Rzeczpospolita - 12-02-2010

 

Maja Narbutt

Kup pan amorka

 

Co może łączyć nobliwego profesora z recydywistą? Albo znanego antykwariusza ze znanym doskonale policji paserem? Odpowiedź jest prosta: niekiedy uczestniczą w tym samym procederze, czyli kradzieży zabytków i dzieł sztuki

 

- Wiedza operacyjna policji nie przekłada się niestety na wiedzę procesową. Czyli wiemy dużo, ale znacznie mniej możemy udowodnić - mówi inspektor Jan Mikołajczak z Komendy Głównej Policji.

Skruszeni przestępcy opowiadają niekiedy dziwne historie. - Po kradzieży we wrocławskim kościele św. Jadwigi złodzieje trafili do antykwariusza. Byli na zapleczu, już dobijali targu, kiedy w radiowych wiadomościach powiedziano, że policja prowadzi intensywne działania operacyjne w związku z kradzieżą figur świętych z kościoła. Antykwariusz zareagował natychmiast: "Przyjdźcie do mnie za pół roku, jak się uspokoi" - wspomina jeden z policjantów.

Bulwersujące historie związane z obrotem dziełami sztuki krążą też wśród kolekcjonerów, choć nie przenikają zazwyczaj na zewnątrz. - Mógłbym napisać pitaval, pełen kompromitujących anegdot o tym, co się dzieje na tym rynku. Zaręczam, że różne wybitne osoby i znane nazwiska ujrzelibyśmy w nowym świetle - mówi znany pisarz i kolekcjoner Waldemar Łysiak.

Taka książka jednak nie powstanie - jej skutkiem byłoby odcięcie od wszelkich aukcji, wymian, a nawet wykluczenie z tego środowiska. Coraz więcej się mówi o tzw. falsach, czyli falsyfikatach, zaopatrzonych często w pozytywne opinie ekspertów i sprzedawanych przez domy aukcyjne, choć nikt nawet w ewidentnych wypadkach nie wskazuje winnych palcem.

Temat kradzieży i paserstwa jest nadal tabu. O kradzieżach dzieł sztuki opinia publiczna dowiaduję się z reguły przy okazji tak głośnych spraw, jak zniknięcie obrazu Moneta z poznańskiego Muzeum Narodowego i jego niezwykłe odnalezienie. Są jednak sytuacje mniej oczywiste, które mogą budzić niepokój.

- Jedno z największych muzeów zgłasza, że zaginęły pewne przedmioty. Nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy, ale ich nie ma. Może się znajdą za pięć lat, kiedy się skończy inwentaryzacja. Doniesienie zostaje przyjęte. Prokuratura umarza postępowanie. Przedmioty skreśla się z ewidencji. A policjant może podejrzewać, że ktoś zapewnia sobie alibi lub przygotowuje przestępstwo - mówi oficer operacyjny ze specjalnej grupy "Vinci" działającej przy Komendzie Wojewódzkiej Policji w Krakowie.

Być może jest to zawodowa podejrzliwość policjanta. Ale wyniki ostatniej inspekcji Najwyższej Izby Kontroli przeprowadzonej w polskich muzeach są miażdżące - w połowie z nich obiekty były niewłaściwie zabezpieczone przed kradzieżą. W większości muzeów nie przestrzega się obowiązku okresowej inwentaryzacji. Niektóre muzea w ogóle nigdy nie sprawdziły stanu posiadania części zbiorów.

- Kura znoszącą złote jajka, tak można określić podejście niektórych pracowników do muzeum. Oczywiście, jeśli ktoś powie to głośno, zaraz podnoszą się głosy oburzenia. Ale ciche, wewnętrzne kradzieże to prawdziwy problem. Gdyby tak naprawdę sprawdzić, co jest w muzealnych magazynach, a co powinno być, przeżylibyśmy prawdziwy wstrząs - mówi inspektor Mikołajczak.

Monet i drugie dno

Historia ta wielu wydaje się romantyczna. Zwykły mężczyzna, wiodący banalne życie dokonuje perfekcyjnie zaplanowanej kradzieży. Jego łupem pada jedyny obraz Claude'a Moneta, jaki znajduje się w Polsce. Media nie mają wątpliwości - pasjonat sztuki, zafascynowany francuskim impresjonistą, zapragnął mieć i kontemplować bezcenny obraz u siebie w domu. Czy rzeczywiście?

- Trudno mi uwierzyć, że Robert Z. rzeczywiście ukradł "Plażę w Pourville" dla siebie. Okoliczności popełnienia kradzieży wskazywały, że było to prawdopodobnie działanie na zlecenie. W takich przypadkach zazwyczaj zleceniodawcy pozostają anonimowi - mówi Piotr Ogrodzki, dyrektor Ośrodka Ochrony Zbiorów Publicznych działającego przy Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Kiedy policjanci w styczniu tego roku weszli do domu rodziców technika budowlanego w Olkuszu, za tylną ścianką szafy znaleźli zawinięty w szmaty obraz Moneta, który zginął z Muzeum Narodowego w Poznaniu dziewięć lat wcześniej.

Co może łączyć nobliwego profesora z recydywistą? Albo znanego antykwariusza ze znanym doskonale policji paserem? Odpowiedź jest prosta: niekiedy uczestniczą w tym samym procederze, czyli kradzieży zabytków i dzieł sztuki

Okoliczności kradzieży są niezwykłe. Robert Z. znakomicie wykorzystał wszelkie błędy w zabezpieczeniu dzieł sztuki, jakie popełniono w muzeum. Jest też pewien detal świadczący o tym, że znał - nie wiadomo skąd - zwyczaje muzealne. Kiedy z poczty wysłał faks, prosząc dyrekcję o pozwolenie na pracę w salach muzeum, napisał, że chodzi mu o sporządzenie szkicu jednego z obrazów wystawionych w galerii. Gdyby wspomniał o zrobieniu kopii - co wydaje się oczywistą prośbą - mógłby się spodziewać odmowy, nie mówiąc o dokładniejszym sprawdzeniu personaliów.

- Wyciął płótno z ramy i zamienił na kopię w doskonale wybranym momencie. Pół godziny przed zamknięciem wystawy pilnujące ekspozycji panie schodziły do szatni, by się przebrać w cywilne ubranie - mówi Piotr Ogrodzki. - Kiedy parę tygodni po kradzieży zjawiłem się w muzeum, nic się w tej praktyce nie zmieniło.

Jeśli Robert Z. ukradł Moneta na zlecenie, to dlaczego nie zostało przerzucone za granicę? Odpowiedź może być prosta - tnąc obraz, Robert Z. brutalnie go uszkodził. Zmniejszył jego wymiary, a co najważniejsze, pozbawił sygnatury. Zleceniodawca mógł się wycofać z transakcji. Powstaje też pytanie, czy gdyby Robert Z. był rzeczywiście tak uduchowionym miłośnikiem Moneta, to zniszczyłby przedmiot swego kultu? I dlaczego w jego mieszkaniu nie było żadnej reprodukcji czy książki świadczącej o jego pasji?

Sytuacja, w której ktoś przetrzymuje skradzione arcydzieło, by napawać się nim w samotności, działa na wyobraźnię. Stała się inspiracją wielu filmów, jak choćby "Vinci" Juliusza Machulskiego, w którym zleceniodawca zamawia kradzież "Damy z łasiczką" Leonarda da Vinci, by podziwiać obraz w specjalnie skonstruowanym tajnym pomieszczeniu.

- Środowisko kolekcjonerów zastanawia się czasem, czy ktoś ma coś wyjątkowo cennego, co ukrywa przed światem. Każdy pasjonat lubi się chwalić tym, co zdobył, więc jest to niejako sprzeczne z jego naturą - mówi znany kolekcjoner i długoletni redaktor "Gazety Antykwarycznej" Jan Huczkowski. - Oczywiście czasem się zdarza, że kolekcjoner nie pokazuje jakiegoś przedmiotu nawet zaufanym znajomym. Obawia się, że mogą być niedyskretni i informacja dotrze do środowisk przestępczych.

Sława i upadek

Zatrzymując złodzieja, oficer z Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie po raz pierwszy w życiu miał ambiwalentne uczucia.

- Profesor był kompletnie zaskoczony. Zupełnie się tego nie spodziewał. A my obserwowaliśmy go od pewnego czasu. Napięcie narastało jak u Hitchcocka. Problem polegał na tym, że profesor był moim mistrzem. Uczyłem się od niego wiedzy o starych książkach - opowiada policjant.

Dla polskiego środowiska naukowego wiadomość o zatrzymaniu w 2006 roku wybitnego mediewisty, prof. Stanisława Szczura, była szokiem. Widziano w tym misterną intrygę, zemstę złodziei inkunabułów i starodruków - profesor był przecież ekspertem policji i prokuratury. Szok stał się jeszcze większy, gdy prof. Szczur się przyznał, że wynosił z Biblioteki Seminarium Duchownego w Sandomierzu cenne księgi. Wkrótce zatrzymano też pod zarzutem paserstwa znanego krakowskiego antykwariusza Janusza Pawlaka, cieszącego się do tej pory nieposzlakowaną opinią. Znaleziono u niego na zapleczu kilka ukradzionych przez profesora książek.

- Czy mogłem przypuszczać, że przetrzymuję skradzione pozycje? Proszę pani, na profesora patrzyłem nawet nie jako na mediewistę, ale jak na człowieka prokuratury. Przychodził do nas i opowiadał o toczących się śledztwach. Mówił wręcz zbyt dużo, ale nic nie opuszczało murów tego antykwariatu - mówi dziś Janusz Pawlak. Po odsiedzeniu półtora roku odzyskał licencję i wrócił do antykwariatu mieszczącego się na pierwszym piętrze kamienicy przy ul. Szpitalnej.

Środowisko kolekcjonerów i antykwariuszy traktuje go jako ofiarę prof. Szczura, który, popełniając przestępstwo, pociągnął go za sobą. Zawinił najwyżej lekkomyślnością, taka panuje powszechna opinia.

Samego profesora spotkał całkowity ostracyzm. Zwolniono go z Uniwersytetu Jagiellońskiego, jego błyskotliwa kariera naukowa została przerwana. Nie bywa nigdzie, zapadł się pod ziemię.

- Nikt nie wie, co się z nim dzieje. Nie zachodzi już do antykwariatów, nie spotyka się go w miejscach publicznych - mówi Jerzy Huczkowski.

Książka jak kobieta

Sprawa jest tym bardziej zdumiewająca, że niedługo przed skandalem prof. Szczur i Janusz Pawlak zasłynęli jako ci, którzy wskazali w katalogu niemieckiego domu Reiss und Sohn skradzione w Bibliotece Jagiellońskiej książki. Po ich zatrzymaniu prokuratura badała, czy nie byli zamieszani w te kradzieże.

Zwykły człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie emocji, jakie targają bibliofilem, gdy dotyka cennej księgi.

- Przywiozłem do ekspertyzy inkunabuł. Nieżyjący już prof. Jan Pirożyński spojrzał, wziął go do ręki i w jednej chwili oblał się potem. Dosłownie. Patrzyłem, jak na jego koszulę występują wielkie plamy, widziałem jego spojrzenie. Reagował na książkę tak, jak może reagować mężczyzna na kobietę - mówi inspektor Jan Mikołajczak.

Z punktu widzenia policjanta podejrzana jest już sytuacja, w której zafascynowany dziełami sztuki pasjonat pracuje w muzeum, gdzie styka się na co dzień z przedmiotami swego pożądania. - Napięcie narasta, atmosfera się zagęszcza, w końcu wystarczy impuls i dochodzi do przestępstwa - mówi jeden z oficerów policji.

Takich sytuacji starają się jednak w muzeach unikać - zgodnie z zasadą muzealnik, który kolekcjonuje np. zegary, nie powinien się nimi zajmować zawodowo. Czasem jednak konflikt interesów jest nieunikniony - trudno sobie wyobrazić sytuację, w której starodrukami nie zajmowałby się bibliofil.

Bibliofile zachowują się niekiedy w sposób świadczący o dość swobodnym podejściu do pojęcia własności. Trudno sobie wyobrazić nobliwe osoby wywodzące się ze znanych rodzin, jak kradną towar z półek supermarketu. Bez wahania jednak sięgną po cudzą książkę.

- Za uczciwość niektórych moich znajomych dałbym sobie rękę uciąć. Do czasu. Bo w końcu się okazywało, że po ich wizycie ginęły pozycje, którymi się szczególnie interesowali - przyznaje znany krakowski kolekcjoner i antykwariusz Marek Sosenko.

Również Waldemar Łysiak podkreśla, że w środowisku kolekcjonerów można się często spotkać z opinią, że kradzież "papieru", czyli książek lub dokumentów, jest czymś dopuszczalnym: - Jestem nietypowy, bo uważam, że usprawiedliwić można tylko kradzież chleba.

Wśród naukowców zajmujących się konserwacją i ekspertyzami starych książek funkcjonuje termin "ogrzać się przy bibliotece". Pan profesor czy doktor X pomaga jakiejś bibliotece, która ma problemy z księgozbiorem, a przy okazji - choć nie nazywa się tego tak bezpośrednio - przywłaszcza sobie dokumenty czy książki.

Anonimowa przesyłka

Paczka była duża, dość ciężka i starannie opakowana. W środku, owinięta w folię transportową i otulona warstwą zmiętych gazet, spoczywała barokowa monstrancja. Obok znajdowała się mała karteczka "dotyczy złotnictwo RH - 142"

- Ukradziono ją 15 lat wcześniej, podczas włamania do kościoła w Wysokiej. Ktoś, kto ją nam odesłał, sprawdził, że figuruje w krajowym rejestrze zabytków skradzionych, właśnie pod tym numerem - mówi Piotr Ogrodzki.

Nie wiadomo, przez ile rąk przeszła monstrancja i kto ją oddał. Nieznany jest też nadawca innej przesyłki, również zaadresowanej do Ośrodka Ochrony Zbiorów Publicznych, która zawierała elementy snycerki ukradzione z innego kościoła.

Jednak dobrowolny zwrot pochodzącego z kradzieży dzieła sztuki zdarza się niezmiernie rzadko.

Oficer z grupy "Vinci" przypomina sobie tylko jedną taką sytuację - ktoś zadzwonił na policję, informując, że w paczce opartej o śmietnik znajdują się obrazy. Zapewne był to złodziej, który ukradł je z jednego z krakowskich mieszkań, a potem wpadł w panikę.

Zazwyczaj jednak, kiedy złodzieje nie mogą sprzedać dzieł sztuki, po prostu je niszczą. Również w Krakowie, po serii włamań do mieszkań kolekcjonerów, wyłowiono z Wisły wiele kompletnie zniszczonych obrazów. Najgorszy los spotyka przedmioty ukradzione z kościołów. Bezcenne monstrancje, zabytkowe kielichy mszalne i relikwiarze kończą często w tyglu odlewniczym. Nawet jeśli policja wpadnie na trop przestępców specjalizujących się we włamaniach do kościołów, bywa za późno - odzyskuje tylko przetopiony złom.

Na spóźnioną skruchę przestępców, którzy zechcą oddać swój łup, raczej nie ma co liczyć. Zdarza się za to, że skradzione dzieła sztuki wypływają na powierzchnię po śmierci złodzieja lub nabywcy skradzionego łupu. Spadkobierca albo je oddaje - bardzo rzadko - albo też, nieświadomy ich pochodzenia, wystawia na aukcję.

Niekiedy dochodzi do paradoksalnych sytuacji, kiedy spadkobierca myśli, że ma do czynienia z kradzionym przedmiotem, a tak nie jest. - Dostajemy czasem przesyłki, w których są cenne książki ze stemplami bibliotecznymi. Po śmierci bliskiej osoby ktoś znajduje taką książkę na półkach jego biblioteki i odsyła ją, przekonany, że pochodzi z kradzieży. Tymczasem wiele duplikatów oddawano na aukcje i można je było legalnie kupić - mówi jeden z pracowników krakowskiego Muzeum Narodowego.

Rozeta w toalecie

Przeglądanie luksusowych magazynów dotyczących urządzania wnętrz bywa ciekawym zajęciem. Również dla policjantów. Oficera z grupy "Vinci" zaskoczył kiedyś widok pewnej toalety - dokładnie nad sedesem zawieszono barokową kościelną rozetę, w której umieszczono lustro. Zdarzają się łazienki, w których marmurowe obramowania wanien powstały ze starych nagrobków. Ukradzione z kościołów putta, zwane przez dekoratorów często amorkami, i dekorujące sypialnie, to już banał.

- W Małopolsce odkryto manufakturę takich aniołków. W workach były części - osobno główki, osobno korpusy. Domorośli konserwatorzy łączyli elementy tak ,że nie można było rozpoznać, skąd putta zostały skradzione - mówi Piotr Ogrodzki.

Jeśli nie można ustalić, skąd pochodzi przedmiot, nie można go skonfiskować, choć istnieje mocne przypuszczenie graniczące z pewnością, że został skradziony. To przypuszczenie powinno jednak skłaniać antykwariuszy i pośredników do większej powściągliwości przy skupywaniu skradzionych przedmiotów.

- Trochę za łatwo prokuratura przyjmuje domniemanie dobrej wiary. Jeśli antykwariusz tłumaczy, że sprzedający powiedział mu, że monstrancja jest jego własnością, bo ją odziedziczył, brzmi to dość niepoważnie - mówi Piotr Ogrodzki.

Od paru lat również w Internecie istnieje krajowy rejestr zabytków skradzionych lub wywiezionych nielegalnie za granicę. Jeśli przedmiot figuruje w tym rejestrze, trudno tłumaczyć, że kupiło się go w dobrej wierze.

Problem polega na tym, że dzieło sztuki trafia do tego rejestru, jeśli ktoś zgłosi jego kradzież. Musi być też wcześniej dobrze obfotografowane i opisane, a nie jest to wcale regułą, zwłaszcza w wypadku prywatnych kolekcji.

- Kilka lat temu policja proponowała bezpłatne zrobienie dokumentacji fotograficznej, sprowadzono nawet z Anglii sprzęt do fotografii makroskopowej. Kolekcjonerzy nie byli zainteresowani - mówi długoletni redaktor "Gazety Antykwarycznej" Jan Huczkowski. - Szczerze mówiąc, niektórzy byli przekonani, że wpuszczenie do domu kogoś, kto sfotografuje ich kolekcję, nie jest dobrym pomysłem.

W rejestrze dzieł skradzionych nie figuruje wiele przedmiotów skradzionych z muzeów, bo ich dyrektorzy często nie zgłaszają kradzieży. Takie przypadki opisane są w raporcie NIK. Muzealnicy poszukują zaginionych przedmiotów na własną rękę, gdy w końcu sprawa jest ujawniana policji, wszelkie tropy są już zatarte.

Bardzo często kradzieży nie zgłaszają księża. - Kiedy zjawiliśmy się w jednej z małopolskich parafii, proboszcz zachowywał się w sposób absurdalny. Nie chciał nas wpuścić do kościoła. Był wręcz niegrzeczny. Potem się okazało, że ten starszy człowiek był w ciężkim szoku. Złodzieje dwukrotnie okradli kościół, pustosząc go kompletnie - mówi oficer z grupy "Vinci".

Dewastację kościoła ksiądz ukrywał przed parafianami. Coś podejrzewali, ale nie mieli pewności, bo msze odbywały się w nowym kościele.

Kreatywna inwentaryzacja

Jeśli istnieje zjawisko kreatywnej księgowości, to z pewnością można mówić o kreatywnej inwentaryzacji w polskich muzeach. O dziwnych praktykach wspomina raport NIK: luźno powiązane sznurkiem kartki inwentarza, niedbałe opisy eksponatów czy wręcz ich brak.

Takie praktyki mają swoje konsekwencje - zatrzymany kilkanaście miesięcy temu kustosz muzeum w Szamotułach, mogącego się poszczycić wielką kolekcją ikon, opisywał eksponaty bardzo ogólnikowo. I dlatego np. okazało się, że kiedy na ścianach muzeum wisiała "ikona przedstawiająca św. Jerzego", nie była to oryginalna siedemnastowieczna ikona, ale znacznie nowszy i nie tak wartościowy obraz albo wręcz falsyfikat.

Im bardziej nieprecyzyjny opis, tym większe pole do popisu dla złodziei. Idealna sytuacja to taka, kiedy przedmioty nie są w ogóle skatalogowane, a takie przypadki także wymienia raport NIK. Oczywiście podobna sytuacja wynika czasem z nawarstwionych przez lata zaniedbań, ale zawsze budzi niepokój. Jeśli nawet przedmioty są skatalogowane, ale kontrola nie może ich znaleźć, pomysłowe osoby zawsze mogą podać sugestywne wyjaśnienie.

- Co mogę sobie myśleć, kiedy pracownik muzeum zeznaje, że około 100 przedmiotów - w tym wypadku chodzi o rękopisy, w tym pamiętniki Orzeszkowej, oraz starodruki - zaginęło być może podczas przewożenia ich z jednego gmachu do drugiego. Przypomina sobie teraz, że ciężarówka podskoczyła na wybojach i jakaś paczka mogła wtedy wypaść - żali się jeden z policjantów zajmujących się kradzieżami zabytków.

Braki w magazynach to bardzo drażliwy temat. W krakowskim Muzeum Narodowym rozmowa staje się nieprzyjemna, gdy wspominam, że słyszałam, iż kilka lat temu zgłoszono zaginięcie przedmiotów. Początkowo słyszę, że nie przypominają sobie takiej sprawy.

- Nie pozwolę na insynuacje, że w muzeum dzieje się coś niezgodnego z prawem. Z całą pewnością w muzeum zachowane są wszelkie procedury. Podobnie jak było to wcześniej, za moich poprzedników, bo przecież jako muzeum jesteśmy ciągłością - mówi dyrektor Zofia Gołubiew.

Trudno mi uwierzyć w zachowywanie procedur przez poprzednich dyrektorów, skoro w 1984 roku wybuchł skandal, gdy ujawniono trwające przez lata wynoszenie cennych obrazów z muzealnych magazynów. Proces był pokazowy, surowo ukarano sprawców, ale w środowisku muzealników można usłyszeć opinię, że nie wszyscy winni zostali skazani.

Po kilku dniach od rozmowy w Muzeum Narodowym kontaktuję się z wyznaczonym przez panią dyrektor pracownikiem, by ustalić, czy rzeczywiście coś zginęło. I słyszę: - Muzeum złożyło doniesienie, że w 2002 roku kontrola ujawniła, że nie wiadomo, kiedy i w jakich okolicznościach zaginęło około 100 przedmiotów z działu trzeciego muzeum. Po kilku miesiącach prokuratura umorzyła postępowanie, nie dopatrując się znamion przestępstwa. Przedmioty skreślono z ewidencji.