Rzeczpospolita - 13-11-2010

 

Maja Narbutt, Piotr Nisztor

Przesyłka od szantażysty

 

Kiedy wybuchł skandal z szantażowaniem senatora Piesiewicza, politycy byli przerażeni. Wstrząsnął nimi nie tylko upadek moralnego autorytetu. Niektórzy mieli świadomość, że sami mogliby podzielić jego los

 

Politycy poddani szantażowi zachowują się zwykle irracjonalnie. Wali im się całe życie, a to nie sprzyja chłodnej analizie sytuacji. Chcą natychmiast wyjechać za granicę i nie wracać przez co najmniej pół roku. Zgubić komórkę i nie odpowiadać na e-maile. Nawet w ogóle rzucić politykę. Albo wręcz przeciwnie - błyskawicznie zorganizować konferencję prasową i wygłosić oświadczenie.

- Kiedy dostaję telefon, że ktoś chce się ze mną spotkać natychmiast, nawet o 23, wiem, że liczą się godziny - mówi Eryk Mistewicz, doradca polityczny i specjalista od wizerunku. Jego zadaniem jest rozbrojenie politycznej bomby.

Nawet z bardzo trudnych sytuacji można wyjść obronną ręką lub wręcz zmienić ją na korzyść osoby szantażowanej. Wszystko bowiem zależy od tego, w jaki sposób opinia publiczna zostanie poinformowana o sytuacji, w jakiej znalazł się polityk.

- Można zrobić bardzo wiele, nawet w nocy zatrzymać maszyny drukarskie, które zaczęły już drukować skandalizujący artykuł. I w gazecie ukaże się zupełnie inny materiał - mówi Eryk Mistewicz. - Młody polityk prawicy jest szantażowany i wiadomość o tym przecieka do prasy. Tekst może go zniszczyć, jeśli będzie o tym, jak bawi się w agencji towarzyskiej za nasze, podatników, pieniądze. Albo wzbudzić sympatię, gdy pokaże, że jest bezwzględnie niszczony przez przestępców.

"Agentura, kasa, seks" - w tym trójkącie kryją się wrażliwe tematy, które mogą zrujnować życie politykowi. Szantażyści często uderzają w najłatwiejszy do trafienia punkt, czyli życie erotyczne. Kiedy analizuje się przypadki szantażu, jakiemu uległy prominentne osoby, trudno się oprzeć wrażeniu, że staje się to niekiedy niemal na ich własne życzenie, a inteligencja wysoko postawionych osób nie działa w sytuacji, gdy w grę wchodzą instynkty.

Bezpośrednio po publikacji kompromitujących Krzysztofa Piesiewicza zdjęć politycy różnych opcji żądali zorganizowania w parlamencie szkoleń, które miałyby ich nauczyć, jak radzić sobie w sytuacji prowokacji. Jak sprawdziliśmy, takich szkoleń nie było. Ale nasi rozmówcy są sceptyczni - znajomość teorii nigdy nie chroni od wpadek.

Towarzyska pułapka

Piękna dziewczyna siedziała w samolocie obok wpływowego polityka podczas wyjątkowo długiego lotu. Miał wrażenie, że zawiązała się między nimi spontaniczna sympatia i postanowił, że znajomość się nie skończy po wyjściu z samolotu. Po pewnym czasie dostał kompromitujące zdjęcia i zrozumiał, że cała sytuacja była zaaranżowana.

Kiedy gra toczy się o wysoką stawkę - zazwyczaj chodzi o to, by zmusić polityka do korzystnej dla jakichś grup decyzji gospodarczej lub administracyjnej - szantażyści potrafią bardzo precyzyjnie zastawiać pułapkę.

Często jednak wystarcza dokładne prześwietlenie zwyczajów osoby, która ma być obiektem szantażu, i znalezienie jej słabego punktu. Jeśli osoba publiczna regularnie składa wizyty w agencji towarzyskiej, to tylko kwestią czasu jest namierzenie jej przez szantażystów.

Rozmówcy "Rz" ze służb specjalnych oraz policjanci nie mają wątpliwości, że kamery są niemal w każdej agencji towarzyskiej. - Ich obecność jest bardzo łatwa do wytłumaczenia. Bezpieczeństwo pracujących tam kobiet - mówi jeden z policjantów ze stołecznego wydziału kryminalnego. - Faktycznie jednak zdobyte w ten sposób nagrania są wykorzystane do szantażu.

Dwa lata temu Służba Kontrwywiadu Wojskowego badała sprawę szantażu materiałami z warszawskiej agencji towarzyskiej wysokiej rangi urzędnika w ministerstwie gospodarki. Pod naciskiem szantażystów miał podjąć decyzję korzystną dla zachodniego koncernu. Jaki był efekt prowadzonego śledztwa? Odłożenie sprawy ad acta ze względu na presję ze strony polityków wspierających kolegę. W końcu wielu z nich wie, że może się znaleźć w podobnej sytuacji i wtedy okazana pomoc jest bezcenna.

Panienki na koszt firmy

Dla wielu VIP-ów wizyty w agencji są oczywistością taką samą jak zjedzenie lunchu z partnerem w biznesie. Niektórzy szefowie spółek Skarbu Państwa potrafią za wizyty w agencjach towarzyskich lub klubach go-go płacić służbową kartą.

- Podczas kontroli kart kredytowych członków zarządu okazało się, że wątpliwości budzą duże rachunki za tzw. usługi gastronomiczne - mówi był członek rady nadzorczej dużej państwowej spółki z branży energetycznej. - Po szczegółowych ustaleniach byliśmy przekonani, że to faktycznie rachunki za wizyty w agencjach towarzyskich. Nie mieliśmy jednak przekonujących dowodów, aby to ujawnić - podkreśla.

Takie zachowania podobno zdarzają w jeszcze wyższych kręgach. Przez długi czas wśród polityków i dziennikarzy krążyła pogłoska o znanym polityku, który podczas wizyty w USA zapłacił służbową kartą za usługi dwóch prostytutek.

Sponsorowanie wizyt w agencjach towarzyskich bywa też formą korumpowania polityka lub osoby podejmującej ważne decyzje gospodarcze. Jest to praktyka dość powszechna, choć trudno ją udowodnić, gdy nie mówią o niej zainteresowane osoby. Czasem nieoczekiwanie wychodzi na jaw. Szef jednej z firm zbrojeniowych podczas przesłuchania w Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie zeznał, że sponsorował wizyty w agencji wysokiego oficera, który miał pozytywnie zaopiniować zakup uzbrojenia od tej firmy.

Koperta trafia na biurko

Blada jak ściana sekretarka, unikając wzroku swego szefa, położyła przed nim otwartą kopertę. Wysypywały się z niej zdjęcia.

- Brutalna, męska pornografia. Homoseksualny hardcore. I instrukcja, jak mam zapłacić szantażyście za pomocą Internetu - mówi wojewoda opolski Ryszard Wilczyński. Natychmiast sięgnął po słuchawkę i połączył się z policją.

Tak zaczął się najtrudniejszy etap jego życia. Jeśli spojrzy się na przypadek wojewody z dystansu, może się wydawać, że nie było powodów do paniki - miał bowiem żelazną pewność, że nie może być jednym z bohaterów zdjęć, bo po prostu w takiej sytuacji nigdy nie był. A jednak wiedział, że jego niewinność nie sprawia, że szantażysta nie może zniszczyć jego kariery.

- Czułem się pod okropną presją, jak mam opisać sytuację swoim przełożonym? Co może się wydarzyć w najbliższych dniach? - mówi wojewoda.

Fatalną koincydencją był fakt, że szantażysta wziął go na celownik w momencie, gdy Polska żyła aferą Piesiewicza. Różnica była jednak zasadnicza - polegała nie tylko na tym, że wojewoda nie miał sobie nic do zarzucenia.

- Chcę powiedzieć bardzo wyraźnie: podjęto wobec mnie próbę szantażu. Szantaż zakłada, że osoba szantażowana wejdzie w relację z szantażystą. Ja nie podjąłem gry - podkreśla wojewoda Wilczyński.

Policja wszczęła działania operacyjne, zobowiązując go do nieujawniania całej sprawy. Milczał, choć nie miał pewności, co przyniesie kolejny dzień - zdjęcia mogły trafić do Internetu. Po tygodniu sprawę nagłośnili dziennikarze, którzy najwyraźniej dostali przeciek od policji i zapytali go o podjętą wobec niego próbę szantażu.

Kiedy pytam wojewodę, czy dzisiaj zachowałby się w tej sytuacji tak samo - ma wątpliwości. Uważa, że zbyt dużo czasu minęło od momentu, gdy na jego biurku wylądowała koperta ze spreparowanymi zdjęciami, a chwilą, gdy wystąpił z oświadczeniem na temat próby szantażu.

- Należało działać inaczej. Dać policji trzy dni. Tyle, ile dał mi szantażysta. I po trzech dniach, gdy oczekiwał mojej reakcji, ujawnić sprawę - mówi wojewoda.

Uważa, że w takich wypadkach najbardziej niebezpieczny jest okres, w którym szantażysta ma już pewność, że ktoś, kogo obrał za cel, nie zamierza spełnić jego żądań, a sprawa jeszcze nie jest upubliczniona.

Odetchnął dopiero, gdy po paru tygodniach policja zatrzymała sprawcę szantażu. Okazał się nim młody mężczyzna z Krakowa, który rozsyłał podobne zdjęcia będące wysokiej klasy fotomontażem grupie prominentnych osób.

- Wstrząsnął mną fakt, że szantażysta dostał tylko symboliczny wyrok. 18 miesięcy w zawieszeniu dla człowieka, który niemal zrujnował życie moje i innych osób, jest skandalem - mówi wojewoda Wilczyński. Uważa, że prawo nie chroni ofiar szantażu. - Atak na przedstawiciela władzy państwowej powinien być karany szczególnie surowo. To tak, jakby przestępca strzelał do policjanta - podkreśla wojewoda.

Agencja na Okrętowej

Ofiara szantażu powinna zgłosić sprawę policji, ale nie oznacza to, że szantażysta zostanie ukarany. Przekonał się o tym poseł PiS Adam Hofman. Kilka miesięcy temu "Super Express" napisał o szantażowaniu Hofmana rzekomą wizytą w agencji towarzyskiej. Sprawa sięga aż 2007 roku, kiedy poseł powiadomił o szantażu policję. "Rz" dotarła do materiałów sprawy. Okazało się, że Hofman był szantażowany przez tajemniczego Tomka, który wysyłał groźby e-mailem i kilkakrotnie też telefonował. "[Podczas jednej z rozmów - red.] zaczął mi mówić, że posiada zdjęcia, które mnie skompromitują, że jak mu nie zapłacę, to mnie zniszczy, że gazety za to bardzo dużo płacą. Mężczyzna dodał, że na tych zdjęciach piję alkohol i jestem w towarzystwie dziewczyn z jakimiś dwoma kolegami, z których jeden miał być Mulatem - jak to określił mój rozmówca. To zdjęcie miało być zrobione przy ul. Okrętowej" - zeznał Hofman. Po zakończeniu rozmowy sprawdził w Internecie, co mieści się przy ul. Okrętowej. Okazało się, że agencja towarzyska.

Prokuratura podejrzewała, że za szantażem może stać mieszkaniec podwarszawskiego Milanówka, właściciel sex-shopu w centrum stolicy. Zarówno adres e-mail, z którego wysyłano groźby, jak również numer telefonu należały do niego. Sprawa została jednak umorzona. Powód? E-mail nie był zabezpieczony hasłem, a krótko przed telefonami do Hofmana podejrzewany o szantaż zgłosił zaginięcie karty SIM. Według prokuratora nie było więc wystarczających dowodów do postawienia mu zarzutów.

Ze sprawy tej wynika też, że szantaż jest tak popłatnym zajęciem, bo istnieje rynek tabloidów, który napędza popyt na kompromitujące materiały. To stało się gwoździem do politycznej trumny senatora Piesiewicza.

- Jeśli senator myślał, że może zaapelować do sumienia redaktorów naczelnych tabloidów, że może do nich przemawiać z pozycji autorytetu moralnego, to zgrzeszył naiwnością albo i pychą - mówi jeden ze specjalistów marketingu politycznego. - Tak to nie działa. Nikt sam, bez fachowej pomocy, nie wyciągnie się z bagna.

Teoretycznie senator zastosował właściwą strategię. Jego przyjaciele rozpowszechniali w mediach wersję, że za szantażem Piesiewicza stali oficerowie zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych. Taka wersja miała ocalić resztki godności senatora, w medialnej narracji pokazać go jako ofiarę potężnych sił, którym się naraził. Jednak działania ratujące wizerunek senatora były chaotyczne, a elementy układanki do siebie nie pasowały. Jak ujawniły wspólnie "Rz" i Polsat, Piesiewicz dał się podejść grupie przypadkowych osób - alkoholikowi, złodziejce, striptizerce i gangsterowi skazanemu za gwałty na prostytutkach. Sam senator swymi wypowiedziami medialnymi też nie ułatwił zadania broniącym go osobom - tłumaczenie, że w okolicach Marriotta, w miejscu znanym jako warszawski Pigalak, poznał panią, która okazała się niezwykle interesującą interlokutorką, budziły ironiczne rozbawienie.

Detektyw nie zadrze z "miastem"

Jeden z moich klientów dostał kopertę ze zdjęciami, na których był w agencji towarzyskiej. Szantażysta żądał pieniędzy za milczenie. A jednak biznesmen, który był przedmiotem szantażu, miał wrażenie, że nie chodzi wcale o pieniądze, lecz jest to próba zastraszenia go - mówi Jarosław Manastyrski, szef warszawskiej agencji detektywistycznej Nemezis.

Okazało się, że za szantażem stał inny biznesmen, który chciał zniechęcić rywala do walki o duży kontrakt.

Ustalenie, kim jest szantażysta, przecięło kłopoty biznesmena. - Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co zrobił mój klient. Rolą detektywa było dostarczenie mu informacji - mówi Manastyrski.

Tak naprawdę szanujące się agencje detektywistyczne nie mają możliwości, by wywierać skuteczną presję na szantażystę, bo mogłoby się to wiązać z przekroczeniem prawa.

- Mało który detektyw ośmieli się też wejść w drogę "miastu", czyli gangsterom, jeśli dojdzie do wniosku, że są źródłem kłopotów jego klienta - mówi Jerzy Dziewulski, były antyterrorysta i szef ochrony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.

Szantażu mogą się nie obawiać jedynie biznesmeni z listy najbogatszych - chronią ich wysokiej klasy specjaliści, którzy potrafią bezwzględnie udaremnić każde zagrażające ich szefom działanie.

Wszyscy pozostali są zagrożeni, szczególnie jeśli odnoszą w biznesie sukcesy. - Jeszcze kilka lat temu szefowie banków chętnie pozowali do zdjęć na tle swoich jachtów, opowiadali o swoim hobby i rodzinie, z dumą odbierali podczas gali nagrody. Teraz twarzą banków są aktorzy, a bankierzy są anonimowi - mówi specjalista od wizerunku Eryk Mistewicz - bo osoby publiczne narażone są na kłopoty.

Szantażysta wygrywa

Kto zapłacił raz, będzie płacił zawsze. Wszyscy, którzy zetknęli się z szantażem, podkreślają, że ta zasada jest bardziej aktualna niż kiedykolwiek. Dlatego żelazna zasada mówi - nie płacić.

- Szantażyści zawsze wrócą po kolejną ratę, choćby zapewniali, że tego nie zrobią. Od czasów Agathy Christie wiele się zmieniło na niekorzyść osoby szantażowanej. Nie może odetchnąć z ulgą, że zniszczono negatywy - mówi jeden z policjantów.

Nawet kiedy ujmie się szantażystów, nie ma pewności, że zabezpieczono wszystkie kompromitujące VIP-a materiały.

Tak jest również w wypadku senatora Piesiewicza. W Internecie ujawniono tylko część nagrań z jego udziałem. Były one najlżejsze pod względem obyczajowym, a więc najmniej dla niego niewygodne. Prokurator Józef Gacek z warszawskiej prokuratury badającej sprawę szantażu Piesiewicza zdradził parę miesięcy temu "Rz", że nie ma pewności, czy zabezpieczono wszystkie płyty z kompromitującym materiałem. Jeśli, jak wiele na to wskazuje, są one bardzo drastyczne, to może tłumaczyć, dlaczego Piesiewicz, który jako adwokat poznał przecież bezwzględność przestępczego świata, pozwalał wykrwawiać się finansowo, płacąc w sumie szantażystom aż 600 tysięcy złotych.

Kariera polityczna senatora jest złamana, on sam pogrążony w depresji. Spotyka go ostracyzm towarzyski nawet ze strony osób, które mu współczują. Ponury paradoks całej sytuacji polega na tym, że przestępcy mają znacznie lepsze samopoczucie. Klika miesięcy po ujawnieniu kompromitujących Piesiewicza materiałów do dziennikarza "Rz" zgłosił się człowiek przestawiający się jako pełnomocnik Joanny D., jednej z szantażystek. Zażądał pieniędzy w zamian za to, że nie prześle do sądu pozwu o ochronę dóbr osobistych.

Archiwum "Hiacynta"

Gdyby senator Piesiewicz na zdjęciach, które opublikował "Super Express", nie miał na sobie kwiecistej sukienki, niewątpliwie jego upadek byłby mniej spektakularny.

Wyobraźmy sobie, że na zdjęciu byłby również w towarzystwie dwóch pań, nawet w sytuacji jednoznacznej, ale nagi. Jak by to zostało odebrane? - Wszyscy byliby zaszokowani i uznaliby, że Piesiewicz nie ma prawa pouczać innych o moralności. Ale niejeden by mu po cichu pozazdrościł - mówi jeden z naszych rozmówców - jednak sukienka senatora, która stała się tematem okrutnych żartów, niestety go ośmieszyła.

Wszystko, co odbiega od szeroko rozumianej normy, może się stać najbardziej niebezpiecznym dla kariery osoby publicznej tematem szantażu. Klika lat temu były esbek mówił dziennikarzowi "Rz", że w środowisku funkcjonariuszy byłych służb krąży drastyczne nagranie pewnego polityka zrobione w latach 90. w agencji homoseksualnej w Londynie. Mniej więcej w tym samym czasie kariera tego polityka uległa załamaniu, i jak się wydaje, zszedł definitywnie ze sceny politycznej.

Fakt, że w próbę szantażu zamieszany był były esbek, nie dziwi. Przecież to peerelowski resort MSW na rozkaz gen. Czesława Kiszczaka zbierał informacje na temat homoseksualistów.

Z wartości archiwów akcji "Hiacynt" zdawali sobie sprawę kolejni szefowie MSW. Politycy PiS o próbę przejęcia archiwów podejrzewali Krzysztofa Bondaryka, obecnego szefa ABW, wcześniej wiceministra spraw wewnętrznych i administracji w rządzie AWS. Według polityków PiS to właśnie zainteresowanie "Hiacyntem" miało spowodować odwołanie Bondaryka z resortu. Publicznie pytanie w tej sprawie do premiera Donalda Tuska przesłała Kancelaria Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. "Jakiekolwiek sugestie dotyczące prób przejęcia przez Pana Krzysztofa Bondaryka rzekomej dokumentacji "Hiacynt", będące w rzeczywistości faktem prasowym, są całkowicie nieprawdziwe" - napisano w komunikacie opublikowanym na stronie ABW pod koniec stycznia 2008 roku.

Nie ulega wątpliwości, że sporo informacji zebranych w czasach Kiszczaka znajduje się w tej chwili w rękach prywatnych i jest nadal potencjalnie niebezpiecznym materiałem.

Homoseksualiści są grupą najbardziej narażoną na szantaż. - Jesteśmy tyle czasu na rynku i nikt się na nas nie skarżył - mówi dziennikarzowi mężczyzna odbierający telefony w warszawskiej agencji towarzyskiej dla gejów. Dyskrecja jest w tym sektorze zapewne ewenementem - agencja w swych anonsach podkreśla "my nie szantażujemy klientów".

Prowokacja obcego wywiadu

Ile decyzji zostało podjętych dlatego, że ktoś dostał kopertę ze zdjęciami? Co sprawia, że niektórzy politycy wskazywani jako kandydaci na ministerialne stanowisko niespodziewanie odmawiają?

Wszystko wskazuje na to, że problem jest znacznie poważniejszy, niż mogłoby się wydawać. Jest też tak delikatny, że trudno zdiagnozować to zjawisko. Osoby, w stosunku do których podjęto nawet próbę szantażu lub prowokacji, zazwyczaj nie chcą o tym mówić i oczywiście nie zgłaszają tego żadnym instytucjom.

W trakcie zbierania materiałów do tego artykułu dowiedzieliśmy się o przypadku wysokiego funkcjonariusza państwowego, którego usiłował skompromitować obcy wywiad. Funkcjonariusz, jak wynika z relacji osób znających sprawę, wykazał refleks i zimną krew. Prowokacja się nie udała. Jednak przez tydzień bezskutecznie usiłowaliśmy namówić go nawet na anonimową relację, wywołując jedynie panikę.