Rzeczpospolita - 28.09.2002

 

MAJA NARBUTT

Nie szukam zemsty

 

 

Cztery godziny to bardzo długo, gdy czeka się na śmierć. Leżąc na asfaltowej drodze przecinającej boliwijską wioskę, Dorota Smoter słyszała, jak napastnicy przeprowadzają głosowanie: darować jej życie, czy zabić? A jeśli zabić, to obciąć głowę maczetą, czy oblać benzyną i podpalić?

 

- Żeby nie zwariować, starałam się wyłączyć myślenie. Patrzyłam na nogi otaczających mnie ludzi i liczyłam je. Zazdrościłam tylko Darkowi, że już nie żyje i nie musi się bać - wspomina Dorota.

Na początku września do Polski dotarła wiadomość, że dwoje młodych Polaków podróżujących po Boliwii zostało napadniętych przez wieśniaków. Chłopak, Dariusz Kowalek, zginął na miejscu, zmasakrowana dziewczyna cudem przeżyła.

Kiedy dwa tygodnie po tych wydarzeniach rozmawiam z Dorotą, wróciła właśnie z wizji lokalnej. Dopiero teraz różne elementy jak puzzle ułożyły się w jedną całość.

- Analizuję wszystkie okoliczności. Wreszcie wiem, dlaczego ocalałam - mówi beznamiętnie Dorota. Mimo że rozmawiamy przez telefon, a Dorota wciąż jest w Boliwii i dzielą nas tysiące kilometrów, słyszę ją tak, jakby była tuż obok. Mogłabym uchwycić każde drgnięcie jej głosu. Ale niczego takiego nie wyczuwam. Spokój Doroty nie jest, jak myślałam z początku, darem farmakologii. To wyciszenie kogoś, w kim wypaliły się zbyt trudne do zniesienia emocje.

Opanowana i spokojna, pojechała więc raz jeszcze do leżącej na płaskowyżu niedaleko Camargo wioski Huancarani. Zobaczyła ponownie drogę i rozrzucone wzdłuż niej domy. Spojrzała w obojętne twarze ludzi, którzy zabili jej narzeczonego.

- Teraz mieszkańcy wioski nie chcą mówić. Adwokat doradził im milczenie. Tylko chłopak, który bił mnie łańcuchem, chętnie o tym opowiada.

Nieoczekiwany koszmar

W oddalonym od Huancarani o kilka godzin jazdy samochodem klasztorze polskich sióstr służebniczek Dorota z wolna dochodzi do siebie. Siostry wcierają w obolałe od uderzeń kamieni plecy ziołowe balsamy, delikatnie masują szwy na porozbijanej głowie. Goi się pęknięta szczęka. Dorota podlewa klasztorne rabatki, a w myślach ciągle powraca przeżyty koszmar.

- Było popołudnie. Wchodziliśmy do Huancarani, prowadząc konie, które niosły bagaże. Droga wydawała się pusta. Nie widzieliśmy pięciu mężczyzn stojących za ciężarówką.

Atak nastąpił nieoczekiwanie. W kierunku Darka i Doroty poleciały kamienie. Nie było momentu, w którym agresja słowna poprzedza fizyczną, gdy można jeszcze coś zmienić. Gdy upadł trafiony kamieniem w głowę Darek, na ucieczkę było za późno.

Krzycząc po hiszpańsku "na pomoc", zalana krwią Dorota z ulgą spostrzegła, iż z pobliskich domów wybiegają ludzie. Ale wkrótce zrozumiała, że nie biegną po to, by ratować. - Darek zginął bardzo prędko - mówi cicho. Na pozór bez emocji opowiada o ranach, które jej zadano, o tym, że wydawało jej się, iż nie ma już oka, a uderzenie maczetą niemal odcięło jej ucho. O śmierci narzeczonego nie jest jednak w stanie rozmawiać.

Kiedy związana przez wieśniaków Dorota leżała na drodze, była zupełnie pewna, że i jej śmierć jest kwestią czasu.

- Wieśniacy wiedzieli, że nikt im nie przeszkodzi. Myślałam już tylko o tym, by stracić przytomność. Zginąć, nie wiedząc o tym.

Szosą jechały ciężarówki. Jedna się zatrzymała. Wyszli z niej ludzie. Popatrzyli, wsiedli do ciężarówki i pojechali dalej. Aż do niedawna Dorota sądziła, że nie znalazł się nikt, kto chciał jej pomóc. Ta świadomość była trudna do zniesienia.

Spalić białą czarownicę

- Myślałam, że lekarze zostawili mnie i uciekli, by wrócić dopiero z policją. Tymczasem okazało się, że wezwany przez kogoś lekarz nie opuścił mnie ani na chwilę. Stał przy mnie, zasłaniając własnym ciałem. Pertraktował z tłumem.

Boliwijski lekarz przykrył głowę Doroty siodłem zdjętym z konia i owinął ją grubą derką. Przekonywał rozjuszonych ludzi, że Dorota niczym nie zawiniła. - Kobiety krzyczały, że jestem czarownicą i trzeba mnie spalić. Przyniosły kanister z benzyną. Lekarz tłumaczył, że powinni zajrzeć do naszych plecaków i zobaczyć, czy jest tam coś, co świadczyłoby o tym, iż uprawiamy czary. To mnie ocaliło.

Od paru lat w boliwijskich wioskach w Andach krąży opowieść o sacarcorazones - białych ludziach, którzy wyrywają serce z piersi. Działający w tym regionie zakonnicy zapewniają, że przez ponad trzydzieści lat, czyli od kiedy działają tu katolickie misje, nie zdarzyło się nic, co mogłoby zainspirować te opowieści.

- W innych krajach Ameryki Łacińskiej były przypadki pobierania organów do przeszczepów od przypadkowych mieszkańców, którzy zjedli zrzucone wcześniej z helikopterów cukierki ze środkiem nasennym. Jednak tutaj nigdy nic takiego się nie zdarzyło, nie było też wypadków niewyjaśnionych zaginięć indiańskich dzieci - mówi franciszkanin Dariusz Mazurek z seminarium katolickiego w Cochabamba.

Banalne zło

Wieś Huancarani wygląda całkiem banalnie. Tak twierdzą wszyscy, którzy dotarli tu już po tragedii. Biedna, bo w Boliwii wszystkie wioski są biedne, ale nie biedniejsza niż okoliczne miejscowości. Może nawet bardziej cywilizowana niż inne, szosa jest tu szersza, przy niektórych domach stoją samochody.

Nic nie przywodzi na myśl atmosfery zagrożenia.

- Gdybym spotkał tu pijanych mężczyzn, wydawałoby mi się, że wyminę ich obojętnie i na tym się skończy - przyznaje konsul Tomasz Pyrcz z ambasady w Limie, który asystował przy niektórych czynnościach śledczych.

Ojciec Dariusz Mazurek mówi, że wydarzenia w Huancarani są trudne do zrozumienia. - To, że pięciu pijanych mężczyzn zaczepiło obcych i chciało obrabować ich z pieniędzy, mogło zdarzyć się wszędzie. Ale że potem cała wieś rzuciła się na podróżników, by ich zabić, nie mieści się w głowie.

Przygnębiony ojciec Dariusz wyznaje, że po morderstwie w Huancarani zwątpił na jakiś czas w sens pracy misyjnej. - To nasza klęska. W okolicach Huancarani parę lat temu prowadzono ewangelizację. Zastanawiam się, czy walka z ignorancją nie jest co najmniej tak samo ważna jak ewangelizacja i działalność humanitarna.

Polscy misjonarze zauważyli, że w sąsiadujących z Huancarani pueblach o linczu na turystach mówi się z pewnym zażenowaniem. Nie ma jednak wątpliwości, że wieśniacy w Huancarani nie mają wyrzutów sumienia. W swojej społeczności zawsze sami wymierzali sprawiedliwość, nie oglądając się na policję, i jak się im wydaje, zrobili to raz jeszcze. A jeśli się nawet pomylili, to trudno. Boją się jedynie policji, która zaczęła się pojawiać w ich domach, zatrzymując kolejne osoby.

- To, co powiedziałem o ignorancji jako przyczynie tej zbrodni, mówiłem jak człowiek świecki - mówi ojciec Dariusz. - Jako ksiądz powiem tylko jedno: to była robota diabła.

Nikt nie lubi gringos

- Wydarzenia w tej boliwijskiej wiosce kłócą się z całą moją wiedzą o Indianach, z reguły spokojnych i gościnnych - twierdzi Wojciech Cejrowski, który w sumie na wyprawach po Ameryce Południowej spędził prawie pięć lat. Jego zdaniem można jedynie snuć spekulacje, dlaczego doszło do linczu. Jaką rolę odegrały krążące po okolicy pogłoski, a jaką alkohol, na który Indianie są niezwykle mało odporni.

Mimo iż Cejrowski uważa, że wydarzenia w Huancarani to szokujący wyjątek, nie zaryzykowałby twierdzenia, iż Boliwia jest krajem bezpiecznym dla turystów. - Polskie MSZ, klasyfikując Boliwię jako kraj dość bezpieczny, zapewne porównywało ją na przykład z Kolumbią. Podróżując po Kolumbii, uczestniczy się w swoistej loterii. Jeśli wyciągnie się zły los, można spłonąć razem z autobusem podpalonym przez partyzantów, jeśli zaś ma się szczęście, trzeba będzie tylko ten autobus opuścić w połowie drogi.

W Boliwii, podobnie jak w innych krajach Ameryki Łacińskiej, ludność bardzo niechętnie odnosi się do gringos. I nie należy liczyć, że Indianie będą próbować rozróżnić, czy jest się Amerykaninem (bo to dokładnie oznacza słowo "gringo"), czy przybyszem z dalekiego europejskiego kraju. Gringo to już figura mityczna, przypisuje mu się wszystkie negatywne cechy i obarcza odpowiedzialnością za prawdziwe i urojone przewinienia.

- Każdy biały uważany jest również za człowieka bogatego i to niesie ze sobą określone zagrożenia. Paradoksalnie dotyczy to zwłaszcza miejsc bardziej cywilizowanych, w których pieniądze są wielką pokusą - mówi Beata Pawlikowska, dziennikarka Radia Zet, żona Wojciecha Cejrowskiego. Jak twierdzi, dużo bezpieczniej czuła się w amazońskiej dżungli niż w południowoamerykańskich miastach. W dżungli można zostać pożartym przez jaguara, jednak niesprowokowany atak na podróżników nie może się, jej zdaniem, zdarzyć.

Jednak Witold Vargas, mieszkający w Polsce pół-Boliwijczyk, który często wyjeżdża do kraju ojca, uważa, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. - Nawet ja byłem traktowany w wioskach jak obcy. Oczywiście, gościnność jest wpisana w boliwijską kulturę, ale turysta może być odebrany jako ktoś, kto zakłóca prywatność. Trzeba się na przykład liczyć z tym, że za fotografowanie można zostać obrzuconym kamieniami.

Kolor skóry ma znaczenie decydujące. - Iluzją jest wyobrażanie sobie, że biały przybysz może bezproblemowo wtopić się w życie zamkniętej społeczności. Nawet mój ojciec był w Andach traktowany z rezerwą, musiał nauczyć się indiańskich narzeczy, by zostać zaakceptowanym.

Cena sprawiedliwości

Kiedy Dorota Smoter myśli o wydarzeniach w Huancarani, widzi sekwencję wydarzeń nieuchronnie prowadzących do tragicznego finału. Czy można nie wierzyć w przeznaczenie, które sprawiło, że dwoje doktorantów z Politechniki Wrocławskiej znalazło się na drodze w tej wsi właśnie wtedy, gdy stali tam pijani mężczyźni? Gdyby nie zachorowały konie, co zmusiło ich do przerwy w podróży, Darek i Dorota przechodziliby tą drogą trzy dni wcześniej. Już niedługo wracaliby bezpiecznie do Polski. Tak jak po wszystkich poprzednich wyprawach, które razem odbyli. Dwa lata wcześniej podróżowali przecież po bardziej niebezpiecznym Peru i nic się nie stało.

Od takiego myślenia można zwariować. Dlatego Dorota koncentruje się na tym, co może teraz zrobić.

- Nie szukam zemsty, ale sprawiedliwości - podkreśla.

Konsul Pyrcz, który na parę dni pojechał do Boliwii z Peru, zapewnia po rozmowach z wysokimi urzędnikami boliwijskimi, że sprawa morderstwa polskiego turysty będzie potraktowana szczególnie wnikliwie. Zgodnie z przepisami proces powinien się odbyć w ciągu sześciu miesięcy. Jednak w tym wypadku sprawa powinna trafić do sądu najpóźniej za dwa miesiące. Zabójcom Darka grozi trzydzieści lat więzienia.

Dorota chciałaby wierzyć, że mordercy nie unikną kary. Czasem jednak budzą się w niej wątpliwości. Tak jak na przykład po wizji lokalnej, podczas której znudzony prokurator pozwalał sobie na cyniczne uwagi.

- Po wsi krąży ukradzione nam osiemset dolarów. Mieszkańcy mogą jeszcze sprzedać nasze paszporty. Już opłacili adwokata. Mnie nie stać na pomoc prawnika - mówi Dorota.

Opieka prawna kosztuje dwa tysiące dolarów. Konsul, zgodnie ze standardami MSZ, zaoferował jej pożyczkę wysokości stu dolarów.

Kto cię skrzywdził

Gdyby nie pomoc polskich księży, którzy skontaktowali się z Dorotą natychmiast, gdy lokalne radio podało wiadomość o napadzie, nie wiedziałaby, co ze sobą zrobić. Jak zapłacić za opiekę medyczną oraz lekarstwa i dokąd pójść? Dzięki schronieniu udzielonemu jej przez siostry służebniczki może czekać w Boliwii na proces.

Jeśliby Dorota miała powiedzieć wszystko, aż do końca, boi się wracać do Polski. Boi się spotkać z przyjaciółmi, obarczać ich ciężarem swojego nieszczęścia. - Parę lat temu w wypadku zginął mój pierwszy narzeczony, pomogli mi wówczas bardzo. Gdy związałam się z Darkiem, wydawało im się, że jedyną ważną wiadomością ode mnie może być tylko zaproszenie na ślub.

W wieku dwudziestu dziewięciu lat Dorota uważa, że jej życie się skończyło, legło w gruzach. Nie ma już nikogo oprócz dziadków, którzy ją wychowali. Nie oczekuje niczego.

- Poszłam do domu dziecka, który prowadzą siostry. Tam są naprawdę nieszczęśliwe dzieci, maltretowane kiedyś i gwałcone przez ojców. Jest mała dziewczynka, która ma na głowie więcej blizn niż włosów. Matka wyrzuciła ją w końcu na śmietnik. I te dzieci patrzyły na moje rany i sińce. Przyjdę tam znowu dopiero wtedy, gdy wszystko się zagoi. Bo jak dzieci mnie pytają: "kto cię skrzywdził", co mam im powiedzieć?