Archiwum | |
Życie
z dnia 2002-06-15
Niemcy - naród zorganizowany
O miejscu i roli Niemiec w epoce globalizacji z prof. Zdzisławem Krasnodębskim rozmawia Cezary Michalski
Cezary Michalski: Obserwujemy dzisiaj bunty populistyczne przyjmujące w wielu
krajach Europy Zachodniej formę masowego poparcia dla tzw. partii i
polityków protestu. Państwo demokratyczne z trudem kontroluje procesy
ekonomicznej globalizacji. Jurgen Habermas mówił niedawno o fatalizmie,
który zaciążył nad polityką demokratyczną. Czy rzeczywiście mamy do
czynienia z wyczerpaniem polityki demokratycznej na naszym kontynencie?
Zdzisław Krasnodębski:
Jeśli mówi się o kryzysie czy wyczerpaniu polityki
demokratycznej, dotyczy to raczej Europy niż Ameryki. W Ameryce po 11
września mamy do czynienia raczej z szeroką mobilizacją polityczną.
Natomiast w Europie kończy się być może epoka przejściowa, która trwała od
1989 roku. Po okresie zamieszania i popłochu poznawczo-moralnego
spowodowanego upadkiem komunizmu, wykształcił się tutaj wyraźny projekt
polityczny. Był to projekt nowej Europy, kulturowo liberalnej, gospodarczo
socjaldemokratycznej lub opartej na zasadzie społecznej gospodarki
rynkowej. Ten projekt znalazł też wkrótce jasno zdefiniowanego przeciwnika
- przyczynił się do tego konflikt na Bałkanach. Przeciwnikiem był
nacjonalizm rozumiany jako źródło chaosu, nieporządku, któremu należy
przeciwstawić ład europejski. Ale rok 1989 oznaczał też ostateczny koniec
projektów alternatywnych, które wyrażały się w języku marksistowskim lub
marksizującym. Zbudowano szerokie porozumienie, w którym znalazło się
miejsce także dla dawnej radykalnej lewicy. Jak to mówił Habermas czy
Joschka Fischer: "lewica niemiecka pogodziła się z Republiką Federalną".
Nawet Zieloni stali się partią systemową. To szerokie porozumienie
sprawiało, że mało było miejsca dla polityki, dla sporów ideowych.
W oparciu o to, co Pan mówi, daje się opisać pewien proces.
Najpierw pewien potencjał protestu tworzący się na marginesie systemu po
lewej stronie zostaje wchłonięty wraz z politykami, którzy go
reprezentowali. Trochę na lewo przesuwa się jednocześnie cały pejzaż
polityczny. Teraz wybucha bunt na prawym marginesie systemu: Haider, Le
Pen, silne partie protestu w Holandii, Belgii, Danii. Czy elity
demokratyczne reagują na ten impuls z prawej strony? Czy doprowadzi to do
przesunięcia całej sceny na prawo? W Europie zawsze były
grupy ludzi niezadowolonych, które nie bardzo się mieściły w systemie i
których interesy, zarówno ekonomiczne jak też idealne (w sensie
Weberowskim), nie były artykułowane w dominującym języku. Ale teraz chodzi
o coś więcej. Coś się nie udaje. W kryzysie znalazł się cały projekt
europejski. Ten kryzys jest do pewnego stopnia konsekwencją integracji
europejskiej. Europa przestała być tylko projektem. Zaczęła być
rzeczywistością. Widać koszty i konsekwencje procesów integracyjnych.
Prasa niemiecka zaczyna na przykład przebąkiwać, że być może reforma
walutowa nie do końca się udała, bo po wprowadzeniu euro nastąpił silny
wzrost cen. W Niemczech przez ostatnie miesiące usiłowano wytłumaczyć
ludziom, że nie jest drożej, że tylko im się tak wydaje. Co więcej,
przytaczano dane statystyczne, które miały pokazać, że żaden ruch cen nie
nastąpił. Dopiero trzy tygodnie temu minister finansów przyznał, że jednak
nastąpił skok cen. Hasło, że "Euro ist Teuro" czyli "euro oznacza
drożyznę", które już kursowało wśród ludzi, okazało się prawdziwe, co
niechętnie musieli przyznać politycy. Zorganizowano oficjalną akcję
przeciwko drożyźnie. Pani minister rolnictwa z partii zielonych,
ugrupowania, które chce zachować pewien potencjał krytyczny, wzywała, żeby
obywatele meldowali o nieuzasadnionych podwyżkach . A zatem istnieje prawidłowość, że
społeczne interesy, naciski i oczekiwania bardziej wyrazistej polityki
zostają przejęte przez elity demokratyczne, tak jak w USA, albo też są do
samego końca odrzucane jako "niebezpieczny populizm" i wtedy na pograniczu
systemu pojawia się silna partia protestu. Amerykański
system polityczny ma ze swej natury niesłychaną zdolność absorpcji takich
silnych emocji politycznych. Nie boi się zaostrzania retoryki
patriotycznej i definiowania własnych interesów. Natomiast w Niemczech
zwrot w stronę polityki silniej akcentującej interesy narodowe nastąpił
dopiero w ciągu ostatniej dekady. Oczywiście Niemcy mają też silny filtr
antypopulistyczny. Narodowe interesy formułuje się chętniej na zewnątrz, a
i wtedy w zawoalowanej formie. Nie dopuszcza się natomiast bardziej
radykalnego języka w polityce wewnętrznej, np. w dyskusjach dotyczących
imigracji czy mniejszości narodowych. Ale się działa. Jeśli porównać
liczby, to od kilku lat praktycznie zablokowano imigrację do Niemiec
(pomijając Niemców z Rosji i Żydów rosyjskich), nawet jeśli nadal
skutecznie usuwa się z debaty publicznej hasła antyimigracyjne czy
ksenofobiczne. 11 września doprowadził w USA do zaostrzenia
polityki państwa w zakresie bezpieczeństwa. W Europie sprawił natomiast,
że pod znakiem zapytania stanęła polityka wielokulturowości. Zaczęto
publicznie mówić o zagrożeniach stwarzanych przez wielomilionowe skupiska
imigrantów reprezentujących inne wartości cywilizacyjne. Czy dopracujemy
się nowego projektu zachodniej tożsamości, czy tylko kontrolowanego
wybuchu ksenofobii? Ksenofobia narastała w Europie już
wcześniej, ale rzeczywiście 11 września ośmielił wszystkich do publicznej
dyskusji na temat problemów, jakie powoduje codzienne współistnienie
bardzo różnych tradycji i modeli cywilizacyjnych. W Niemczech jeszcze
przed dziesięciu laty panowała ideologia multikulturalizmu. Lewicowcy
pisali, że prawdziwy multikulturalizm to już nawet nie równouprawnienie,
ale świadomy projekt państwa bez kultury dominującej. Pojawiało się hasło
odniemczenia Niemiec, wspierane argumentami odwołującymi się do grzechów
przeszłości. Ale w ostatnich latach to się gruntownie zmieniło. Polityka
azylowa uległa zaostrzeniu. Nawet lewica porzuciła multikulturalizm.
Zaostrzenie języka zachodniej tożsamości
wydaje się być świadectwem żywotności demokracji. Demokratyczne elity
reagują na oczekiwania obywateli. Ale czy nie ma w tym pewnej pułapki?
Łatwo jest zapomnieć, że to Zachód potrzebował kiedyś w Europie taniej
siły roboczej - z Afryki, Azji. We Francji dzięki tanim i
niezorganizowanym imigrantom złamano siłę związków zawodowych. W okresie
dekoniunktury ci ludzie stali się niepotrzebni, a nawet niebezpieczni.
Teraz demokratyczne elity pozwalają głośno mówić o islamskim zagrożeniu.
W skutecznej polityce chodzi o to, żeby nie dopuścić do
wybuchu, ale jednak artykułować realne napięcia. Tutaj tak się właśnie
dzieje. Ogranicza się imigrację, ale jednocześnie nie używa się zbyt
radykalnej retoryki wobec "obcych", żeby nie doprowadzić do gwałtownych
konfliktów. Niemcy zawsze starali się imigrantów włączyć w uporządkowane
struktury społeczne. Politycy próbują więc uwzględniać nastroje ludności.
To jest taka gra z "ciśnieniem z dołu", które trzeba wprowadzać w
instytucje demokratyczne, także po to, aby móc je kontrolować. Z drugiej
jednak strony Bundestag ostatnio nie zgodził się, żeby wprowadzić
instytucję referendum. Istnieje więc obawa przed niekontrolowanym głosem
ludu. Czy idea piętnowania jednej trzeciej elektoratu, jako
ciemnogrodu, przed którym należy bronić demokracji mogłaby się pojawić we
współczesnych Niemczech? Oczywiście intelektualiści walczą
z ciemnogrodem, tak jak wszędzie. Ale politycy nie mogą pozwolić sobie na
arogancję. Tutaj traktowanie wyborców jak ciemnej, prymitywnej masy jest
nie do pomyślenia. Niemiecka demokracja to demokracja negocjacyjna.
Zaufanie pomiędzy elitami i ludem utrzymywane jest dzięki funkcjonowaniu
gęstej sieci instytucji: lokalnych władz, stowarzyszeń i oczywiście
związków zawodowych. Związki zawodowe są w Niemczech bardzo silne i
służy to raczej stabilności społecznej. Tymczasem w Polsce związki
zawodowe bardzo często przedstawia się jako główne zagrożenie dla
efektywności systemu gospodarczego czy politycznego. Tu
nigdy nie było rewolucji neoliberalnej. Zawsze mówiono - po prawej i lewej
stronie - że model niemiecki i cała Europa ma być alternatywą dla modelu
amerykańskiego. Tutejsze społeczeństwo jest zorganizowane i solidarne. Od
chórów, zespołów tanecznych, aż po zrzeszenia religijne czy związki
zawodowe. To z jednej strony powoduje, że konflikty są wyrażane mniej
radykalnie. Z drugiej jednak strony właśnie dzięki owej sieci
instytucjonalnej stale negocjuje się interesy grupowe, różne punkty
widzenia. Rozumiem, że przy tak gęstej strukturze społecznej nie do
pomyślenia byłoby uznanie za sukces demokracji tego, że kilkanaście
procent obywateli znalazło się poza systemem, a ich lęki i interesy nie
będą reprezentowane przez władzę. A tak dzieje się nie tylko w Polsce, ale
nawet we Francji. W Niemczech zerwanie porozumienia
społecznego na taką skalę byłoby uznane za katastrofę. Ale w Niemczech nie
ma warstwy społecznej wyrzuconej poza system. Problem pojawił się dopiero
po zjednoczeniu Niemiec. Niemcy wschodni są warstwą, którą ten system
bardzo powoli włącza i absorbuje. I to tam pojawiają się gwałtowne
przepływy elektoratu pomiędzy partiami i szukanie wyrazu dla politycznego
protestu ze strony grup jeszcze niewłączonych w ten niemiecki ład
polityczny i społeczny. W Polsce często się mówi, że np. kierownictwo polskiego banku
centralnego musi mieć pensje porównywalne z pensjami szefów zachodnich
banków. Taka argumentacja przyczynia się tylko do powiększania napięć, bo
całe społeczeństwo jest silnie spauperyzowane. W Niemczech
żaden z polityków czy urzędników państwowych nie ośmieli się powiedzieć,
że muszą zarabiać o wiele więcej od innych grup w sytuacji, gdy
społeczeństwo musi zaciskać pasa. Dba się o to, żeby różnice dochodów nie
były zbyt duże - albo przynajmniej usiłuje się zachować pozory. Ta
solidarystyczna blokada manifestuje się w różnych dziedzinach: poprzez
kontrolowanie wysokości funduszy reprezentacyjnych w wielkich korporacjach
niemieckich oraz poprzez styl życia elit, które nie mogą zbyt
ostentacyjnie manifestować swego bogactwa. A jak przywiązane do
solidaryzmu społeczeństwo niemieckie broni się przed najprostszymi
mechanizmami globalizacyjnymi. Czy Volkswagen nie wyprowadzi całej
produkcji na Filipiny, gdzie praca jest tańsza niż w Niemczech? A jeśli
tego nie zrobi, to czy nie przegra konkurencji z Amerykanami, którzy już
to zrobili? Volkswagen jest kontrolowany przez rząd Dolnej
Saksonii, to instytucja niemal narodowa, więc wyprowadzenie całej
produkcji w ogóle nie wchodzi w grę, a globalizacja przyjmuje się jako
wyzwanie. Odpowiedzią na to wyzwanie miał być także projekt europejski. I
właśnie dlatego Niemcy, mimo problemów, od niego nie odstępują.
Renacjonalizacja polityki niemieckiej świadczy jednak o tym, że pomiędzy
dzisiejszym kształtem Europy a owym projektem niemieckim pojawiają się
różnice, coraz wyraźniej pojawia się konieczność negocjowania pomiędzy
niemieckimi i europejskimi interesami. Ale gdy chodzi o sprawy zasadnicze,
broni się interesów niemieckich. A jak to dzisiejsze akcentowanie
własnych interesów i tożsamości narodowych może wpłynąć na stosunek do
Polski? Polacy są tutaj imigrantami. Europa, na razie, nie zamyka granic w
naszej obronie, ale trochę przeciwko nam. Wśród elit
politycznych nadal panuje język przedstawiający poszerzenie Europy jako
konieczność i wspólny dobry interes. Na poziomie realnego poparcia
społecznego jest trochę inaczej. Na przykład tylko 37 proc. Niemców i
zaledwie nieco ponad 20 proc. Austriaków popiera przystąpienie Polski do
Unii. Lud tak naprawdę nie chce rozszerzenia. Ci politycy, którzy, tak jak
Haider, kontestują system, odwołują się do tej powszechnej tu obawy, że w
wyniku poszerzenia z Europy Środkowej przybędzie spora liczba ludzi,
którzy we własnych społeczeństwach nie mają swojego miejsca. I tutaj, na
Zachodzie, zaczną oni tworzyć warstwę ludzi niemających swojego miejsca w
tym uporządkowanym systemie, wraz z konsekwencjami dla jego stabilności
politycznej. |