Rzeczpospolita - 23.10.2004

 

KS. HENRYK JANKOWSKI

 

 

Maja Narbutt

Labirynty księdza prałata

 

 

Dekret odwołujący ks. prałata Henryka Jankowskiego z parafii św. Brygidy był już gotowy. Późnym wieczorem arcybiskup Tadeusz Gocłowski go podarł. Uległ perswazji Lecha Wałęsy.

Tę historię sprzed lat zna bardzo niewiele osób. Zdarzyła się w czasie, gdy światowe agencje prasowe pisały o antysemickich kazaniach "prałata z Gdańska". Dzisiaj los prałata Henryka Jankowskiego jest już przesądzony. Tym razem przyczyny jego usunięcia są inne i być może obędzie się bez dekretu. Ale chociaż finał wydaje się oczywisty, ciągle niejasny jest sam scenariusz odejścia ks. Jankowskiego.

- Może to być bolesne jak dłutowanie zęba albo będzie to procedura ze znieczuleniem. Zależy od samego prałata - mówi ks. Witold Bock, rzecznik kurii diecezji gdańskiej.

Kiedy, stojąc przed ołtarzem bazyliki św. Brygidy, ks. Jankowski patrzy na wiernych i mówi znacząco: "Bądźmy solidarni, nie tchórzliwi, a zwyciężymy", sprawia wrażenie, że ciągle ma pewne złudzenia.

- Nie ma problemu, żeby skrzyknąć i wyprowadzić na ulice dwa albo i pięć tysięcy ludzi. Właściwie gdyby komuniści chcieli wyrzucić księdza, to poszłoby nawet piętnaście tysięcy. Jednak jeśli to biskup chce odwołać proboszcza, to głupio się wcinać. To tak, jakby prezes chciał zwolnić pracownika, przecież ma prawo - mówi Jerzy Borowczak, jeden z inicjatorów strajków w sierpniu 1980 r., a dziś wiceszef stoczniowej "Solidarności".

Nawet Lech Wałęsa wyraźnie podkreśla, że sprawa księdza Jankowskiego musi się toczyć swoim torem. Woli arcybiskupa, który napisał w liście otwartym do księży, że chce odejścia prałata z parafii, trzeba się poddać.

- Nie wyobrażam sobie parafii św. Brygidy bez księdza Jankowskiego. Ale też nie wyobrażam sobie jakiejś dziwnej sytuacji, transparentów, zamieszania. To się nie mieści w moim chrześcijańskim umyśle - mówi Wałęsa, nazywając siebie z upodobaniem "wiernym synem Kościoła". We właściwej sobie stylistyce mówi też o skandalu, który wybuchł, gdy okazało się, że prokuratura bada wątek seksualnego molestowania Sławomira R., ministranta z parafii św. Brygidy.

- Nie potępiajmy nikogo, nie osądzajmy. Ludzie zmieniają się nieprawdopodobnie. Nikt nie wie, czy czegoś nie zje albo jakoś chemia czy słońce nie zadziała i zmieni się mu gust i apetyt. Dlatego należy się zastanowić, jak mu pomóc. Może potrzeba lekarza? Wielcy ludzie często mają jakąś piętkę.

Jedną z najbardziej zastanawiających rzeczy, która uderza, gdy rozmawia się z ludźmi znającymi od lat prałata Jankowskiego, jest ich reakcja na obyczajowe tło całej afery. Trudno znaleźć kogoś, kto dałby sobie uciąć rękę za jego niewinność, choć prawie nikt nie mówi tak otwarcie jak Wałęsa. Po pierwszym szoku przyszła refleksja. Dopiero teraz pewne zdarzenia widzi się w nowym świetle. Ale wnioski są zazwyczaj wciąż niejednoznaczne.

- Osoby, które nie znały prałata, były zdziwione, gdy nawet na przyjęciu zjawiał się z chłopcem, który podawał komórkę czy nosił za nim notes. Pytano mnie nieraz, czy z prałatem "jest coś nie tak". Dla nas było to zupełnie naturalne, po prostu tak się zachowywał - mówi osoba, która zna ks. Jankowskiego jeszcze z lat 80. - Widziałam też, że niektórzy ministranci mają klucze do prywatnych apartamentów księdza, gdzie nie mieli dostępu wikarzy. I że nie tylko Sławomir R. nocował na plebanii. Ale proszę zrozumieć, to tylko interpretacje, a nie twarde fakty.

O bulwersujących faktach wspomina jeden z księży z Trójmiasta: - Przyszedł do mnie pewien człowiek. Ma żonę, dziecko, własny biznes. To było wkrótce po wybuchu skandalu. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Wyłamywał palce, kluczył. W końcu powiedział, że w początkach lat 90. starał się o urzędniczą posadę w Warszawie. I dostał ją dzięki księdzu Jankowskiemu. Powiedział coś więcej, to było jednoznaczne.

To tylko wariactwo

- Z sekatorem trzeba było do księdza Jankowskiego i ciach, i znów z sekatorem. Ale do tego potrzeba innego biskupa niż Gocłowski. Dlatego nam takie monstrum wyrosło - mówi młody ksiądz z jednej z gdańskich parafii. W kręgach kościelnych krąży opowieść, że gdy biskupem był jeszcze Lech Kaczmarek na wieść, że biskupia limuzyna zbliża się do kościoła św. Brygidy, ksiądz Jankowski pospiesznie ściągał złote sygnety.

O arcybiskupie Gocłowskim mówi się humanista i jest w tym nie tylko uznanie dla jego intelektu, ale i pewien przytyk. Znana jest jego niechęć do kontrolowania księży i pobłażliwość wobec błahych i mniej błahych wykroczeń, czego pośrednim skutkiem jest afera prania brudnych pieniędzy w diecezjalnym wydawnictwie Stella Maris.

- Biskup-wychowawca zdyscyplinowałby Jankowskiego już wtedy, gdy ten zaczął nosić nieprzysługującą mu wówczas purpurę albo gdy zaczął pojawiać się w białej sutannie - mówi jeden ze starszych księży. - Tymczasem jedyną reakcją arcybiskupa było tylko machnięcie ręką "jeszcze jedno wariactwo księdza Henryka".

Ubraniowe ekstrawagancje i śmiesznostki ks. Jankowskiego ujawniały jego wybujałe ego czy nawet narcyzm, jednak nawet znacznie poważniejsze wybryki przez wiele lat uchodziły mu płazem. Odbierał to jednoznacznie - jako oznakę z jednej strony słabości biskupa, a z drugiej - własnej nietykalności.

- Między sobą księża czasem mówią źle o biskupie. Nie chodzi o biskupa naszej diecezji, po prostu tak jest wszędzie, zwłaszcza wśród młodych, zapalczywych księży - mówi jeden z gdańskich duchownych. - Jest jednak żelazna reguła - można tak mówić wyłącznie w swoim gronie. Nigdy wśród świeckich.

Ksiądz Jankowski często wypowiadał się o arcybiskupie Gocłowskim wręcz z pogardą. Kiedy przed Wielkanocą 1995 roku agencje prasowe doniosły, że przy grobie Chrystusa obok swastyk, sierpów i młotów oraz napisów SS, NSDAP, NKWD, PZPR pojawiły się symbole współczesnych polskich partii politycznych SLD, PSL i UW, biskup Gocłowski udał się do bazyliki św. Brygidy. To, co się wtedy wydarzyło, prałat Jankowski wykreował na barwną anegdotkę opowiadaną znajomym. - Na kolanach zbierał biskupek napisy z posadzki trzęsącymi się rękami, bo ja odmówiłem.

Łagodna tolerancja, jaką arcybiskup Gocłowski długo wykazywał w stosunku do prałata Jankowskiego, rodzi różne spekulacje. W kurii można usłyszeć o "chrześcijańskim miłosierdziu" i "nadziei na poprawę". Nie brak też jednak mniej religijnych interpretacji. Cynicy twierdzą wręcz, że to przedsiębiorczość prałata i jego talent do przyciągania pieniędzy długo zapewniały mu mocną pozycję. Jego bronią miałaby być też wiedza na temat finansów kurii i niejasnych interesów w bliskim otoczeniu arcybiskupa.

Modny obiad na plebanii

W gotyckiej nawie bazyliki św. Brygidy każdej niedzieli gromadzi się tłum. Ekstatycznie wpatrzone w prałata Jankowskiego starsze kobiety oklaskami przyjmują niemal każde jego słowo. W Gdańsku mówi się, że ksiądz prałat ma swój "legion moherowych beretów". Msza, poza oficjalną liturgią, ma również własną dramaturgię. Tradycyjnie prałat Jankowski wyławia wzrokiem znane osobistości zasiadające w prezbiterium oraz w pierwszych ławkach i je pozdrawia. Jednak już na długo przed skandalem w bazylice przestali bywać najbardziej prominentni gdańszczanie, a ranga przyjezdnych VIP stawała się coraz niższa.

- Kiedyś, gdy telewizja wkraczała do św. Brygidy, wszyscy prostowali się, by ich zauważono. Od kilku lat zaczęli się wbijać w ławki, by być jak najmniej widoczni - mówi stały uczestnik mszy.

Swój heroiczny okres kościół św. Brygidy przeżywał w latach 80., gdy był miejscem patriotycznych manifestacji, a na plebanii opozycja knuła przeciw komunie. Uczestnicy tamtych wydarzeń do dziś pamiętają upajające uczucie, jakie ich ogarniało, gdy znaleźli się za murem okalającym plebanię ks. Jankowskiego - czuli się jak w ambasadzie wolnej Polski.

Początek III RP przyniósł duże zmiany. Stałymi gośćmi na plebanii zaczęli być ci, którym pomagało to w finansowej lub politycznej karierze. Wpadały tam rekiny polskiego biznesu jak Zbigniew Niemczycki czy Ryszard Krauze, a także ludzie aspirujący do państwowych stołków. Bywanie u księdza Jankowskiego było i modne, i korzystne. Nie tylko można się było ogrzać w blasku solidarnościowej legendy, ale i nawiązać cenne kontakty. - Mechanizm był prosty - mówi jeden z bywalców plebanii. - Prezydent Wałęsa i jego otoczenie byli trudno dostępni w Belwederze. Ale na każdy weekend Wałęsa wracał do Gdańska i w niedzielę szedł do św. Brygidy.

O pozycji prałata Jankowskiego świadczy fakt, że to do niego przyjeżdżali przedstawiciele Airbusa, gdy LOT przymierzał się do wymiany floty, zgłosili się także potencjalni inwestorzy Stoczni Gdańskiej.

Jednak bardzo szybko ks. Jankowski przeżył duże rozczarowanie. Nie tak wyobrażał sobie swą pozycję w wolnej Polsce.

- Ksiądz Jankowski bardzo chciał zostać biskupem polowym, a część jego otoczenia już się widziała w roli oficerów ochrony - mówi Andrzej Drzycimski, były rzecznik prezydenta Wałęsy. - Gdy powołano Sławoja Leszka Głodzia, ksiądz Jankowski czuł się zawiedziony, lecz purpurowe guziki to przecież za mało, by objąć tę funkcję.

Znana działaczka gdańskiej "Solidarności" wspomina, że Wałęsa nigdy nie miał złudzeń, iż ks. Jankowski mógłby zostać biskupem polowym. - Powiedział coś takiego: przecież on, ze swymi ambicjami i charakterem, doprowadziłby do jakiegoś buntu w armii.

Na tropie spisków

- Mam wrażenie, jakby było dwóch księży Jankowskich. Ten, o którym można mówić tylko pozytywnie, bo jego zasługi w czasach "Solidarności" były wielkie. I ten dzisiejszy, który robi rzeczy niemające z tym nic wspólnego. Nie ma oczywiście jakiejś kreski, od której zaczął się nowy Jankowski. To był proces. Ksiądz brnął, brnął, aż zabrnął - mówi Bogdan Lis, jeden z sygnatariuszy porozumień sierpniowych, a obecnie prezes Fundacji Centrum "Solidarności".

Podobnie jak inni działacze "Solidarności", przyczyn metamorfozy prałata doszukuje się w jego frustracji. - Po 1990 roku wszystko się zmieniło. Był normalny rząd, parlament, działy się ważne rzeczy, ale nie tu, w Gdańsku, tylko w Warszawie. To nasza wina, że ksiądz został taki niezagospodarowany. Widać w nim było żal i pretensje.

- Kiedyś ks. Jankowski znaczył bardzo dużo. Przyjmował ważnych gości. A potem tam, gdzie kiedyś była Margaret Thatcher, przychodziły już tylko jakieś nawiedzone babcie - tłumaczy Wałęsa. - I w ogóle, coraz mniej ludzi chodziło do św. Brygidy. Przyzwyczajony do tłumów, chciałby je znowu ściągnąć. Nie powiem, że to taka małość była, to wszystko działo się podświadomie.

Pierwsze antysemickie wypowiedzi księdza Jankowskiego zaskoczyły jego znajomych. - Nie wiedzieliśmy kompletnie, o co w tym chodzi. Ksiądz początkowo tłumaczył się, że jego słowa wypaczono. Nie znaliśmy go od tej strony, przecież nawet chrzcił syna Michnika - mówi Bogdan Lis.

Nic w przeszłości księdza Jankowskiego nie zapowiadało, że zostanie tropicielem "mniejszości żydowskiej w rządzie". - Na przyjęciach u księdza Jankowskiego lała się nissowka dostarczana przez Nissenbauma, z którym się przyjaźnił. Miał dobre kontakty z wieloma Żydami, chyba nawet łączyły go z nimi jakieś interesy. Czasem w wąskim gronie mówił jakieś dowcipy o "Mośkach", ale był to antysemityzm w wersji soft - wspomina jeden z częstych gości na plebanii.

Żeby zrozumieć nagłe zainteresowanie księdza Jankowskiego problematyką żydowską, trzeba choć raz pójść do bazyliki św. Brygidy. Kiedy kończy się niedzielne nabożeństwo, wokół kościoła kłębi się wychodzący tłum. Od chwili wybuchu skandalu wokół prałata ludzie nie rozchodzą się od razu do domów. Przystają, podpisują petycje w jego obronie, dyskutują. Przypomina to trochę Hyde Park - wokół osoby, która zaczyna przemawiać, błyskawicznie gromadzi się grono słuchaczy. Jest jednak jedna różnica - większość wypowiedzi dotyczy złowrogiej roli Żydów i masonów, którzy opanowali instytucje państwowe, media, a nawet zdominowali Kościół.

- Jestem pewien, że ksiądz Jankowski, idąc na mszę, często nie miał nawet zamiaru mówić tego, co w końcu powiedział - opowiada duchowny od lat znający prałata. - Ale potem czuł na plecach oddech tysiąca ludzi. W takich sytuacjach nawet księdzu wydziela się adrenalina. I wiedział, na jakie słowa czekają. Rozpędzał się, ale nigdy później tego nie żałował.

Ksiądz Jankowski znowu miał swoje pięć minut. Światowe agencje, które w latach 80. przytaczały jego ostro krytykujące system homilie jako news, znów zaczęły odnotowywać jego wystąpienia. Co prawda uznając je za szokujące, ale prałat ponownie był w centrum wydarzeń.

Przyjaciele milczeli, lecz pochlebcy w jego otoczeniu utwierdzali go, że mówi rzeczy doniosłe, ważne, których nikt inny nie ma odwagi powiedzieć. - Mówię głośno to, o czym myśli naród - oznajmił prałat podczas swej bytności w Rzymie. Raz jeszcze poczuł się trybunem ludowym.

Z bogatym każdy rozmawia

Na dziedzińcu plebanii św. Brygidy nie ma już jaguara, o którym ks. Jankowski powiedział parę tygodni temu w programie Tomasza Lisa, że się nim specjalnie nie zachwyca, bo to samochód dobry dla prezesa i sekretarki. Od dawna nie ma też żadnego mercedesa, choć marka ta była niemal znakiem firmowym ks. Jankowskiego od momentu, gdy biała limuzyna z napisem "Opieka duszpasterska" pojawiła się w Stoczni Gdańskiej podczas strajków sierpniowych w 1980 r.

- Bardzo prawdopodobna jest wersja, że to diler samochodowy wypożyczył ks. Jankowskiemu jaguara. Wszystkich bulwersowało, że prałat jeździ tak luksusowym samochodem, a nikt nie pytał, dlaczego zrezygnował z mercedesa - mówi jeden ze znajomych prałata. - Tymczasem najbardziej intrygujące jest to, co się za tym kryje: prawdopodobnie nie ma pieniędzy, by pojechać do Niemiec i kupić samochód, jak to robił kiedyś, a nie zjawia się już nikt w rodzaju Barbary Piaseckiej Johnson, by mu go podarować.

Kiedy telefonuję do Bogdana Dullecka, przedsiębiorcy budowlanego, który budował Centrum Ekumeniczne św. Brygidy, jest wyraźnie spłoszony.

- Ledwo żyję. Bardzo proszę mnie o nic nie pytać, bo to może mi tylko zaszkodzić. Teraz mam jeszcze pewne nadzieje... Pani sama rozumie, jako człowiek religijny wierzyłem pewnym ludziom. Zwłaszcza taka osoba wydawała mi się gwarancją...

Od jakiegoś czasu mówi się w Gdańsku, że pewne przedsięwzięcia, z którymi związany był ostatnio prałat Jankowski, okazały się niewypałem pod względem finansowym. Głośno jest, że prałat Jankowski na prośbę matki generalnej sióstr brygidek Tekli Famiglietti zajmował się budową Centrum Ekumenicznego św. Brygidy, do którego teraz najchętniej odesłałby go arcybiskup Gocłowski. Ale nie wszyscy wiedzą, że nie wszystkie zobowiązania finansowe zostały uregulowane, chociaż prałat zapewniał, że trzeba tylko budować, a pieniądze na pewno się znajdą.

Kiedy w 1993 r. tygodnik "Wprost" umieścił nazwisko księdza na liście stu najbogatszych Polaków, sam zainteresowany protestował - nie jest przecież żadnym biznesmenem, ma tylko sutannę. Jednak potem wielokrotnie dawał do zrozumienia, że rzeczywiście jest człowiekiem bogatym. - Z bogatym każdy rozmawia, a z biedakiem nikt się nie liczy - podkreślał często, co było zresztą bardzo śmiałą reinterpretacją Ewangelii, mówiącej wszak o bogaczu i uchu igielnym.

Jednak widoczne oznaki bogactwa - mercedesy, kapiące złotem ornaty, buty z krokodylej skóry i wystawne przyjęcia - nie oznaczają wcale wypłacalności finansowej. Zwłaszcza że wiele wskazuje na to, że ostatnio sytuacja finansowa prałata bardzo się zmieniła.

- To już tylko potiomkinowska wioska, fasada, za którą nic się nie kryje. Prałat ma długi. Wiele rzeczy funkcjonowało dzięki dobrej woli sponsorów. Ale to się skończyło lub kończy - mówi jedna z osób z otoczenia ks. Jankowskiego.

Zmiana warty w prezbiterium

Kiedy sekretarki zjawiały się na plebanii św. Brygidy, by przekazać zaproszenie na kolejne przyjęcie czy galę, z reguły zaznaczały: "Pan prezes prosi, by ksiądz prałat założył ordery. Nie za dużo, ale te najważniejsze."

Słabość prałata do orderów jest powszechnie znana. Dostał ich wiele i brał chętnie, choć czasem nie powinien - od Sokolnickiego, samozwańczego emigracyjnego prezydenta przyjął Komandorię z Gwiazdą i Virtuti Militari, mimo że ostrzegano go, iż wzmacnia pozycję uzurpatora. Miał podobno nadzieję, że w ilości doktoratów honoris causa dorówna Wałęsie - było to oczywiście niemożliwe, a i uczelnie, które go honorowały, zazwyczaj były znacznie pośledniejszej rangi.

Największą jednak ambicją księdza Jankowskiego była w swoim czasie Pokojowa Nagroda Nobla. Gdy jej laureatem został Wałęsa, do Komitetu Nagrody w Oslo przez dwa lata napływały firmowane przez komisje zakładowe "Solidarności" listy, w których w podobnym stylu pisano, że po biskupie Desmondzie Tutu kolejnym wybitnym duchownym walczącym ze złem metodą "no violence" jest ksiądz Jankowski.

Nuworyszowskie zapędy i słabostki prałata doskonale znane są otoczeniu. Przez wiele lat prałat, w kolejnych operetkowych kostiumowych wcieleniach - wśród których najbardziej malowniczy był biały mundur komandora marynarki - był ozdobą salonów. O jego przyjęciach na kilkaset osób krążą legendy. "Uczta Baltazara jest niczym w porównaniu z tym, co wyprawia ksiądz Henryk" - mówią z wyraźną zazdrością księża z Trójmiasta.

- Gdyby mu nie przygotowywano tych przyjęć, to na pewno by ich nie wydawał. Przecież nie idzie na nie grosz z tacy - trzeźwo ocenia Jerzy Borowczak, bywający na plebanii od czasów strajków sierpniowych. - Wiadomo, że ksiądz Henryk nie lubi chałtury, ceni zaś luksus. Wszystko musi być na najwyższym poziomie. Ale o to, co znajduje się na stole, troszczą się inni. Dania Rysia Kokoszki czy bułeczki Pellowskiego wszystkim smakują. I potem goście często dzwonią do mnie: Słuchaj, kto robił tego węgorza w sosie koperkowym czy prosiaczka nadziewanego, bo chciałbym mieć to samo na swoim przyjęciu?

- Proszę mnie nie pytać, dlaczego prałat cieszył się taką popularnością wśród elit. Chociaż odpowiedź dużo mówiłaby o elitach - mówi mieszkający w Gdańsku pisarz Paweł Huelle. - I dlaczego Kościół reagował w sprawie ks. Jankowskiego z refleksem szachisty, choć i tak szybciej, niż w sprawie Galileusza?

Kilka miesięcy temu, jeszcze przed skandalem, Huelle opublikował w "Rz" polemiczną wypowiedź o ks. Jankowskim. Była utrzymana w bezprecedensowo ostrym tonie i doczekała się reakcji prałata, który pozwał pisarza do sądu, nazywając go "pseudointeligentem".

- Kroplą, która przelała czarę goryczy, było to, co zobaczyłem pewnej niedzieli na mszy w bazylice św. Brygidy. To była apoteoza Leppera przedstawianego, niczym bohatera narodowego, nowego Kościuszkę. A on przemawiał wśród aplauzu tłumu - mówi Huelle.

Najnowszy rozdział politycznych sympatii prałata to Samoobrona. - Wy jesteście nową "Solidarnością" - mówił do posłów tej partii ks. Jankowski. Na miejscu w prezbiterium, które przez lata zajmował Wałęsa, pojawił się Lepper. - Już nigdy tam nie usiądę - mówi dziś Wałęsa.

To także twój dom

Gdyby Chrystus żył dzisiaj, też jeździłby mercedesem - oświadczył kiedyś publicznie prałat Jankowski. Do dziś nie może mu tego wybaczyć wielu księży.

- Aż trudno uwierzyć, że w kraju, w którym kardynał Wojtyła chodził w góry we flanelowej koszuli, pojawił się taki ksiądz jak Jankowski. On zrezygnował z elementarnej duchowości - oburza się ksiądz z jednego z najważniejszych kościołów Gdańska. Dla idealistycznie nastawionych młodych księży prałat Jankowski jest odwrotnością modelu kapłana. - W seminarium często rozmawialiśmy o tym, jak kapłaństwo wpływa na człowieka. Skarlałe człowieczeństwo pasie się purpurami i godnościami, prawdziwe stanowi fundament powołania. Nie wyobrażam sobie, żeby moje pokolenie znalazło w księdzu Jankowskim cokolwiek do naśladowania.

W środowisku trójmiejskich księży prałat Jankowski nie cieszy się raczej sympatią. Niektórzy nie lubią go ze względów pryncypialnych - bo uważają, że złoto i mamonę stawia nad inne wartości, innych razi jego kardynalska wyniosłość, jaką im okazuje, a jeszcze inni zwyczajnie mu zazdroszczą.

Jednak nawet jego wrogowie przyznają jedno - może duchowość czy intelekt nie jest jego mocną stroną, ale jest nią z pewnością działanie. I na pewno bardzo wielu ludzi zawdzięcza mu bardzo dużo. To prałat wysyłał dzieci na zagraniczne operacje, to dzięki niemu chorzy dostawali nieosiągalne w inny sposób lekarstwa, domy opieki tony żywności, a potrzebujący wsparcie materialne. Ksiądz Jankowski reagował natychmiast - kiedy po pożarze w hali Stoczni Gdańskiej wiele osób uległo ciężkim poparzeniom, dzięki swym kontaktom sprowadził sztuczną skórę do przeszczepów.

Na plebanię św. Brygidy przychodzono po pomoc wprost z ulicy, bez żadnych protekcji i zawsze ją otrzymywano. Jeden ze znajomych prałata opowiada historię z lat 80., która utkwiła mu w pamięci: na plebanii odbywała się właśnie narada w sprawie wizyty Margaret Thatcher. Omawiano kwestie, jak zapewnić jej bezpieczeństwo. Pojawił się nieznajomy człowiek, który powiedział, że jego dziecko musi być na diecie bezglutenowej. Ksiądz Jankowski natychmiast wstał, zszedł do piwnicy, by po chwili pojawić się obsypany mąką. Przyniósł odżywki i wrócił na naradę.

- Prałat Jankowski ma szczególny dar zjednywania sobie ludzi. Wystarczy, że z kimś na plebanii wypije kawę lub zje obiad i już jego najgorszy wróg staje się najlepszym przyjacielem. Czuje, że płynie do niego przekaz; ten dom jest teraz także twoim domem - mówi osoba, daleka skądinąd od zachwytów nad prałatem.

Nie tylko ku chwale bożej

Trzeba pewnej dozy szaleństwa, by powstały rzeczy wielkie. Kiedy ks. Jankowski roztoczył przed gdańskimi bursztynnikami wizję olbrzymiego, monumentalnego ołtarza z bursztynu, który miałby przyćmić wszystko, co do tej pory powstało, wzbudził powszechny aplauz.

- Ksiądz prałat lubi rzeczy duże i z hukiem - mówi nestor bursztynników Wiesław Gierłowski. Nie ukrywa, że pomysł urzekł środowisko nie tylko ze względów religijnych. Ołtarz, bursztynowe dzieło wszechczasów, służyłby nie tylko chwale Boga, ale i promocji polskiego bursztynnictwa, przyćmiewając rekonstruowaną przez Rosjan Bursztynową Komnatę. Ksiądz Jankowski dawał do zrozumienia, że tak jak w latach 70. jego zasługą było odbudowanie z gruzów kościoła św. Brygidy, tak u progu nowego stulecia da światu coś niepowtarzalnego.

Zapowiedź budowy bursztynowego ołtarza odbiła się dużym echem, jednak losy tego pomysłu mają parę mniej znanych momentów.

- Prałat jest nieco porywczy w inicjatywach. Podejmuje ich wiele naraz, lecz nie doprowadza do końca - mówi Gierłowski. - I w tym przypadku dość szybko stracił zainteresowanie.

Co prawda ks. Jankowskiemu udało się przekonać ówczesnego premiera Leszka Millera do uzyskania zezwolenia na wydobycie bursztynu - co jest jeszcze jednym przykładem jego siły oddziaływania - jednak zezwolenie okazało się niewystarczające. Trzeba było przekonać jeszcze innych decydentów, a ci, choć zjedli w parafii św. Brygidy pięć wystawnych obiadów, nie okazali woli współpracy.

Zaczątkiem wielkiego ołtarza miało być założenie bursztynowej korony obrazowi Matki Boskiej Świata Pracy i wkomponowanie podtrzymujących ją orłów. Matka Boska dostała też sukienkę z białego bursztynu.

- Chodziłem po znanych bursztynnikach z Trójmiasta i zbierałem najcenniejsze kolekcjonerskie okazy. Tego, co mi dano, nie można kupić. Czternaście rodzin sięgnęło do swych skarbczyków - mówi Gierłowski. Bardzo szybko zaczęły się niesnaski. - Prałat fukał na mnie, gdy prosiłem go, by rozliczył się z darów. Uważałem, że jego stosunek do ofiarodawców, zacnych, przyzwoitych ludzi, jest niewłaściwy.

Prace nad ołtarzem stanęły w martwym punkcie, a dodatkowo bursztynników zraził sojusz prałata z Samoobroną. - A jednak to wielkie dzieło może powstać - uważa Gierłowski. - Jest tylko jeden warunek: musi być nowy gospodarz bazyliki św. Brygidy.

Stale na barykadzie

- Wyniosła go historia. Jest człowiekiem, który znalazł się we właściwym czasie na właściwym miejscu, choć z pewnością musiał podjąć jakieś ryzyko. Ale nie zrozumiał, że historia się zmienia. Nie można być stale na barykadzie. I nie chodzi o to, by walczyć dla samej walki - mówi o prałacie Bogdan Lis.

Dla ks. Jankowskiego walka zaczęła się w sierpniu 1980 r. Parafia św. Brygidy była parafią stoczniową, na terenie strajkującej stoczni ks. Jankowski pojawił za aprobatą biskupa Kaczmarka. - Początkowo ks. Jankowski nie czuł się najlepiej w nowej dla siebie sytuacji i wyraźnie musiał się przełamać - mówi jeden z uczestników sierpniowych strajków. - Znana jest historia, którą opowiadał historykowi Kościoła Peterowi Rainie, jak przed odprawieniem pierwszej mszy dla strajkujących sporządził testament, by "rodzina się nie pokłóciła". Nie zjadł śniadania, "bo rany postrzałowe lepiej operuje się na pusty żołądek". Tak dawała o sobie znać trauma, jaką wielu ludzi w Trójmieście miało po krwawym stłumieniu robotniczych protestów w grudniu 1970.

Pierwsze kazanie ks. Jankowskiego odebrano jako mdłe, a nawet trochę konformistyczne, ale już wkrótce jego wypowiedzi stały się bardziej radykalne. - Ksiądz Jankowski rozkręcał się z dnia na dzień. Był stale przy Wałęsie, przyciągał uwagę. Zagraniczni korespondenci byli trochę zgorszeni, gdy zaczął rozdawać swoje fotografie, ale szybko nauczyli się zgłaszać po wypowiedzi. Bo był zawsze dostępny, a Wałęsa nie. Pisali potem "jak powiedział spowiednik Wałęsy", i choć Jankowski nim nie był, nigdy tego nie prostował - mówi jeden z dziennikarzy obecnych w czasie strajków.

- Ksiądz Jankowski zachowuje się tak, jakby ciągle żył w tamtej epoce. Przypomina Japończyka, o którym pisała prasa, którego znaleziono w dżungli kilkadziesiąt lat po wojnie. Tkwił tam, bo nie wiedział, że wszystko się już skończyło - uważa Bogdan Lis

- Nie zrozumiał, że w pewnym momencie czas przeszły staje się czasem dokonanym. I nie potrafi z pokorą przyjąć tego, że już nie jest kimś tak ważnym, jak kiedyś - mówi jeden z niegdyś bliskich współpracowników prałata. - Do tego nałożyły się inne problemy - ma 68 lat, jest od kilku lat poważnie chory na cukrzycę i coraz mniej panuje nad sytuacją.

***

Kiedy kończy się wieczorna msza w bazylice św. Brygidy, idę na dziedziniec plebanii. Razem ze mną wychodzi kilkunastoletni chłopak, którego widzę później, jak przed zakrystią czeka na prałata.

- Jeśli pani chce się czegoś dowiedzieć, proszę rozmawiać z panem Wojtkiem - powtarza ksiądz Jankowski, gdy próbuję umówić się na rozmowę. W końcu udaje mi się go przekonać i wyznacza termin.

O umówionej porze zjawiam się na plebanii. Otwiera mi barczysty mężczyzna, wychowanek prałata Wojciech Knitter. - Żadnej rozmowy nie będzie. Czytałem faks z redakcji i mówię nie. Nie obchodzi mnie, co pani ustalała z prałatem. Kto tu podejmuje decyzje? Proszę napisać: odźwierny.