Rzeczpospolita - 14.09.2002

 

ROSJANIE W WARSZAWIE

 

MAJA NARBUTT

Krótko po rozwodzie

 

Niektórzy przylatują do Warszawy własnym samolotem. Prowadzą rozmowy biznesowe, zjedzą lunch, czasem zatrzymają się w Sheratonie. Inni, objuczeni kraciastymi torbami, spędzają kilkadziesiąt godzin w autokarach i pociągach, by potem koczować w tanich mieszkaniach na Pradze. Są też i tacy, którzy założyli u nas własne firmy lub znaleźli legalną pracę.

 

Łączy ich jedno - bordowy paszport z rosyjskim, dwugłowym orłem.

Dobry kraj, dobry moment

- Rosjanie nie czują się w Polsce tak swobodnie jak w Czechach czy na Węgrzech. Wiedzą, że nawet pieniądze, które chcą zainwestować, są dla was podejrzane - mówi Siergiej Stankiewicz, kiedyś doradca prezydenta Jelcyna. Obecnie jest głównym analitykiem Łukoilu w Polsce, ma więc swoje powody, by narzekać na polską niechęć do rosyjskich inwestycji.

Czy rosyjskie koncerny nie realizują strategicznego celu gospodarczej ekspansji? Te obawy Stankiewicz kwituje wzruszeniem ramion: - Mesjanistyczny rosyjski imperializm kończy się razem z odchodzącym starszym pokoleniem.

Uśmiechając się, dodaje, że Polacy nie mają pojęcia, jaki jest współczesny rosyjski menedżer najwyższego szczebla: - To człowiek, który studiował na Harvardzie, posyła dziecko do szkoły w Szwajcarii, a żonie kupuje dom na Lazurowym Wybrzeżu. To logiczne, że myśli kategoriami międzynarodowego biznesu.

Również rosyjski styl prowadzenia interesów, o którym wciąż krążą legendy, bardzo się zmienił. - Przeliczy się ten, kto będzie oczekiwał egzotyki, zaproszenia na weekend na luksusowej wyspie. Epoka przyjacielskiego kapitalizmu, gdy wielkie kontrakty podpisywało się w saunie, a inwestycje uruchamiało jednym telefonem, już się skończyła.

Siergiej Stankiewicz znalazł swą przystań w Warszawie cztery lata temu. Polska odmówiła jego ekstradycji, choć żądały tego rosyjskie władze, ścigające Stankiewicza pod zarzutem korupcji. - Moje kłopoty skończyły się wraz z ustąpieniem prezydenta Jelcyna - mówi krótko, niechętnie wracając do przeszłości.

Mógłby teraz mieszkać w dowolnym miejscu na świecie, jednak wybrał Polskę. Trochę wpływają na to jego polskie, szlacheckie korzenie - przodek Stankiewicza za udział w powstaniu listopadowym powędrował w kajdanach na Syberię.

Ale były doradca Jelcyna uważa przede wszystkim, że Polska to w tej chwili znakomite miejsce na ziemi: - Dobry kraj, w tak dobrym momencie, jakiego nie miał w swej historii od dawna.

Do Moskwy wpada na krótko - zachwyca się wykwintnymi restauracjami, obserwuje szybkie tempo życia, rozmach, z jakim bawią się i wydają pieniądze rosyjskie elity - i z ulgą wraca do swego domu. W Warszawie czuje się świetnie, ma wielu polskich znajomych. Zauważył jednak, że bogaci Rosjanie raczej wolą pozostawać u nas w cieniu.

- Taki styl życia low profile. Właśnie z tych przyczyn, o których już wspominałem - atmosfery podejrzliwości. Ci sami ludzie, którzy w Moskwie zachowywaliby się zupełnie inaczej, w Warszawie cenią przede wszystkim dyskrecję -mówi Stankiewicz. Nie dziwi go więc, że rosyjscy biznesmeni z reguły odmawiali spotkania ze mną. Stanowczo odrzuciła taką możliwość również córka byłego ambasadora Rosji Jurija Kaszlewa, która pracuje w Warszawie dla EuRoPolGazu.

Narcyzi z teczką

- Świadomi własnej wartości. Raczej nie są aroganccy. Wysokie kwalifikacje profesjonalne, świetny angielski. Inwestują w siebie więcej niż Polacy. Do wielu codziennie przychodzi nauczycielka, która rozmawia z nimi po angielsku - charakteryzuje rosyjskich biznesmenów najwyższego szczebla Polka, która spotyka się z nimi służbowo w Warszawie. I chociaż, ważąc każde słowo, wystawia im pozytywną opinię, to zastrzega, że absolutnie nie może paść jej nazwisko. Najmniejsze uchybienie przeciw dyskrecji oznaczałoby koniec jej kariery.

Wszyscy Polacy współpracujący z rosyjskimi biznesmenami podkreślają jedno - jeśli się chce, by Rosjanin traktował kogoś jako potencjalnego partnera w biznesie, należy wziąć pod uwagę jego kryteria oceny.

- Nie rozmawiam z nikim, kto ma garnitur kosztujący mniej niż 500 dolarów - stwierdził publicznie jeden z prezesów rosyjskich banków. - Szkoda mojego czasu.

Biznesmen rosyjski w porównaniu ze swym polskim kolegą to dandys - nie tylko doskonale orientuje się w tajnikach biznesowej mody, ale zawsze przykłada wielką wagę do klasy stroju i jego marki. Wydając fortunę na ubrania, kompensuje sobie długie lata przymusowych wyrzeczeń.

- Kiedy spotykają się nasi biznesmeni, zawsze lustrują swoje garnitury, paski. Uwielbiają dobre dodatki, męskie perfumy - przyznaje Siergiej Stankiewicz, sam wyrafinowanie elegancki. - To wyraz miłości do siebie. Są narcyzami.

Są pewne marki, które wypada nosić poważnemu biznesmenowi, inne upodobali sobie tacy, których biznes ociera się o szarą strefę. Szanujący się biznesmen na przegubie ma zegarek marki Patek Philippe. - Rolex? - krzywi się Stankiewicz - to dobre dla bandytów.

Nigdy nas nie zrozumiecie

Kiedy Ludmiła Lwowa, wówczas korespondentka rosyjskiej telewizji ORT, pojawiła się w 1996 roku w Warszawie, operator ostrzegł ją od razu: - Ludmiło Iwanowna, trzeba ostrożnie, tutaj piesi nie znają lęku.

Każdy rosyjski kierowca przyzwyczajony jest bowiem do tego, że pieszy pokonuje jezdnię dzikim sprintem, by uniknąć natychmiastowego przejechania. Reguły są jasne - samochody nigdy nie zwalniają na żadnym przejściu, przechodnie wiedzą o tym i zachowują wyostrzoną czujność.

Po sześciu latach Ludmiła już bez problemów porusza się w polskiej rzeczywistości. I rzeczywistość tę codziennie przybliża słuchaczom od Kaliningradu aż po Syberię.

- Polska już nie interesuje naszych mediów. A przecież Rosjanie powinni pamiętać, że jest taki kraj na zachód od nas, i od razu znaleźć się w Niemczech niepodobna - mówi Ludmiła. Gdy telewizja ORT zlikwidowała placówkę w Warszawie, Ludmiła zaproponowała współpracę radiu Majak. Jej nowi szefowie na początku wzruszali ramionami: co można nadawać z Warszawy?

Dzisiaj Lwowa nadaje codziennie dwie informacje i w pewien sposób kształtuje obraz Polski w Rosji. - Dymisja Belki na przykład nie była żadnym tematem. Mało kto u nas wie, kim jest Belka. Dopiero, gdy upada cały rząd, zaczyna to mnie interesować.

Interesujące dla Rosjan jest to, jak żyją Polacy. - Polacy zorientowani są na wartości materialne, a nie duchowe - cytuje Ludmiła jedną z ostatnich korespondencji - prawie każde gospodarstwo domowe ma lodówkę i pralkę, ale jedna trzecia nie ma księgozbioru. I następna informacja - kobiety w Polsce mają tak źle jak kobiety arabskie. Mimo upałów muszą w wielu firmach przychodzić do pracy ubrane od stóp do głów.

Ale gdyby Ludmiła miała wymienić jedną, najważniejszą dla Rosjan cechę Polaków, powiedziałaby zapewne, iż jest to fakt, że Polak nigdy nie zrozumie Rosjanina.

- Wydaje się wam, że jesteście tacy sami - mówi Ludmiła - i że wiecie, o co nam chodzi. A przecież wystarczy spojrzeć na mapę: jakie terytorium zajmujecie? Ilu was jest? A wy chcecie się zachowywać, jakbyście byli tak samo wielkim narodem.

Na kogo liczy rosyjska kobieta

- Rosyjska kobieta konia w biegu zatrzyma, do płonącej izby wejdzie - uśmiecha się Walentyna, cytując frazę Niekrasowa, którą każde rosyjskie dziecko poznaje w szkole. Z wysiłkiem, powłócząc chorą nogą, przesuwa wypchaną kraciastą torbę. Towar, tak jak Walentyna, pochodzi z położonej 600 kilometrów za Moskwą Penzy - zegarki produkowane przez miejscową fabrykę, która od miesięcy wypłaca nimi pensje pracownikom, a także wszelkie tandetne drobiazgi, które można sprzedać na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia.

Dla emerytowanej lekarki Walentyny nieistotny jest wysiłek, przerzucanie tobołów czy nawet trudy trwającej dwie doby podróży z trzema przesiadkami. Nic nie da się porównać z sercem podchodzącym do gardła, gdy celnik zagląda do torby. Walentyna najbardziej się boi, że do paszportu wstemplują jej pieczątkę "deportacja". A kiedy już znajdzie się w Polsce, zaczyna się bać złodziei. Jej koleżankę obrabowano już w pierwszej godzinie pobytu w Warszawie, gdy naciskała dzwonek domofonu mieszkania niedaleko Dworca Wschodniego. Nieznany mężczyzna ścisnął za gardło, inny wyrwał torebkę z wszystkimi pieniędzmi i dokumentami. Rosyjskie kobiety są łatwym łupem dla złodziei. Bo to przecież kobiety handlują na Stadionie.

- Nasi mężczyźni siedzą w Rosji i piją wódkę - uśmiecha się kpiąco Tania. - Zdechłybyśmy z głodu, gdybyśmy liczyły na rosyjskich mężczyzn lub rosyjskie państwo.

- Mój mąż nawet się ucieszył, gdy dowiedział się, że będziemy mieć drugie dziecko. Ale powiedziałam mu twardo; teraz musisz się wyprowadzić. Bo ja nie dam rady utrzymać dwojga dzieci i ciebie - mówi Swietłana, Rosjanka z białoruskiego Brześcia. Swoje miejsce na ziemi znalazła właśnie na Stadionie Dziesięciolecia.

Na blaszanym baraczku należącym do Swietłany, a znajdującym się w górnej koronie Stadionu Dziesięciolecia napisano cyrylicą "Biblioteka. Rosyjskie książki". Wypożyczyć można i Josifa Brodskiego, ale Swietłana nie ukrywa, że jej klienci czytają przede wszystkim kryminały. - Proszą mnie o coś, przy czym można odpocząć. I to niezależnie od tego, czy w Rosji wykładali matematykę, grali w filharmonii, czy też zajmowali się handlem. Nikt nie chce już myśleć, a zwłaszcza o cudzych problemach.

Murzynom lepiej

Oficer policji dał Świetłanie tyle czasu, ile pali się zapałka. Zdążyła zebrać połowę rzeczy. Reszta została u właścicielki wynajmowanego mieszkania, z którą była w konflikcie. Swietłana nie ma pretensji.

- Nikt nas tu nie zapraszał. Nie czekano na nas. A jak się jest nieproszonym gościem, to nie należy się skarżyć - mówi.

I ona, i jej koleżanki mogą opowiedzieć wiele historii, w których przewija się wątek złego traktowania Rosjan.

- Lepiej niż Rosjanom jest Wietnamczykom, a zwłaszcza Murzynom - uważa Tatiana - bo jak któregoś źle potraktują na policji albo w urzędzie, to od razu podnosi krzyk, że to rasizm. Leci do ambasady, a ta wystosowuje notę dyplomatyczną. A nas ambasada jeszcze spuści ze schodów.

Nie tylko handlarze ze Stadionu uważają, że wiele przykrości spotyka ich właśnie dlatego, że są Rosjanami.

- Kiedy wchodzę do butiku, sprzedawczyni wita mnie uśmiechem. Ten uśmiech znika, gdy zaczynam mówić ze wschodnim akcentem - twierdzi elegancka Rosjanka, która od ponad pięciu lat mieszka i pracuje w Warszawie. Kilka butików w Panoramie skreśliła już ze swej listy miejsc, w których robi zakupy. Do pewnych rzeczy już się przyzwyczaiła. Spokojnie czeka, aż ekspedientka przestanie oglądać ze wszystkich stron kartę Visa z napisem Bank Moscow. - To się nazywa efekt Woznieckiego. Taki nasz uczony, który odkrył, że gdy żabę drażni się prądem, zwiększając jego napięcie, przestaje w końcu reagować.

Zasada, do której starają się stosować Rosjanie mieszkający w Warszawie, brzmi: nie rozmawia się w środkach komunikacji miejskiej po rosyjsku. Uchodzi to wręcz za niebezpieczne na Pradze, gdzie miejscowi chuligani specjalizują się w odbieraniu komórek i pieniędzy Ruskim.

UOP powiedział "negat"

- Ja jeżdżę mercedesem sześćsetką, żonie kupiłem małego mercedesa, synowi bmw, córce opla. Mogę pokazać moją warszawską willę, która kosztuje milion dolarów. To co, jestem nędzarzem? - Eduard Asaturow traci panowanie nad sobą. Siedząc za biurkiem w swojej firmie, rozpamiętuje krzywdy, jakich doznał od polskich instytucji.

- Urzędniczka w urzędzie do spraw cudzoziemców napisała, że nie mogę zapewnić córce utrzymania. Dziecko wypełniło kwestionariusz, podając numer bieżącego rachunku, na którym były tylko dwa tysiące dolarów. Resztę przecież trzymam na lokatach - z rozgoryczeniem macha ozdobioną roleksem ręką. Pierwsze lody zostały przełamane. Rozmawiamy, choć nadal nie mogę nagrywać.

Z niejasnych dla mnie przyczyn rosyjski biznesmen nie pozwala mi włączyć dyktafonu.

- UOP, czy jak to się teraz nazywa, ciągle mi siedzi na ogonie. A ja tak naprawdę nie wiem, czego pani chce. - mówi Asaturow. To właśnie UOP sprawił, że Asaturow nie dostał w Polsce prawa czasowego pobytu i właściwie powinien zwinąć prowadzone przez siebie od dziesięciu lat przedsiębiorstwo. Zaważyła krótka adnotacja "negat" pod wnioskiem o prawo czasowego pobytu.

- Względy bezpieczeństwa państwa, tak to się nazywa - irytuje się Asaturow. - Takie państwo, które nie wyjaśnia, co właściwie mi zarzuca, będę skarżyć nawet w Strasburgu.

Ale największą niechęć Asaturowa budzi nawet nie "polska szpiegomania"- to zresztą termin, jaki słyszę też w rosyjskim przedstawicielstwie handlowym - ale inny rosyjski biznesmen, uważany przez niego za wtyczkę polskich służb specjalnych.

- On wie, że lepiej, by w Moskwie nasze drogi się nie skrzyżowały - mówi złowrogo Asaturow i bezskutecznie uciszany przez wspólnika, powtarza: - Takiego to tylko zabić.

Rosyjski kurier

Czerwony tytuł pisany cyrylicą zwraca uwagę. "Rosyjski Kurier Warszawy" leży wśród innych pism w wielu kioskach Dworca Centralnego. Jest szansa, że rzuci się w oczy każdemu Rosjaninowi, który tu rozpoczyna swój pobyt w Warszawie.

- Kiedy się jest w cudzym domu, nie wiadomo, gdzie ręce umyć. A co dopiero mówić o człowieku, który wyjedzie za granicę - mówi Władimir Kirijanow, redaktor naczelny, a zarazem wydawca "Kuriera". Jego czytelnicy ciągle mają te same problemy, banalne, ale dla nich niezwykle istotne. Jak kasować bilet w środkach komunikacji miejskiej, czy trzeba płacić za bagaż. Często ich pierwsze doświadczenia z Warszawy to upokorzenie. Wywlekani przez kontrolerów z tramwaju potulnie oddają paszport, zdając się na ich łaskę. Władimir Kirijanow, elegancki i kulturalny mężczyzna w średnim wieku, nie ma złudzeń: - Polacy traktują Rosjan jak śmieci. Rosja to ruiny radzieckiego imperium, a jaki może być stosunek do ruin?

"Kurier" - ukazujący się w nakładzie około 10 tysięcy - to koło ratunkowe rzucone rosyjskiemu szaremu człowiekowi. Ma mu pomóc przetrwać w obcym kraju. Nie jest przeznaczony dla nowych Rosjan, którzy w Warszawie czują się równie swobodnie jak w Paryżu.

- Gazeta utrzymuje się dzięki entuzjazmowi i ogłoszeniom - podkreśla Kirijanow. Nie może liczyć na rosyjskich sponsorów. To nie w stylu bogatych Rosjan, by robić coś dla uboższych rodaków. Uwielbiają gesty obliczone na efekt. Taki Rem Wiachiriew, szef Gazpromu, robiąc interesy w Polsce, sprowadził balet Teatru Bolszoj z Moskwy, by pokazać go w Warszawie. Ale nikt nigdy nie dał ani kopiejki na rosyjską gazetę.

Po dziesięciu latach funkcjonowania "Kuriera" podpisała z nim umowę agencja ITAR-TASS, pozwalając na drukowanie swoich materiałów. To fakt, którego znaczenie trudno zrozumieć Polakowi.

- Na Rosjan, którzy mieszkali w Warszawie, patrzono w Moskwie dwuznacznie. Przecież opuścili swoją ojczyznę. To pachniało zdradą - mówi Kirijanow. Każdy, kto wyjeżdżał za granicę - nawet jeśli to w swoim czasie była bratnia Polska Ludowa - popełniał czyn nielojalny i niemoralny. W oczach władz nic nie było usprawiedliwieniem, nawet małżeństwo.

Kim jest twój ojciec

Aleksander nawet nie wie o istnieniu "Rosyjskiego Kuriera Warszawy". Czytuje "Rzeczpospolitą". W Warszawie czuje się znakomicie. - Lubię w niedzielę patrzeć, jak całe rodziny, wszyscy porządnie ubrani, idą do kościoła, a potem do Łazienek - mówi z uczuciem. Zwalisty mężczyzna o dobrodusznej twarzy, przypominającej trochę twarze bohaterów rosyjskich bajek, pracując w Warszawie w rosyjskiej firmie już ponad dziesięć lat, nie przestaje się dziwić polskiej obyczajowości.

- Moim dzieciom spodobało się tu od razu. Rówieśnicy nie zadawali im pytania: "kim są twoi rodzice"- relacjonuje Aleksander. Takie pytanie wśród rosyjskich dzieci pada już w pierwszych minutach każdej nowej znajomości. Kiedy wrócą do domu, też usłyszą tam pytanie o rodziców swych kolegów.

Patrząc na Aleksandra ubranego w zwykły i niewyszukany sposób, tak różny od obowiązującego wśród rosyjskich biznesmenów, można się domyślić, że odległy jest mu ich styl życia, który najpełniej wyraża się w ulubionym w Rosji przymiotniku "prestiżowy". On sam przyznaje, że kiedy jest w Moskwie, jak najszybciej chce wrócić do Warszawy. Podobają mu się i jej ulice, i mieszkańcy, wszystko trochę przez niego wyidealizowane.

- Ludzie tutaj są bardziej uduchowieni. Chodzą do teatru, by obejrzeć sztukę, a nie po to, by się tam pokazać. A u nas, gdy spektakl jest bardzo dobry, ale bilety za tanie, to widownia świeci pustkami - mówi Aleksander.

U Polaków ujmuje go też ich spokój. - Zwłaszcza widoczne jest to u tych, którzy mają nie więcej niż czterdzieści parę lat. Spokojnie starają się załatwiać wszystkie sprawy. A Rosjanie najpierw stworzą problemy, by potem je przezwyciężać.

W tym, co mówi Aleksander, przebija tęsknota za normalnością. Rozumianą jako może prozaiczne, ale godne życie. Gdy drobne przyjemności, przyzwoite ubranie dostępne są dla każdego. Nie tak jak w dzięwięciomilionowej Moskwie, w której trzysta tysięcy ludzi stać na ostentacyjnie luksusową egzystencję, pozostali zaś obserwują to z frustracją.

Tak blisko, tak daleko

Gdy na Stadionie Dziesięciolecia wysłuchuję od Rosjanek kolejnej historii o tym, jak fatalnie potraktowali je polscy pogranicznicy czy policjanci, zadaję pytanie: - Co w ogóle sądzicie o Polsce?

Odpowiedź mnie oszałamia: - Bardzo mi się podoba polskie państwo. To, jak przejmuje się losem swoich obywateli - mówi nieoczekiwanie Swietłana, prowadząca wypożyczalnię rosyjskich książek. Ciągle nie może wyjść ze zdumienia, oglądając telewizyjne wiadomości. - Gdy zdarzy się katastrofa samolotowa, nawet w Australii, to od razu sprawdza się listę ofiar. I wszyscy oddychają z ulgą: "na szczęście nie było nikogo polskiego pochodzenia".

Równie zadziwiający jest dla przybyszy zza wschodniej granicy inny, na pozór zupełnie oczywisty fakt. Gdy w Polsce zaginie dziecko, natychmiast wszczyna się wielką akcję poszukiwawczą, o jej wynikach zaś informują media. Jestem w stanie pojąć to zaskoczenie - bo na Syberii szokiem zareagowałam na wiadomość, że nie podejmuje się poszukiwań dzieci, które zaginęły w tajdze, zbierając grzyby. Troska o ich los to prywatna sprawa najbliższych.

Prawdopodobnie każdy Rosjanin w Polsce obserwując, jak funkcjonuje dalekie przecież od doskonałości polskie państwo i społeczeństwo, przeżywa zaskoczenie. Nie należy jednak oczekiwać, że będzie dyskutować na ten temat z Polakami.

To paradoks, ale na szczerość w tym względzie mogą sobie pozwolić dwie skrajne kategorie Rosjan - ci z samego dołu drabiny społecznej i ci z samej góry.

- Razem z córką dziwiliśmy się, gdy widzieliśmy, jak w Warszawie ludzie szli w marszu przeciwko przemocy, gdy zginął młody człowiek. I powiedzieliśmy sobie: a u nas codziennie ktoś ginie i na nikim to nie robi wrażenia - wyznaje były doradca Jelcyna Siergiej Stankiewicz.

Kiedy jednak w rozmowie z przeciętnym Rosjaninem podejmuje się wątek różnic mentalności polskiej i rosyjskiej, napotyka się na ostentacyjne, lodowate niezrozumienie. - Zauważam różnice między Polakami a Rosjanami. My jesteśmy bardziej kulturalni. Więcej czytamy i chodzimy do teatru. Dajemy też hojne prezenty - powiedziała mi pewna Rosjanka, dodając uprzejmie, że Polacy przepuszczają natomiast kobiety w drzwiach.

Brylanty i nostalgia

Kiedy w kawiarni siadam przy stoliku, przy którym czeka już znana mi jedynie z telefonicznej rozmowy Larysa Noskowska, nie mam wątpliwości, że nie pomyliłam osoby.

- Czy mam w twarzy coś rosyjskiego? - dziwi się ładna blondynka, dotykając policzków. Ale mnie w identyfikacji pomogło coś innego: brylantowe kolczyki.

To nieodłączny atrybut Rosjanek z zamożnych rodzin, którym, jak każe zwyczaj, rodzice przekłuli uszy już we wczesnym dzieciństwie, by - gdy dorosną - podarować brylantowe kolczyki, jeden z nielicznych luksusów dostępnych w czasach radzieckich.

Ubrana na czarno i dyskretnie umalowana Larysa poza tym jednym detalem wtapia się w warszawskie tło.

- Zastanawiam się, skąd się biorą te wulgarne rosyjskie bizneswomen, które na Zachodzie pokazuje się w filmach? - z lekką urazą pyta Larysa. - Żadna z moich przyjaciółek ich nie przypomina.

Rosjanki mają oczywiście trochę inne upodobania estetyczne niż Polki. Kiedy Larysa ostatnio była w Moskwie, zwróciła uwagę, jak oferta butików różni się od warszawskiej: gdy Max Mara w Warszawie prezentuje stonowane sukienki i kostiumy przypominające mundurki, w Moskwie kusi klientki żywymi kolorami i fantazyjnymi fasonami. - Bo my jesteśmy Eurazją - uśmiecha się Larysa.

Do Polski przyjechała z mężem. Pierwsza miłość rosyjskiej nastolatki i polskiego chłopaka, którego ojciec wyjechał na wojskową placówkę do Moskwy, znalazła finał na ślubnym kobiercu. Larysa mieszka w Warszawie siedem lat, docenia nobliwy urok Żoliborza, gdzie otworzyła salon kosmetyczny. Tęskni jednak za Moskwą. Tętniącą życiem do późnej nocy, gdzie jak grzyby po deszczu wyrastają ciągle nowe lokale. Z tej tęsknoty zaczęła w Warszawie robić rzeczy, jakie wcześniej nie przyszłyby jej do głowy. Słucha rosyjskiego folkloru. Na urodziny zaangażowała rosyjskiego śpiewaka, by śpiewał gościom romanse.

- Nostalgia, to takie rosyjskie - mówi Larysa.

Narody i ludzie

Trudno spotkać w Warszawie Rosjanina, którego nie irytowałby obraz Rosji obecny w polskich mediach.

- Ja już w ogóle nie mogę oglądać polskiej telewizji. Tego, jak nas pokazujecie. To przecież nieprawda - mówi Larysa Noskowska. Gdy uporczywie pytam ją, co właściwie jest nieprawdą, bezradnie milczy. Wreszcie mówi: - Ale przecież u nas są nie tylko złe rzeczy.

Niektórzy Rosjanie są oburzeni samym faktem krytyki ich kraju. Część jednak uważa, że błąd polega na przedstawianiu Rosji wyłącznie w czarnych barwach.

- Gdyby polski ekspert napisał przypadkiem coś dobrego o Rosji, natychmiast zarzucono by mu brak profesjonalizmu - ironizuje Siergiej Stankiewicz.

Całe wieki polskiej historii wpływają na to, że nad Wisłą spogląda się czasem w stronę Rosji bez szczególnej sympatii. Jednak w sprzyjających okolicznościach nie potrzeba całych wieków, by stosunki te się poprawiły. - Dziesięć, może piętnaście lat, gdy dorośnie nowe pokolenie - ocenia były doradca Jelcyna.

Zaś Władimir Kirijanow uważa, że między narodami zachodzą takie same relacje jak między ludźmi.

- Kiedy następuje rozwód, zwłaszcza po takim wymuszonym małżeństwie, na byłego partnera patrzy się z nienawiścią. Ale po pewnym czasie można spostrzec, że nie jest on ucieleśnionym złem. Ma swoje zalety. I niekiedy można się nawet zaprzyjaźnić.