów swej pracy - mówi Zofia Milska-Wrzosińska, szefowa Laboratorium Psychoedukacji.

W środowisku warszawskich psychoterapeutów jest ona zdecydowanym wyjątkiem. Kiedy okazało się, że Andrzej S. przyznał się podczas przesłuchania w prokuraturze do stawianych mu zarzutów, w zespołach psychoterapeutycznych powszechnie odmawiano komentarzy. Nie chcieli rozmawiać terapeuci grupy Synapsis, z którymi kiedyś Andrzej S. współpracował. Zażenowane sekretarki innych zespołów, a nawet fundacji Dzieci Niczyje tłumaczyły, że z nikim nie będzie się można w tej sprawie skontaktować.

- Sporo terapeutów słyszało, że w praktyce terapeutycznej Andrzeja S. dzieją się dziwne rzeczy. Nie chodziło o pedofilię, takich sygnałów nie mieliśmy. Ale trafiali do nas pacjenci, którzy mówili, że Andrzej S. przyjmował ich pod wpływem alkoholu czy wyraźnie w złej formie. Zdarzało się nawet, że pił piwo podczas terapii. I mógł niepokoić sam styl tej terapii - mówi Zofia Milska-Wrzosińska.

Ów styl terapii wyrażał się w przekonaniu, że zawsze ma rację. Wyrażał się także w brutalności.

- Trzeba do tego podchodzić z dużą ostrożnością, bo wszelkie informacje mamy od pacjentów. Z tych relacji wynika, że często diagnozy i zalecenia formułowane były z pozycji autorytetu, który wie najlepiej. Cytowano sformułowania niepotrzebnie brutalne i wulgarne np. "odp...ol się wreszcie od tego dzieciaka" albo "kopnij w d.. tych twoich starych". Niektórzy twierdzą, że ta brutalność wywoływała zbawienny szok. Ale skuteczność w terapii nie wymaga poniżania pacjenta. Dochodziły też informacje, że Andrzej S. zaprzyjaźniał się z niektórymi pacjentami, co jest niezgodne ze standardami profesjonalnymi.

Lęk o dziecko

Dzisiaj zdecydowanie bardziej krytycznie niż kiedyś patrzy się na chorobę alkoholową Andrzeja S., która być może doprowadziła go nie tylko do marskości wątroby i choroby wieńcowej, ale i charakterystycznych zmian osobowościowych opisanych w każdym podręczniku psychologii.

Są różne szkoły psychoterapii, jednak pewne standardy pozostają niezmienne. - To piękna teoria - mówi młody psycholog kliniczny, zdobywający kwalifikacje psychoterapeuty: - Jednak zupełnie inaczej patrzy się na psychoterapeutę, który cieszy się sławą. Praktycznie jest nietykalny. Wybacza się mu agresję słowną wobec pacjenta, a czasem nawet fizyczne popchnięcie go. Wychodzi się z założenia, że wie, co robi. A generalnie, coraz bardziej patrzy się przez palce na to, co robią koledzy. Zaczęto zakładać, że wszystko weryfikuje rynek. Jeśli ktoś się nie spodoba, to nie będzie miał klientów i nie kupią jego książek. To teraz się liczy.

 

Lęk o dziecko rodzi się bowiem wraz z przyjściem potomstwa na świat. Wydaje się on na tyle nieodłącznym atrybutem rodzicielstwa, że doprawdy bardzo trudno jest spotkać, a nawet wyobrazić sobie matkę czy ojca, którzy nie przeżywają bezustannych obaw, urastających czasami do paraliżującego strachu. Mnie w każdym razie w czasie mijającego właśnie ćwierćwiecza pracy psychologa, psychoterapeuty i doradcy rodzinnego nie udało się spotkać takich rodziców.

(Andrzej S. "Książeczka dla przestraszonych rodziców")

 

Żaden pedofil nie chciałby myśleć o sobie, że jest potworem. I prawie żaden tak o sobie nie myśli.

- Istnieje sporo sposobów, dzięki którym tacy ludzie znajdują usprawiedliwienie dla swoich postępków - tłumaczy dr hab. Maria Beisert z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, która w swej praktyce klinicznej pracuje z pedofilami: - Z punktu widzenia normalnego człowieka są one czasem szokujące. Może sobie tłumaczyć np., że jeśli nie było penetracji, to nic dziecku nie szkodzi. Albo że uzyskał przyzwolenie na swe czyny, a za dowód tego uznaje fakt, że dziecko nie ucieka. Albo nawet, że czyni dobro wprowadzając swą ofiarę w świat seksu.

Zastanawiając się nad przypadkiem Andrzeja S., dr Beisert podkreśla, że jest to sytuacja szczególna. Tak jak żaden ze sprawców musiał on zdawać sobie sprawę z miażdżących konsekwencji tego, co robi dla dziecięcej psychiki. Doskonale także znał sposoby, w jaki sprawcy tłumaczą się ze swych czynów. Jego racjonalizacja musi więc być szczególnie pokrętna, a taką są oczywiście wysuwane podobno przez niego w śledztwie sugestie, że molestowanie seksualne było formą terapii dzieci autystycznych.

- Tak naprawdę pedofilne czyny terapeuty to sytuacja szczególnie drastyczna, podobna do kazirodczej. Przyprowadzając dziecko do gabinetu, rodzice delegują na niego część swej władzy rodzicielskiej. Sugerują lub wręcz mówią dziecku, że ma słuchać terapeuty i sami potem wypełniają jego polecenia. Dziecko jest zupełnie bezbronne wobec autorytetu terapeuty.

Ta sytuacja to podwójna pułapka. Terapeuta może poddać dziecko takiej manipulacji, że nawet nie pomyśli ono, aby poskarżyć się rodzicom. W dodatku w sposób zupełnie naturalny rodzice skłonni są lekceważyć wszelkie sygnały, jakie wysyła przerażone dziecko. Kto zresztą uwierzy dziecku, gdy przeciwko niemu może wystąpić znajdujący się na piedestale dorosły? Kapitał zaufania jest tak duży, że trudno wręcz wyobrazić sobie, iż rodzice uwierzyliby, że renomowany terapeuta krzywdzi ich dziecko.

 

Kolejki do psychoterapeutów są dlugie, ale głównie dlatego, że jest ich niewielu. Moda na korzystanie z ich usług panuje jedynie w wielkomiejskich enklawach. Mógłbym wskazać najwyżej kilka warszawskich salonów, gdzie mówi się na przykład, kto chodzi do Samsona, a kto do Eichelbergera, i głośno porównuje ich style.

(Jacek Santorski w wywiadzie dla tygodnika "Wprost", 1999 rok)

 

Jeszcze niedawno w Polskim Towarzystwie Psychologicznym odbierano telefony z błaganiem o kontakt "z najlepszym psychoterapeutą Andrzejem S.". Również do redakcji pism, w których pisywał, zgłaszali się czytelnicy, przekonani, że tylko Andrzej S. rozwiąże ich problemy. Notatki na grzbietach książek mówiły o "człowieku legendzie polskiej psychoterapii".

Kiedy dziś pytam wydawcę Andrzeja S. - Jacka Santorskiego, co dokładnie oznacza "człowiek legenda", jest powściągliwy w sformułowaniach: - Andrzej miał znakomite wyniki terapeutyczne w leczeniu tików i moczenia, wobec których inni terapeuci byli często bezradni.

Jednak wielu terapeutów twierdzi dziś, że mit Andrzeja S. był niewspółmierny do jego osiągnięć.

 

Napisałem pięć nieważnych książek i zostałem Bogiem.

(Andrzej S. "Miska szklanych paciorków")

 

Gwiazda popkultury

- Tak naprawdę nie wiemy, jakie są osiągnięcia terapeutyczne Andrzeja. Nie przedstawiał ich od dawna innym profesjonalistom. Od dłuższego czasu znalazł się poza głównym nurtem psychoterapii. Ze zdziwieniem przeczytałam niedawno w pewnym tygodniku, że grupowali się wokół niego psycholodzy uczący się psychoterapii. Wedle mojej wiedzy nikt z jego rekomendacji nie uzyskał certyfikatu psychoterapeutycznego. - mówi Zofia Milska-Wrzosińska.

Zdaniem dyrektor Laboratorium Psychoedukacji Andrzej S. był sławą medialną, lecz nie autorytetem środowiskowym: - To prawda, że doceniały go media, ale profesjonaliści traktowali z rezerwą. Jego wycofanie ze środowiska nie nastąpiło z mocy własnej decyzji. Stopniowo zmniejszał się szacunek, którym środowisko darzyło go w latach 70. i 80. Bardzo trudno być jednocześnie gwiazdą popkultury i dobrym psychoterapeutą.

Jeśli przejrzy się prasę codzienną i tygodniki z ostatnich paru lat, to okaże się, że Andrzej S. był najczęściej cytowanym psychologiem.

- Zawsze miał czas. Nigdy nie odmawiał, nie grymasił. Inni psycholodzy często mówili, że akurat na tym temacie specjalnie się nie znają. Andrzej S. zawsze się wypowiedział. Po pewnym czasie automatycznie telefonowaliśmy do niego - mówi dziennikarka jednego z pism kolorowych.

Rozrzut tematów, na jakie chciał wypowiadać się Andrzej S., jest imponujący - od Kościoła, szkoły, stresu, pracoholizmu i depresji po teatr, menstruację i środki higieny intymnej dla kobiet. W środowisku psychologów zaczęto przebąkiwać o "narcystycznej omnipotencji Andrzeja S.", ale opinia publiczna odbierała przekaz, że Andrzej S. jest najwybitniejszym, a w każdym razie najpopularniejszym, polskim psychologiem. - Tylko do Andrzeja S. - powtarzała znajomym, szukającym terapeuty dziecięcego, znana dziennikarka prasy kobiecej. To Andrzej S. był psychologiem, do którego posyłali swe dzieci dziennikarze jednej z największych polskich gazet.

- Kiedy szukałam porady, bo mój czternastoletni syn zaczął się zachowywać bardzo agresywnie, a nawet pić alkohol, zwróciłam się do Andrzeja S. Zrobił na mnie wielkie wrażenie. Bardzo inteligentny, mówił przekonująco o potrzebie tolerancji, o tym, że niepokojące mnie objawy powinny same przejść, a ja muszę zrozumieć, że moje dziecko musi zdefiniować swoją tożsamość - mówi znana dziennikarka. - Kiedy wychodziłam z jego kawalerki byłam uspokojona i zrelaksowana. Ale kiedy przekraczałam próg swego domu, nie wiedziałam, co robić. Zwróciłam się do innego terapeuty z mniej słynnym nazwiskiem i otrzymałam konkretne wskazówki.

Podarunek od diabła

Jeśli wierzyć psychologom, tej książki nikt nie przeczytał we właściwym czasie. "Miska szklanych paciorków" - jedyna opublikowana powieść Andrzeja S. stoi na półkach wielu jego znajomych, ale sięgnęli po nią dopiero, gdy wybuchł skandal. - Gdybym znał jej treść wcześniej, poczułbym się zaniepokojony - mówił dziennikarzom znany psychoterapeuta Wojciech Eichelberger.

Chyba żadna polska powieść współczesna nie cieszy się tak swoistą popularnością. Fragmenty relacjonujące dziwne przeżycia psychoterapeuty Krassa, wykazującego pedofilskie inklinacje, były przytaczane przez prasę zazwyczaj niezajmującą się literaturą. Ale gdy ukazała się pięć lat temu, nikt nie patrzył na nią jak na powieść z kluczem.

- Nic mnie nie tknęło. Do głowy mi nie przyszło doszukiwać się w niej wątków autobiograficznych. Była dla mnie książką napisaną przez człowieka, który zajmuje się innymi, a nie kogoś, kto mógłby potrzebować pomocy. Choć widziałam jego potworną samotność - przyznaje psycholog Katarzyna Platowska, która przygotowywała książkę do druku. I dodaje: - Dla znajomych Andrzeja wszystko, co się stało, jest szokiem. Chciałabym ocalić swój obraz świata. Uwierzyć, że nie był sprawcą gwałtu w żadnym sensie. Że żadne dziecko nie doznało traumy.

Wiele wskazuje na to, że "Miska szklanych paciorków" długo jeszcze będzie czytana, i to uważnie. Inny los spotka zapewne poradniki psychologiczne, których Andrzej S. był autorem lub współautorem.

- Do tej pory nasze dwie wspólne książki sprzedawały się bardzo dobrze. W planach była nawet następna. Teraz nie będą już chodliwym towarem księgarskim. Ich wartość intelektualna się nie zmieniła. Zdecydowanie zmieniła się za to wiarygodność jednego z ich autorów - mówi Wojciech Eichelberger, którzy wspólnie z Andrzejem S. napisał m.in. "Dobrą miłość, czyli co robić, by nasze dzieci miały udane życie".

Kiedy rozmawiam z zastrzegającym sobie anonimowość wybitnym psychologiem klinicznym zajmującym się psychoterapią dzieci, nie ukrywa on, że niespecjalnie ceni sobie Andrzeja S. jako psychoterapeutę. Ale uważa, że jego napisane z myślą o rodzicach książki o wychowaniu dzieci są mądre i zawierają prawdę psychologiczną. Należy jednak oczekiwać, że zostaną totalnie odrzucone.

- Kto sięgnie teraz po te książki? Nikt. Dzisiaj są jak podarunek od diabła - mówi mi jeden ze specjalistów od rynku poradników psychologicznych.

Jest tylko jedna kategoria osób, które z pewnością będą teraz czytać poradniki Andrzeja S. - To frapującą lektura dla profesjonalistów. Warto na nie spojrzeć świeżym okiem, podobnie jak na inne publikacje Andrzeja S. Skłonności pedofilskie mogłyby na przykład zaowocować tendencją, że autor bierze stronę dzieci i młodzieży przeciwko szkole, rodzicom, Kościołowi - uważa prof. Zbigniew Lew Starowicz.

Wspólna konfuzja

- Niezależnie, jaka będzie puenta w tej sprawie, całym swoim sercem ubolewam i chcę przeprosić poszkodowanego, jego najbliższych, jego otoczenie. Jestem poruszony, że wciągnąłem się w pewną sprawę, o której moje serce mówi mi, że jest niewłaściwa - teatralnie załamującym się głosem i ze łzami w oczach oświadczył publicznie znany psycholog Jacek Santorski. W ten sposób zdystansował się od swych wcześniejszych wypowiedzi w sprawie skandalu związanego z Andrzejem S., uznając, że pośrednio pomogły one w identyfikacji w oczach opinii publicznej obwinianego o pedofilię terapeuty.

To najbardziej chyba zdumiewający komentarz dotyczący całej sprawy. Niezależnie od puenty - czyli wyroku sądowego - uznano w nim, że poszkodowanym jest Andrzej S., a największym złem niezagwarantowanie ochrony jego dóbr osobistych.

- Zachowanie prywatności osoby publicznej to luksus, gdy zagrożone są wyższe wartości. Media mają prawo i obowiązek oceniać pewne zdarzenia, niezależnie od tego, czy zapadł już wyrok sądu. Twierdzenie, że publikacje o skandalu wokół Andrzeja S. źle wpłyną na reputację środowiska psychoterapeutów, to szkodliwie myślenie nieinteligentnych ludzi - ostro komentuje filozof i etyk prof. Jacek Hołówka, który zdecydowanie odmówił podpisania tzw. listu otwartego w obronie Andrzeja S.

Sprawa Andrzeja S. podzieliła polskich psychologów i psychoterapeutów. Przeciwko listowi piętnującemu prasę za "osądzanie Andrzeja S.", który podpisało grono jego znajomych, w tym Jacek Santorski, Wojciech Eichelberger, prof. Janusz Czapiński, ostro zaprotestowali wybitni psycholodzy z różnych ośrodków uniwersyteckich.

Mimo podziałów w środowisku zapanowała wspólna konfuzja. Początkowo wielu psychologów uważało, że cała sprawa jest gigantyczną autoprowokacją Andrzeja S., który w tak dramatyczny sposób chciał pokazać światu jakąś prawdę o społeczeństwie. Po wywołaniu szoku miałby ujawnić prowokację, trochę jak człowiek, który zjawia się na własnym pogrzebie.

Dzisiaj trudno już w to wierzyć. Przed prokuratorem Andrzej S. przyznał się do winy. Ciągle aktualne pozostają więc dwie wersje. Pierwsza, bardziej romantyczna - żyjąc długo na krawędzi demaskacji, sam zechciał wyjść z mroku i skończyć z podwójnym życiem. Wyznał swe winy, nie będzie szukał fałszywych usprawiedliwień, weźmie na siebie ciężar odpowiedzialności. I druga wersja, banalna jak samo zło. Wyprowadzając się, bez żadnych ukrytych intencji Andrzej S. wyrzucił worki z kompromitującymi zdjęciami. Dwaj kloszardzi, rozpruli worki i na śmietniku znalazły się nie tylko zdjęcia, ale i cała reputacja psychoterapeuty Andrzeja S.