Marek Nowakowski

Nekropolis 2

2008

 

(...)

 

Chyliczki

Aleja od bramy zawalona śniegiem. Wyszedł na spotkanie. Wydeptał wąską steczkę w zaspach. Po staropolsku witał gości - szlachciura z podgolonym łbem. W baraniej bekieszy, poprzecieranej i połatanej, w butach z cholewami, wysłużonych oficerkach. Dziedzic całą gębą. Oszczekiwała nas czarna suka, którą odganiał zniecierpliwionym: - Pudziesz! - Dom stał w otoczeniu strzelistych świerków pokrytych białymi czapami śniegu. Piętrowy dworek z gankiem i werandą, wspartą kolumnami. Jerzy Gierałtowski w Chyliczkach u Lidii Wysockiej poczuł się nareszcie na swoim miejscu. Po zmiennych kolejach losu, karuzeli dorywczych zawodów, od robotnika na budowie, pracownika lotniska, taksówkarza, został pisarzem. Zadebiutował późno, ale hucznie. Wakacje kata zostały przyjęte entuzjastycznie. Odbiegały całkowicie od prozy lat sześćdziesiątych. Osadzone mocno w historii powstań przeciwko Rosji od XIX wieku po czas okupacji i późniejszy. Czerpały obficie z zasobów archaicznej polszczyzny, którą stosował po mistrzowsku, stylizując świetnie, wzbogacając ubogi język PRL-u, rozpanoszony wszędzie brudną, niechlujną strugą. Jako człowiek też był dawniejszy. Nasycony szlachecką tradycją. Pochodził z ziemiańskiej rodziny, zubożałej po powstaniu styczniowym, przodkowie utracili majątek, zamieszkali w Kielcach. Dziadek Cyprian Gierałtowski był aptekarzem, wynalazł środek na porost włosów, który dotychczas w smukłej buteleczce, z nalepką firmy, stoi sobie w gablocie starych leków w aptece na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Ojciec, z wykształcenia agronom, był komisarzem ziemskim do kasacji i parcelacji gruntów rolnych, walczył w kampanii wrześniowej jako oficer kawalerii, podczas okupacji w konspiracji NSZ.

Czas po wojnie wyrzucił Jurka na margines. Uczył się w gimnazjum ojców marianów na Bielanach, szkole z internatem, stanowiącej azyl dla młodzieży z wydziedziczonego ziemiaństwa, miejskiego patrycjatu. Potem było, jak było. Siedział w więzieniu za jakiś wyskok, junak w hufcach Służby Polsce, trzyletnia służba w marynarce wojennej. Mieszkał w sublokatorskich pokoikach. Żył z dnia na dzień. Karmił wyobraźnię przeszłością. Zagończykami z Dzikich Pól, rębajłami ze szlacheckich sejmików, hulankami i oryginałami z albeńskiego kręgu księcia Karola Radziwiłła "Panie Kochanku", bohaterami powstań narodowych, po wojnie walczącymi z komuną, Młotem, Zaporą, Szarym, Nurtem. Nabrał cech człowieka podziemia, wojny. Nosił się w andersowskich battledressach i oficerkach, trzaskał obcasami jak zawodowy rotmistrz, nogi miał nieco pałąkowate, co stwarzało pozory wieloletniego zespolenia z wierzchowcem. Znał się biegle na broni białej i palnej, ekwipunku żołnierskim, dystynkcjach i mundurach szwoleżerów Kozietulskiego i tych ostatnich - pod Wieniawą-Długoszowskim. Przeżywał w imaginacji szarże, podjazdy, zasadzki. Miał poczucie niespełnienia z lat okupacji. Był zbyt młody, nie przeszedł chrztu bojowego. Co najwyżej jako harcerz Szarych Szeregów przenosił żywność, bibuły, leki do kryjówek leśnych oddziałów. Nie drasnęła go kula. Nie powąchał prochu. Nie brał udziału w żadnej zbrojnej akcji. Tylko nasłuchał się i napatrzył. Zaczął pisać. W pisaniu znalazł namiastkę. My, młodzi pisarze, przyjęliśmy go do swego grona. Zaprzyjaźniliśmy się z tym starszym od nas facetem o pociągłej twarzy i ostrym jak brzytwa nochalu. Na serdecznym palcu prawej dłoni nosił herbowy sygnet po ojcu, a wybierając się do redakcji i wydawnictw, maszynopisy swoich opowiadań trzymał w skórzanej raportówce oficerskiej z września 1939 roku.

Lidia Wysocka była sławną aktorką. Zaczęła karierę przed wojną jako dziewczyna olśniewającej urody. Występowała w teatrze, filmach. W 1939 zagrała główną rolę w Złotej Masce, adaptacji powieści Dołęgi-Mostowicza, filmie reżyserowanym przez Jana Fethkego. W latach powojennych szczególnym powodzeniem cieszyły się jej występy w kabarecie Wagabunda. Niemłoda, ale wciąż atrakcyjna pani. Kochał się w niej romantycznie Jurek Krzysztoń. Wybrała Jurka Gierałtowskiego. Zamieszkali razem. Był to dom rodziców Lidii, wybudowany w latach dwudziestych. Położony w rozległym parku ze stawem, przypominał szlachecki dworek z dawnych czasów. Wokół mazowiecki pejzaż. Monotonia pól, kępy drzew. Brzydka, pudełkowata zabudowa z prefabrykatów. Mimo bliskości Warszawy miejscowość była prowincjonalną dziurą. Zycie toczyło się rytmem pór roku, po skwarze lata przychodziła zima i pokazywały się sarny, zające z niedalekich lasów za Jeziorka. Gierałt, jak nazywaliśmy Jurka, poczuł się w domu Lidii Wysockiej jak w wymarzonym świecie szlacheckich gniazd rodowych. Sposób jego bycia nabrał cech typowego szlachciury. Chodził ubrany niedbale, ale z waszecia. Dom przestronny, skrzypiały podłogi, ścienny zegar wybijał godziny, izba kuchenna z wielką płytą na fajerki. Staszek Grochowiak, Irek Iredyński, Zbyszek Jerzyna, Leszek Płażewski i inni nieraz odwiedzaliśmy Chyliczki. Po wielkomiejskim rozgardiaszu czuliśmy się tutaj jak na wilegiaturze. Pani domu była nam życzliwa, lubiła przysłuchiwać się burzliwym debatom, w których prześcigaliśmy się w wyznaniach o przygotowywanych przez nas dziełach mających powalić na kolana świat. Żyliśmy wielkim pisaniem. Wśród wielu podniesionych głosów wybijał się głos Staszka Grochowiaka, poety o cechach arcykapłana sztuki. Posługiwał się nader wyszukaną retoryką, finezyjną i bogato zdobioną dawno nieużywanym, celnym słownictwem, co przydawało jej magicznej głębi. Podśmiewaliśmy się z jego podniosłego tonu, Irek Iredyński potrafił wytrącić go z natchnionego uniesienia jakąś znienacka wyprowadzoną kontrą. Gierałt najpoważniej traktował przemówienia poety. Poruszały bliskie mu struny. Latem rozkładaliśmy leżaki w cieniu pod drzewami, leniwie snuliśmy się po dzikim, zapuszczonym ogrodzie, słuchaliśmy o zmierzchu kumkania żab w stawie pokrytym zielonym, grubym kożuchem rzęsy. Jurek pokazał nam gniazdo puchacza w rozwidleniu konarów uschłego drzewa. Ptaszysko odzywało się nocą głuchym głosem. Trochę czuliśmy się jak w sztukach Czechowa - błahe rozmowy o niczym, a między słowami czają się dramatyczne niedomówienia, obawy, przeczucia. Pokój Jurka urządzony był z surową prostotą, stół z wysłużoną maszyną do pisania, remingtonem, żelazne łóżko i nad nim kartonowa fotografia owalnego kształtu: jego matka, piękna pani o nieodgadnionej twarzy, i przystojny ojciec, koryfeusz męskich libacji w Kielcach, nazywany przez przyjaciół Hetmanem. Na półce tomy Jędrzeja Kitowicza, Jana Chryzostoma Paska, Henryka Rzewuskiego i inne podobne. Czytywał wielokroć te szlacheckie gawędy, rubaszne, soczyste, szpikowane makaronizmami historie pyszałków, rębajłów, sejmikowych pieniaczy, pełne sprzeczności dzieje Sarmatów, w których prywata tak często brała górę nad pro publico bono. Czytał również z niesłabnącym zainteresowaniem pamiętniki powstańców z 1831 i 1863 roku, zesłańców syberyjskich. Fascynowała go brawurowa ucieczka Rufina Piotrowskiego, który będąc łysym, sporządził sobie dla zmiany wyglądu perukę z koźlej skórki; szedł przez rosyjskie bezdroża do wolności rok bez mała. Pisał wtedy Waderę, opowiadanie o agonii powstania styczniowego i pięknej damie; nocami przemieniała się ona w krwiożerczą wilczycę.

Niezapomniane wyprawy do Chyliczek! Przede wszystkim zimą. Trzaska ogień w kaflowym piecu. Jurek dorzuca drew ze stosu polan na blasze. Okazała suka z owczarków niemieckich wygrzewa się obok. Kocur Pusio przy niej w braterskiej symbiozie. A kiedy wiatr nagle uderzał w okno, można było wyobrazić sobie patrol kozaków czy uciekiniera szukającego kryjówki przed pogonią. Może to przybyła partia powstańców pod Dionizym Czachowskim, Marianem Langiewiczem czy "Zameczkiem". Kobiety będą opatrywać rannych. Pan domu wyciągnie z piwniczki starkę, węgrzyna.

Znana w okolicy knajpa pod meksykańską nazwą Acapulco, przez miejscowych rolników spolszczona na Pólko, mogła dawać Gierałtowi znaczny impuls w pisaniu Karczmy nad Bzurą. Byłem tam z nim i rozkoszowaliśmy się niedzisiejszą atmosferą. Domisko przysadziste, obszerne; wnętrze ciemne i obwieszone skórami dzików i jelenimi rogami. Brakowało tylko arendarza w jarmułce i blaszanych kwart z okowitą. Zaprzyjaźnił się Jurek z sąsiadem mieszkającym w pałacyku po drugiej stronie drogi, siedzibie znanego niegdyś w Warszawie rodu Bursche. Był to pan Sławomir Lindner, krzepki mężczyzna o wyprostowanej, sprężystej posturze, przedwojenny kawalerzysta, aktor, uczył fechtunku w szkole teatralnej. Łysy, z profilu łudząco podobny do Rydza-Smigłego, co sprawiało mu zadowolenie, miał bowiem wysokie mniemanie o marszałku w odróżnieniu od oficjalnej opinii. Obaj z Jurkiem rozprawiali z zapałem o rzędach końskich, czaprakach, kulbakach i olstrach. Chyliczki sprzyjały owocnemu fantazjowaniu o dziejach oręża polskiego od Legionów Dąbrowskiego i księcia Pepi po antykomunistyczne podziemie lat powojennych. Tutaj zaczął szkicować opowiadanie o ostatnich dniach legendarnego "Ognia" na Podhalu. Nigdy tego nie napisał ostatecznie.

Gospodarzem był gościnnym nad wyraz i nieraz podejmował nas wystawnie. Kaczki z jabłkami, schaby, które piekł w brytfannie, zrazy z kaszą. Kartofle w mundurkach wpierw płukał w wodzie, wycierał do sucha, nacierał oliwą i obtaczał w gruboziarnistej soli, i dopiero po takim przygotowaniu kładł do piekarnika. Biegły w tradycyjnych kulinariach odpowiednich do żytniej czy kartoflanej gorzałki. Siadywaliśmy przy długim stole, żywy ogień w piecu, pani Lidia, kobieta urodziwa i majestatyczna, patronowała przyjęciom u czoła stołu. Pewnego wieczoru opowiadała nam o swoim pobycie w Niemczech w późnych latach trzydziestych. Zaproszona tam na próbne zdjęcia w wytwórni filmowej, poznała ekscentryczną piękność, aktorkę Leni Riefenstahl, autorkę głośnych filmów o zjeździe NSDAP i olimpiadzie w Berlinie, ulubienicę Hitlera. Panie przypadły sobie do gustu. Pointa nastąpiła w 1939 roku w zdobytej przez Niemców Warszawie po defiladzie zwycięskich wojsk w Alejach Ujazdowskich, którą odbierał Fuhrer. Jesiennego, pogodnego dnia czarna limuzyna z wojskową obstawą na motocyklach pokazała się od Piaseczna. Auto zatrzymało się przed bramą posiadłości w Chyliczkach. Leni Riefenstahl odwiedziła Lidię Wysocką. Rozmowa była sztuczna, napięta. Nie znalazły już wspólnego języka. Jurek słuchał z płonącymi oczyma. Widział wszystko w obrazach. Podczas świąt Bożego Narodzenia w połowie lat siedemdziesiątych była na kolacji w Chyliczkach Lola Kitajewicz, przedwojenna koleżanka z aktorskich początków, zamieszkała w Londynie. Zawrzało od wspomnień. O Zelwerowiczu, Walterze, Żabczyńskim. 0 kabarecie na Antresoli w budynku kina Palladium (podczas okupacji - Helgoland, Nur fur Deutsche). Tam Lidia występowała z Jerzym Pichelskim, Zbigniewem Sawanem, Adolfem Dymszą, Heleną Grossówną i innymi. Panie odmłodniały. Facecje, anegdoty, choć zewsząd groza okupacji. Lidia siedziała przez pewien czas w więzieniu na Pawiaku, Zbyszko Sawan w Oświęcimiu. Gierałt był w siódmym niebie. Czuł się niby oficer ułanów w garnizonowym kasynie na przyjęciu wydanym na cześć pięknych diw teatru. Trzaskał obcasami, szarmancko napełniał kieliszki, służył zapalniczką.

Bywało i tak, że sami, bez Lidii, odprawialiśmy szlacheckie obrzędy w Chyliczkach. Jurek witał nas od bramy, towarzyszyła mu suka, którą nazywaliśmy od jego opowiadania Waderą, a ze schodków przed domem spoglądał na nas tajemniczym spojrzeniem okazały kocur Pusio grafitowego koloru. Nosiło nas po okolicy, zaglądaliśmy do karczmy Pólko. Zimą pokazywał nam sarnie i zajęcze tropy na białych polach. Suka szczekała radośnie. Pewnego razu pod znacznym wpływem alkoholu wdał się w ostry konflikt z synem Lidii i Zbyszka Sawana, Piotrem. Wystąpił jako surowy ojczym, wymagający od pasierba posłuszeństwa. Ścigał go z lagą po ogrodzie. Wystraszony Piotr wdrapał się na drzewo. Wystąpiliśmy w charakterze rozjemców i doprowadziliśmy do pogodzenia zwaśnionych stron. Choć i sami nie byliśmy w porządku. Żartowaliśmy, że Jurek z Lidią wyglądają jak przedwcześnie postarzały syn ze świetnie zakonserwowaną matką. Jurek złościł się umiarkowanie. Niejeden z tamtego pokolenia, nazywanego z powodu czasu debiutu pokoleniem "Współczesności", odwiedzał wówczas Chyliczki. Kazimierz Orłoś, admirator opowiadań Gierałtowskiego, kiedy przyjechał tam pierwszy raz, bardzo był poruszony atmosferą miejsca; odkrył w składziku przydomowym wiele narzędzi i powiedział z dziecinnym ożywieniem: - O, hebelek!

Jednak nic, co dobre, nie trwa zbyt długo. Pierwszy sygnał dały zwierzęta. Suka z rasy owczarków niemieckich witała zawsze radosnym oszczekiwaniem od furtki. Równie zadomowiony od lat był Pusio, natura kapryśna, niezależna. Zaprzyjaźniony z suką, zdobył sobie pozycję znacznie wyższą od niej. Mógł się wylegiwać na fotelach, kanapach, a sukę przeganiano. Posiłki jadał pierwszy. Kolejność ściśle przestrzegana. Kocur zachowywał wyniosły dystans, karcąc psa za nadmierną poufałość błyskawicznymi sztychami łapy uzbrojonej w kolczaste pazury. Później do tej dwójki dołączył syn suki, figlarny szczeniak o wielkich sterczących uszach i grubych miękkich łapach. Od początku wdrażany przez Pusia do należytego respektu. Symbioza trwała bez zakłóceń. Hierarchia zachowana. Pusio najwyżej, matka i szczeniak na niższej pozycji. Tragedia wydarzyła się jesienią. Pusio, jak miał w zwyczaju, wybrał się na spacer wzdłuż płotu. Lubił obserwować, co dzieje się na drodze. Suka ze szczeniakiem ruszyły za nim. Dopadły kota z dwóch stron. Błyskawicznie, z morderczą sprawnością. Kilka sekund i po wszystkim. Czy miały kompleks poniżenia, trzymane w szachu pazurami Pusia? Wyczuły słabość jego podeszłego wieku i wyrównały rachunek. Stosowaliśmy ludzkie miary w ocenie zdarzenia. Rozważaliśmy wielostronnie. Patrzyliśmy na dwa beztrosko baraszkujące zwierzaki - sukę i jej syna. Szczeniak został wkrótce oddany do ludzi. Suka pozostała w domu. Po jesieni przyszła zima. Jurek rozpoczął pisanie Pomarlicy, opowieści z powstania listopadowego o zarazie morowej, która dziesiątkowała wojska polskie i rosyjskie, ofiarą padł głównodowodzący Moskali, feldmarszałek Dybicz. Praca szła jak po grudzie. Był perfekcjonistą, dbał pedantycznie o formę; darł więc i darł zapisane kartki, zaczynał od początku. Dla pisarza to przykre. Można zwątpić w swój talent. Najłatwiej wtedy zalać robaka. Tak czynił. Zabrakło wódki. Znał meliniarzy w okolicy. Wybrał się do najbliższego. Brnął przez śnieg do stojącej na uboczu chałupy. W drodze powrotnej zauważył brak sygnetu, musiał zsunąć się ze zgrabiałego od mrozu palca. Wracał po śladach swoich stóp. Rył patykiem w śniegu. Przegarniał uporczywie. Bardzo przywiązany do zguby. Jedyna pamiątka po ojcu, który otrzymał go od dziadka. Nie znalazł. Powracał na tamto miejsce kilka razy w czasie odwilży. Bezskutecznie.

Kruszyć się i rozpadać zaczęła idylla związku z Lidią Wysocką. Od pewnego czasu uprawiał podwójną grę. Wdawał się w pokątne podboje. Były tylko epizodami, psuły jednak atmosferę. Kobieta wyczuwa obecność innej kobiety. Zmarła mu matka. Ważna osoba w jego życiu. Niegdyś uwielbiana. Często o niej wspominał. Była nauczycielką w gimnazjum. W latach powojennych uczyła łaciny Marka Skwarnickiego, poetę i publicystę "Tygodnika Powszechnego". Po rozstaniu z ojcem Jurka zamieszkała w Szczecinie. Pojechał na pogrzeb. Nie wrócił do Chyliczek. Popadł w burzliwy romans. Silny poryw serca spowodował w efekcie nagły upadek, poczucie straconych złudzeń, poniżenia. Zanikł w życiu literackim od stanu wojennego. Zamieszkał na Grochowie, blok, dwunaste piętro. Widok z okna miał rozległy aż na Olszynkę Grochowską, pole historycznej bitwy z Rosjanami. Towarzyszył mu przy mozolnym pisaniu Pomarlicy. Pisał z dużymi przerwami. Przeważało picie i dorywcze zdobywanie pieniędzy na picie, nawet dozorca w tym bloku nazywał się Wódka. Gierałt zmarł w 2001 roku.

Pomarlica ukazała się drukiem po jego śmierci. Lidia Wysocka zmarła w 2006. Stary dom w Chyliczkach stoi nadal, schowany wśród wysokich drzew. Zmieniła się okolica. Mniej mazowieckich pól, więcej zabudowy; magazyny, hale fabryczne, osiedla. Po drugiej stronie drogi pozostał pałacyk rodziny Bursche. Dwie wysepki z zatopionego archipelagu.

 

Szeherezada

Poznałem go przy barze w nocnej Kameralnej. Wydałem wówczas Tego starego złodzieja. Wyraził się pochlebnie o książce. Zaczęliśmy rozmowę o złodziejach, kryminałach i całej osobliwej specyfice półświatka. Wykazał się znaczną znajomością przedmiotu.

W nocnej Kameralnej przy półkulistym kontuarze na górze reguły towarzyskie ulegały swobodnemu rozluźnieniu. Goście w miarę spożywanego alkoholu stawali się sobie coraz bliżsi, spełniali serdecznego brudzia. Tutaj pierwszy raz spotkałem Janusza Minkiewicza, znanego satyryka i bywalca. Znajomość rozpoczęła się od obelg. Złośliwie wypominałem mu stalinowskie wierszyki, poemat dla dzieci o Leninie itp. Poznanie tak agresywnie rozpoczęte przeobraziło się później w obustronną życzliwą tolerancję.

Henryk Krzeczkowski był krzepki, rubaszny; włosy rudawe, ogorzała twarz trenera koszykarzy, sportowca, żeglarza. Pisywał recenzje z książek w "Expressie Wieczornym" i tam zamieścił entuzjastyczną pochwałę Pierwszego kroku w chmurach. Wielu recenzentów i krytyków przypisywało mi duże podobieństwo literackie do Marka Hłaski. Chwilami czułem się jego powtórką, imitacją. Bolało takie porównywanie i gniewało. Poznany jesiennej nocy 1959 roku Henryk Krzeczkowski był odmiennego zdania. To mnie podniosło na duchu. Stuknęliśmy się szkłem. Przypadkowe spotkanie zapoczątkowało długoletnią znajomość. Widywaliśmy się w Czytelniku, kawiarni U Literatów i w mansardowym pokoiku Henryka Berezy na ostatnim piętrze Domu Literatury. A także w restauracjach i barach nieodwiedzanych przez ludzi sztuki. Często w towarzystwie piłkarzy, bokserów. Sam wyglądał na jednego z nich. Otwarty i bezpośredni w zachowaniu, rżał donośnym śmiechem, pełnym energii i pogody ducha. Brat łata, który równie dobrze czuł się wśród pisarzy jak murarzy. Nosił się w stylu solidnym i nieco niedbałym: tweedowe marynarki, szkockie swetry i welwety. Znał biegle angielski, włoski, niemiecki. Pojawiał się w PlW-ie na Foksal, gdzie publikowano naukowe i beletrystyczne serie przekładów z literatury obcej. Zdobył rangę świetnego translatora. Nasze szlaki przecinały się coraz częściej, wydawnictwa i redakcje bywały już celem moich wędrówek. Henryk Krzeczkowski naturalną koleją rzeczy został moim starszym kolegą po piórze. Imponował rozległą wiedzą o historii, filozofii, literaturze; nigdy jednak nie przytłaczał rozmówcy erudycją, potrafił lekko i atrakcyjnie ją przekazywać. Przede wszystkim celował w umiejętności wskrzeszania przedwojennej Polski, sięgał do czasów jeszcze dawniejszych. Snuł mnóstwo barwnych historii z c.k. monarchii za panowania Franciszka Józefa i gdy słuchałem, wydawało mi się, że czytam pamiętniki Kazimierza Chłędowskiego, ostatniego ministra do spraw Galicji w rządzie Austro-Węgier. Sugerował, że są to jego osobiste wspomnienia i wynikają z koneksji i przekazów rodzinnych. Wyłaniały się skomplikowane, pajęcze koalicje arystokratyczne, pałace we Lwowie, Wiedniu, utytułowani antenaci, hrabiowie, radcy dworu, szambelani, polowania, audiencje, wyjazdy do Abacji, Meranu i podobnych kurortów.

- Moja maman była ekscentryczką - powiedział.

Cytował powiedzonka tajemniczej maman: włoskie, francuskie, niemieckie. Opowieści były bardzo zmienne, trudno uchwytne w konkretach, nie miały stałych fundamentów. Dom rodzinny łatwo przemieniał się z pałacu ziemian na Podolu w rezydencję miejskiego patrycjatu na miarę bankiera Arnolda Rappaporta, króla węgla Hirscha czy potentata od kolei żelaznych Gutmana. Potrafił tak bajać bez końca i ciągnąć ekscytującą podróż w czasie. Wydarzenia śmieszne i smutne rozgrywały się u George'a we Lwowie, Ritza w Paryżu i Sachera w Wiedniu. Tło zawsze kosmopolityczne, pełne osobistości znanych z historii i heraldyki. Maman patrzy na morze w Biarritz. W szatach żony cezara, na tronie, maluje ją słynny wiedeński portrecista Pochwalski. Nie wiadomo było zupełnie, co w tym może być prawdą, a co fikcją.

Nic dziwnego więc, że znakomity pisarz Julian Stryjkowski ocknął się ze słuchania i zauważył trzeźwo: - Istna Szeherezada!

Przylgnęło to do Henryka Krzeczkowskiego nadzwyczaj mocno i nazwany został Szeherezada. Pikanterii dodawał fakt, że rzeczywiste koleje jego losu podczas wojny bardzo były burzliwe. Nieoczekiwanie z tych urojonych czy prawdziwych salonów dzieciństwa znalazł się na wschodzie pod Sowietami. Szedł z Berlingiem do Polski. W czasach powojennych został oficerem wywiadu wojskowego, dosłużył się bodaj stopnia kapitana i wysyłany bywał w różnych tajnych misjach za granicę. Mówił o tym mgliście, ogólnikowo. Pewnie nie mógł. Ze służby odszedł (zwolniony?) w czasie "odwilży". Odtąd uczestniczył w życiu literackim Warszawy. Jego narzędziem stało się pióro. Za granicę nie wyjeżdżał całe lata. Nawet się nie starał. Otaczała go aura wieloznaczności i rozmaitych przypuszczeń o poprzednich zajęciach. Kisiel, który darzył go ciekawą sympatią, rozważał rozmaite hipotezy. W jego Dziennikach nieraz pojawia się wzmianka o Heniu. Co prawda, przyjaźń z Pawłem Hertzem i Juliuszem Żuławskim, prezesem polskiego Pen Clubu, dawała mu swoistą rękojmię. Byli to ludzie nadzwyczaj ostrożni i powściągliwi w sądach. Darzyli go zaufaniem. Mnie zupełnie to nie interesowało. Nie sięgałem wstecz. Henio był jedną z najbardziej kolorowych postaci światka artystyczno-intelektualnego Warszawy. Błyskotliwy, dowcipny. Gotowy do wypitki i zabawy. Patrzyłem na jego mięsistą, pełną wyrazistej mimiki twarz i słuchałem z rozkoszą. Miał rzadki dar tworzenia ulotnej literatury mówionej; czarowała i brała we władanie tylko na chwilę, nierozerwalnie zespolona z głosem, gestami, osobowością. Pobrzmiewała trochę dziecinnym samochwalstwem i skłonnością do efektownych point.

Często spotkać można go było w bibliotece na półpiętrze PIW-u, pogrążonego w dyskusjach z erudytami, twórcami sztuki przekładu - Zygmuntem Kubiakiem, Pawłem Hertzem, Julianem Rogozińskim, Wacławem Zawadzkim, innymi. Zajmował miejsce w wysokim kręgu wtajemniczenia. Dołączył do zacnego grona z marszu, jakby znikąd. Raz zobaczyłem go w dziennym barze w Bristolu. Sączył koniak z cudzoziemcem. Przedstawił go. Był to amerykański kompozytor Aron Copland. Angielszczyzna Henia imponowała. Płynna, lekka, bez śladu wysiłku. Rozmawiali jak starzy znajomi. Zawadiacki osiłek o ceglastej twarzy irlandzkiego miłośnika pubów potrafił być tak samo swobodny w rozmowach z przygodnymi znajomymi w knajpach, pijaczkami, waluciarzami, sportowcami, jak z poetami, uczonymi, artystami w Spatifie, Czytelniku. Polszczyznę górną i dolną znał we wszystkich odmianach. Angielszczyznę tak samo.

Pozostawaliśmy w coraz silniejszej zażyłości. Zachodził do nas na Długą. Bawiły i przenosiły w inny świat jego dykteryjki o wujach oryginałach, dziadach hofratach, wojażach do badów i karnawałowych balach we Wiedniu. Dużo rozmawialiśmy o literaturze. Prezentował pewien rodzaj konserwatyzmu, trzymania się stałych wartości w sztuce, misyjnego jej charakteru. Interesował go styk sztuki z rzeczywistością polityczną. Nie był pięknoduchem i stąpał twardo po ziemi. Miał humor, dowcip często na pograniczu koszarowo-poligonowym. Może to pozostałości z przeżyć po wschodniej stronie. Nieczęsto przywoływał jakieś fragmenty tamtych doświadczeń: step, eszelony z zesłańcami, kryminalny błat. Ani słowa o służbie w wywiadzie wojskowym. Co robił? Gdzie wykonywał zadania? Londyn, Berlin. Nigdy o tym nie mówił. Nie napieraliśmy. Cywilno-prywatna odsłona jego osobowości wystarczyła w nadmiarze. Lubiliśmy go. Podczas pewnego posiedzenia na Długiej prześladował Henia Leszek Płażewski, autor tomu opowiadań Ktoś za drzwiami. Rzecz dotyczyła wymawiania nazwiska amerykańskiego pisarza. Updik czy Apdajk. Henio cierpliwie odpowiadał. Leszek uporczywie ponawiał pytanie. John Updike stał się refrenem wieczoru.

Chętnie demonstrował sprawność fizyczną i opowiadał o swoich przewagach. Raz w Dziku wziął się na rękę z zabijaką ze śródmiejskiej ferajny. Przyznaję: byłem podżegaczem. Przegrał z kretesem. Posmutniał dziecinnie. Lubił być najlepszy. Nieustannie grał rolę twardego mężczyzny.

Był zimowy wieczór 1967 roku. Na Długiej panowała żywa i beztroska atmosfera. Duszą towarzystwa był jak zawsze Henio. Ubrany w ulubione tweedy. Opalony po nartach w Zakopanem. Buchał witalnością. Włączyliśmy radio w porę dziennika. Pierwsza wiadomość - śmierć Zbigniewa Cybulskiego pod kołami pociągu na dworcu we Wrocławiu. Henio słuchał ze zmartwiałą twarzą. Naraz rozpłakał się. Rzewne łzy spływały mu po policzkach i powtarzał zdławionym głosem: - Niemożliwe! - Wybiegł na balkon, przechylił się przez poręcz i zapamiętałem na całe życie wstrząsane płaczem plecy i niżej grube, białe kalesony pokazujące się spod nogawek spodni. Niepohamowana rozpacz po śmierci aktora z Popiołu i diamentu, który stał się symbolem buntu i niepogodzenia dla wielu z nas w PRL-u. Ale kryło się w tym jeszcze coś więcej - helleńska skłonność do kultu młodzieńca w ogóle. Zawsze chętnie dążył do młodych. Wiele mu zawdzięcza Ruch Młodej Polski.

Nauczał tych niepokornych licealistów, studentów prawdy o historii. Podsuwał odpowiednie lektury. Dyskutowali nad kształtem przyszłej, wolnej Rzeczypospolitej. Wskazywał, co z przeszłości jest cenne dla przyszłości. Był niby guru. Być może czuł się jak Sokrates na agorze pośród zasłuchanych uczniów. Duchowość i cielesność nie zawsze są w harmonii. W tych pragnieniach miotał się często i kluczył jak zapędzone zwierzę.

W późniejszych latach siedemdziesiątych spotykaliśmy się już coraz rzadziej. Czytałem go w "Tygodniku Powszechnym". Publikował tam recenzje, eseje. Jeszcze później dochodziły wiadomości o jego pierwszym wyjeździe za granicę. Miał zamiar pisać biografię Marka Twaina. Dopadła go choroba. Rokowania były nieodwołalne. Przypadkiem natknęliśmy się na siebie na Czackiego, blisko jego domu. Serdeczności, uściski. Bardzo wychudzony, blady. Znikła irlandzka krzepa. Trzymał fason. Ten sam szeroki jowialny uśmiech. Choć to już tylko grymas. Był zmęczony. Przysiedliśmy na murku. Rozmawialiśmy o upadku komunizmu w naszej Europie. Z tego spotkania najbardziej zapamiętałem uścisk dłoni na odchodne. Długi. W ostatnich tygodniach życia opiekował się nim eksbokser Józef Jaworski, łudząco podobny do Geneta. Pozostał strażnikiem jego pamięci i spuścizny. Kim był Henryk Krzeczkowski? Skąd do nas przybył? Dla mnie pozostał Szeherezadą.

 

Darek, pan Zielonacki, śmierć

Pan Zielonacki przedstawił go jako młodego, obiecującego aktora. Patrzył na niego z zachwytem. Elokwencją wznosił się na najwyższy diapazon. Dariusz wprawił go w prawdziwy trans. Urodziwy nad wyraz. Wysoki, gibki, poruszał się z kocim wdziękiem. Oczy opuścił, trzepotał rzęsami i siedział skromnie; uczeń na egzaminie. Oprócz pana Zielonackiego był na tarasie kawiarni co najmniej jeszcze jeden taki, co pożerał efeba łapczywym wzrokiem. Czar młodości w tak doskonałym kształcie fizycznym mocno przyciągał. Dariusz wydawał się naiwny i dziewiczo nieskalany. Prosił o wskazówki i pilnie słuchał. Oddawał się z całym dziecięcym zaufaniem pod opiekę osobom starszym, doświadczonym. Pan Zielonacki, oczarowany jego wdziękiem i ufnością, starał się pomagać mu w przecieraniu krętych ścieżek naszej metropolii. Ojcowskie, nigdy niespełnione potrzeby znalazły ujście i bardzo zabiegał o sprawy swego pupila. Wcale go nie peszyły dwuznaczne miny znajomych i szepty za plecami.

- Zakochany osioł - powiedziała pani Żenia, która niegdyś upatrzyła sobie niefortunnie Zielonackiego jako potencjalnego małżonka. Jednak z dawnego sentymentu podnosiła słuchawkę i dzwoniła gdzie trzeba. Z jakiejś rocznicowej okazji odbywał się koncert z udziałem aktorów, piosenkarzy i Darek wyrecytował dwa wiersze. Nic nadzwyczajnego. Szkolna poprawność. Tylko jego wdzięk był atutem. Kobieca część publiczności wyraziła to gorącym aplauzem. W świetle lamp i reflektorów na scenie prezentował się doskonale. Piękny młodzieniec.

- Skąd go wytrzasnął? - zapytywano tu i ówdzie.

Zarówno kobiety, jak mężczyźni z branży wyrażali zaskoczenie. Był to swoisty rynek żywym towarem. Potrzebowali świeżej krwi. Rozglądali się za narybkiem. Darek otrzymał pierwsze skromne honorarium za występ. Zaprosił nas na wino do Fukiera. Wiedział, komu dziękować, i czynił to z intensywnym wyrazem błękitnych oczu. Nawet surowa w obyczajach pani Żenia stopniała pod tym wejrzeniem. Za namową pana Zielonackiego zgodziłem się wreszcie. Będzie czytał moje opowiadanie podczas wieczoru autorskiego. Tekst otrzymał tydzień wcześniej. Recytował na pamięć spore fragmenty. Rzetelnie się przyłożył; no i położył. Przesłodził za pomocą afektowanej deklamacji. W dodatku cholerne "ł"! Wymawiał z melodyjnym naciskiem, dawna szkoła wymowy z wędrownych trup.

Co raz wprawiał mnie w bolesny skurcz szczęk. Zdał sobie sprawę z fałszu interpretacji. Przepraszał z poczuciem winy. Zadawał dramatyczne pytania o swój talent. Może jest zerem? Wyglądał na bezradną, zagubioną istotę. Pocieszaliśmy go. Wprost przytulaliśmy do serca. Głupi drobiazg. Sposób wymawiania nie przekreśla wszystkiego. Polubiłem go. Najbardziej za naturalny sposób bycia. Nie czynił żadnych prowokacji jak wielu młodych ludzi, którzy lubili osnuwać się posępną aurą wykolejenia, desperacji, wyzywania losu. Zupełnie zwyczajny, trzeźwo i praktycznie myślący młodzieniec. Spragniony łatwych uroków życia. Świadomy swej urody i traktujący ten dar jako szansę. Był znacznie młodszy ode mnie i obdarzył mnie zaufaniem. Może dlatego, że nie oceniałem jego postępowania. Nie chwaliłem ani nie ganiłem. Słuchałem. Często bywał bezwstydnie szczery. Dopytywał dosyć natarczywie, czy pan Zielonacki to istotnie wpływowa osobistość w światku artystycznym.

- Nie jestem rozeznany w układach - uśmiechał się promiennie. - Potrzebuję przewodnika.

Swoje pragnienie niecierpliwe nazywał rozwojem artystycznym. Przede wszystkim chciał poznawać sławnych ludzi. Reżyserów, pisarzy. Nie tylko zresztą. Także innych, mających wysoką pozycję, wpływy.

Pan Zielonacki, który w tym czasie był szychą w kinematografii, znalazł mu zajęcie na planie filmowym. Dostał jakąś trzeciorzędną rólkę, wystąpił w krótkim epizodzie. Film został zatrzymany przez cenzurę. Umieszczono go na tak zwanej półce. Odbyło się jedynie kilka zamkniętych pokazów, nazwisko Darka figurowało w ogonie obsady.

- Widzisz! - cieszył się. - To ja!

Szybko poznał wiele znaczących osób z kręgu filmowców. Grzeczny, uczynny. Młodzieńczy urok działał. Pewnej starej aktorce, przedwojennej gwieździe sceny, służył prawie za garderobianego. Brał na spacery pieska. Pędził do apteki po lek przeciw migrenie. Nabożnie przeglądał albumy z fotosami i recenzjami. Słuchał gorliwie jej zwierzeń z czasu świetności. Była wniebowzięta.

- Cóż za uroczy chłopiec - powtarzała. - Niedzisiejszy.

Doradzał w sprawach makijażu, fryzury. Miał do tych rzeczy nieomylne wyczucie. Nie wiadomo skąd, a wiedział tak wiele o właściwym doborze kolorów, farbach, szminkach, kremach. Zadziwił mnie kiedyś wykładem o pielęgnacji cery, włosów itp. Pan Zielonacki, pokonując znaczne trudności, załatwił mu konferansjerkę na pokazie najlepszych par tanecznych wyłonionych w ogólnopolskim konkursie. Żigolo z przedwojennej Adrii, czarny garnitur, lakierki, śnieżna koszula i muszka pod szyję.

- Ordynat Michorowski - ktoś szepnął.

To był udany występ. Przyćmił tancerzy z prowincji. Poruszał się jak estradowy zawodowiec. Miał to we krwi.

Pan Zielonacki wtedy na pokazie sprawiał wrażenie człowieka szczęśliwego i spełnionego. Obserwując zachowanie Darka, nie byłem tego tak bardzo pewien. Stałość nie leżała w jego naturze. Wdzięczność wcale nie obligowała go do wierności. Już wówczas zastanawiałem się, czy uczucia w ogóle były mu znane. Czegoś pozbawiony, jakby po amputacji... Poznał jakąś damę z warszawki. Dwukrotna rozwódka, prowadziła sklep Desy; rozległe znajomości wśród malarzy, kolekcjonerów, resztek dawnej arystokracji i mieszczańskiego patrycjatu, wyprzedających z biedy rodzinne serwisy, srebra, meble i bibeloty z porcelany. Efektowna, zadbana perfekcyjnie. Typowa przedstawicielka światka niby-artystycznego, wyższego, dosyć swobodnego w PRL-u. Nie wadzili władzy; rozgadani, ale tchórzliwi, mogli nawet służyć swą wiedzą o ludziach odpowiednim organom państwowym. Nie mieli wiele skrupułów, cenili na pierwszym miejscu wygodę życia. Dawali się kupić za wyjazdy za granicę, talony, przywileje. Darek przypadł wspomnianej damie do gustu. Umiał tak chłonnie słuchać, wdzięcznie potakiwać i podziwiać. Dla niego stanowiła niewątpliwie wyższą pozycję w hierarchii towarzyskiej, nobilitację. Szczegółowo relacjonował o poszerzaniu swych znajomości. Wymieniał osoby o nazwiskach arystokratycznych i historycznych rodowodach, które u niej bywały. Podniecony, zachłyśnięty. Prowadziła dom otwarty, jej wytworne przyjęcia nawiedzali nie tylko arystokraci, ale i ludzie bardzo wpływowi, i niejedna trudna sprawa bywała załatwiana przy stole. Darek rozglądał się bystrym okiem i spostrzeżenia, którymi się dzielił, zadziwiały szybkim rozpoznawaniem ukrytych mechanizmów gry.

- To może mi się przydać - zwierzał się. - Znaczne ułatwienia. Droga na skróty.

Przybył na podbój metropolii z niedalekich stron. Małe miasteczko, rodzice poczciwi, ojciec prowadził warsztat samochodowy, matka była księgową w powiatowej Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej. Dawali sobie radę i pragnęli wykształcić jedynaka. Chcieli go koniecznie posłać na wyższe studia - politechnika, medycyna. Stawił zawzięty opór. Interesował go teatr, brał udział w zajęciach szkolnego kółka recytatorów.

- Naprawdę ciągnęło mnie do gry, aktorstwa, sceny... - zawahał się. - To znaczy chodzi mi o sztukę udawania.

Zapewne szczere wyznanie. Cenił kunszt wcielania się w różne role, może uważał tę umiejętność za skuteczny oręż, najlepszą broń. Świetnie tańczył. Dziewczyny za nim przepadały.

- Nudne małomiasteczkowe gęsi - wyrażał się o nich z najwyższą pogardą.

Zamiast podziwiać urodę w rozkwicie, widział wyłącznie defekty. Brzydły mu w oczach na zawołanie. Od razu wyobrażał sobie ich matki, grube, niekształtne baby, jazgoczące kłótliwie w kolejkach pod sklepem mięsnym. Miał bliskiego kolegę, rówieśnika. Czuł do przyjaciela dziwny, nieprzeparty pociąg. Nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Skończyło się raptownym zerwaniem. Więcej nie wyjaśnił. Czułymi względami obdarzył go miejscowy lekarz, kierownik przychodni. Zaczęło się od kontuzji ścięgna w pachwinie po grze w piłkę nożną.

- No i wyobraź sobie... Wcale się nie opierałem - uśmiechnął się niewinnie.

To wyznanie mogło być równie dobrze fantazją. Przepadał za taką prowokacją. Badał moją odporność. Zachowałem obojętność pokerzysty.

Opowiadał dalej. Wyrwał się spod kurateli zatroskanych rodziców. Oni ulegali mu we wszystkim. Ruszył do stolicy. Oblał egzamin do szkoły aktorskiej. Sposobił się do następnego podejścia. O swoich artystycznych ciągotach mówił bardzo mętnie. Pragnienie sławy, pieniędzy. Nie bardzo pojmowałem. Po sukcesie w roli konferansjera sprawdził się jako model na pokazie wiosenno-letnim odzieży męskiej. Pan Zielonacki wodził za nim wzrokiem pełnym zachwytu. Dama z towarzystwa jeszcze bardziej podekscytowana wdziękiem młodzieńca. Pan Zielonacki z niepokojem rejestrował zachowanie rywalki. A Darek najzwyczajniej wdał się z nią w romans. Zagrał rolę uwodziciela i rzecz całą zwieńczył łatwym podbojem. Znaczna różnica wieku nie peszyła go wcale. Śmiał się, opowiadając, jak to po pierwszej upojnej nocy zerknął w jej dowód osobisty.

- Trzy lata starsza od mojej matki, dasz wiarę!

Sprawę traktował w kategorii dobrego żartu. Pokazywał się przy jej boku na premierach w kinie, teatrze. Oddany adorator. To był bolesny cios dla pana Zielonackiego. Ale trzymał fason i udawał, że nic się nie stało.

Byli tacy mężczyźni, którzy bardziej lub mniej gustowali w płci tej samej. Mimo purytańskiej obyczajowości, która zarówno ze strony Kościoła, jak władzy była w tym względzie zgodna, oni, ci odmieńcy, dawali sobie jakoś radę. W razie gwałtownej potrzeby odbywały się polowania na dworcach. Stały szlak prowadził pod osłoną nocy na plac Trzech Krzyży w okolice szaletu publicznego, zwanego "grzybkiem".

Była taka kawiarnia na Miodowej, nazywała się Ali-Baba, gdzie roiło się od "czterdziestu rozbójników" o zdecydowanych skłonnościach, wyzywających i niecierpliwych. Darek tam zachodził.

- Przejść spokojnie nie mogę! - udawał oburzenie. - Zaczepiają bezczelnie.

Spojrzenia starych, lubieżnych ciot sprawiały mu przyjemność. Strzelał ślepiami, nabierał prowokacyjnego szyku. Jednak o łowcach z Ali-Baby mówił "oni", dystansował się. Ale ochoczo posługiwał się specyficznym żargonem, określeniami w rodzaju: tyłek jak ziarnko kawy, siodełko, rozjechana harmonijka, sprężyna w środku...

Tak kiedyś oceniał walory przechodzących Krakowskim Przedmieściem chłopaków.

- Niezłe, co? To może ci się przydać w pisaniu.

W tym czasie spotykał się z nobliwym starszym panem w okularach. Pan Karol. Tyle o nim powiedział. Bodajże poznał go w salonie Desy, którego kierowniczką była jego leciwa kochanka. Traktował tę znajomość bardzo poważnie. Pan Karol zapraszał go do Bristolu. Obiady, kolacje. Spotkania traktował z dużym przejęciem. Gotował się jak na randkę. Ubiór, fryzura, dokładny ogląd w lustrze. Pan Zielonacki już ostatecznie rozpoznał jego płochliwą właściwość motyla. Sam skrywając swą odmienność w nieustającym kamuflażu, marzył o potajemnym, trwałym związku. Niefortunnie wybrał Darka i ruina jego marzeń była oczywista. Darek o panu Zielonackim wyrażał się z życzliwym pobłażaniem.

- Taki staroświecki - przeciągał słowa. - Obarczony poczuciem grzechu, średniowieczny pokutnik!

Spotykał się z nim rzadko. Rytuał późnych śniadań.

- Wybornie gotuje - cenił sobie przyjemności kulinarne.

Niezauważalnie rozpłynął się jego romans z panią z towarzystwa.

- Nieznośna - oświadczył krótko. - Zaborcza i kłótliwa. Babsztyl!

Teraz w jego hierarchii pan Karol był na najwyższej pozycji. Wyjazd do Sopotu z panem Karolem. Apartament w Grand Hotelu. Pan Karol opowiada o tamtejszym kasynie przed wojną. Idą na tenisa. Jednak unikał wszelkich konkretów. Nigdy nic bliżej o panu Karolu nie powiedział. Gdzie mieszka, czym się zajmuje. Nic. Lubił snuć refleksyjne rozważania o sensie życia. Chętnie wygłaszał komunały o poszukiwaniu wyższego celu. Nazywał mnie swoim serdecznym przyjacielem. Nie wiem, co przez to rozumiał. Za pozorami niekontrolowanej szczerości była w nim skrytość. Nie wiem, co naprawdę kłębiło mu się w głowie i do czego dążył. Dużo czytał. Lektury dotyczyły przeważnie przeszłości. Działały na jego wyobraźnię sceny z życia wyższych sfer. Atmosfera przepychu, wykwintu, etykieta na przyjęciach w pałacach arystokratów. Lekkość, beztroska i każdy kaprys do osiągnięcia na odległość ręki. Rozpoczął intensywną naukę języka francuskiego. Stał się wiernym kontynuatorem kultu Francji. Paryż - pępek świata. Nauka obcego języka przychodziła mu łatwo. Miał słuch, pamięć i nade wszystko upór, zaskakujący przy jego upodobaniu do lekkiego życia bez obowiązków. Dwa lata temu był z niego prowincjusz olśniony możliwościami Warszawy. Teraz wyrażał niesmak, niechęć. Zaprzestał marzeń o podbojach sceny, karierze gwiazdora. Poczuł się wydziedziczonym arystokratą, który tęskni za rajem utraconym. Kpił i wyszydzał odpychające przejawy naszej rzeczywistości. Ponosiła go fantazja o posmaku tandetnym i wyobrażał sobie malowniczo sukcesy w innym świecie. Wystarczyło kilka kieliszków wina i płonęły mu oczy. Znajdował się wśród elity. Markowe hotele, rauty, sławni ludzie, milionerzy. Pociągała go szczególnie domena sztuk pięknych. Aukcje, galerie. Poszukiwanie i odkrywanie arcydzieł malarstwa. Wyrażał się z najwyższym podziwem o głośnych fałszerzach płócien starych mistrzów. Perfekcyjna zdolność imitacji, podrabianie najbardziej mu imponowały. U nas tego nie było. Ani płócien wielkich mistrzów, ani fałszerzy. Ani aukcji, ani nabywców z prawdziwego zdarzenia. Zakupami dzieł sztuki zajmowały się muzea, ministerstwa i inne podobne instytucje. Panował państwowy monopol i to nic nie miało wspólnego z prawdziwym rynkiem sztuki, hazardową gorączką licytacji, nagłymi objawieniami sezonowych wielkości, których płótna osiągają niebotyczne ceny. Można przypuszczać, że specyficzne zainteresowanie sztuką przejął od tajemniczego pana Karola. Coś napomykał o wyszukanych przedmiotach, które posiada jego znajomy. Jakieś miniatury holenderskie, miedzioryty, Kossaki, starożytne zegary, serwisy z saskiej porcelany, numizmaty. Mógł to być kolekcjoner, właściciel rodzinnych zbiorów, ocalonych lub zdobytych podczas okupacji niemieckiej czy powojennego szabru z Ziem Zachodnich. Bywali tacy, nie chwalili się tym, sprzedawali cichaczem lub przemycali za granicę. Najwyraźniej Darek przenosił się w świat imaginacji i nic z realnej rzeczywistości go nie pociągało. Dzięki swemu urokowi i rozległym stosunkom mógł z łatwością gdzieś się zakotwiczyć. Konferansjer, impresario, miał sporo takich atutów. Jednak każdą szansę odrzucał z niechęcią. Wyrażał awersję człowieka z innej sfery i innego świata. Zastanawiałem się, jak potoczy się jego dalsze życie. Kim zostanie? Czy prowadzić będzie kabaret, rewię mody. Czy wejdzie w koleiny jakiejś organizacji młodzieżowej. Takich rzutkich, obrotnych oni potrzebowali. Może bezpieka skorzysta z jego wdzięku i koneksji towarzyskich. Albo osiądzie po tym kolorowym trzepocie jako kierownik domu kultury w Sokołowie, Łukowie, Knyszynie i będzie upijać się smętnie, psiocząc na swoje spieprzone życie. Często znikał na tydzień, dwa. Tak i tamtej jesieni. Pojawił się po miesiącu. Patrzyłem na niego zdumiony. Poddał się operacji plastycznej nosa. Zmienił profil. Nos, przedtem prosty i pełny, przemienił się w znacznie cieńszy, z lekkim, szlachetnym garbkiem. Cieszył się przeprofilowaniem. Uzasadniał z absolutną powagą, że poprzedni był zbyt pospolity, gminnego rodzaju. Obecnie nabrał kształtu rasowego, arystokratycznego.

- W moim przypadku to bardzo ważne, rozumiesz przecież... - zaczął i nie dokończył.

Na lekcjach francuskiego zadzierzgnął bliską znajomość z nauczycielką, miłą młodą romanistką.

- Mówimy często po francusku - uśmiechał się filuternie. - Nawet w łóżku.

Czasem naprawdę zaskakiwał. Chodził do kościoła. Klęczał przed ołtarzem i modlił się w skupieniu. Piękny obraz. Pochylone plecy, splecione dłonie. Przykład żarliwej wiary. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. W końcu to sprawa najbardziej osobista. Może nawyk wyniesiony z rodzinnego domu. Lub pogański strach przed karą. Nie wiadomo, od kogo dostał zaproszenie do Paryża. Pan Karol musiał odgrywać w tym znaczną rolę. Może jego zagraniczni przyjaciele, krewni. Coś o tym napomknął. Bardzo zemocjonowany. Paryż, Paryż. Ekstaza w głosie. Przymykał oczy i błogo się uśmiechał. Złożył podanie o paszport. Dadzą, odmówią. Przeżywał huśtawkę zmiennych oczekiwań. Od optymizmu do czarnej rozpaczy. Dostał. Obracał w palcach jak bezcenną relikwię. Zbierał paryskie adresy, telefony. Od kogo się dało. Studiował plan miasta. Nie rozstawał się z nauczycielką francuskiego. Para zakochanych. Nie była zbyt urodziwa. Tym bardziej ujęta jego czułą adoracją.

Miał wydać uroczystą kolację przed wyjazdem. Zostaliśmy zaproszeni: pan Zielonacki, romanistka i ja. Wzruszająco dziękował za to, jak bardzo pomogliśmy mu w edukacji. Jemu, nieśmiałemu i zagubionemu chłopakowi z zapyziałego miasteczka. W nas miał jedyne oparcie.

- Przestań! Nie pleć tych bzdur! - żachnąłem się. - Z kim jak z kim, ale ze mną możesz zaprzestać tej gry!

Rzewne spojrzenie chabrowych oczu. Trzepot rzęs. Panienka w chłopięcej powłoce. Nie było żadnej uroczystej kolacji. Wyjechał bez pożegnania.

Wielu podobnych znajomych pojawiało się w moim życiu. Bliżsi, dalsi. Często znikali bez śladu. Zacierali się w pamięci. Darek tak samo. Coraz rzadziej wracało przypomnienie jakiejś sytuacji, epizod, słowo, gest, najczęściej dźwięczał jego śmiech, kaskada beztroskiego optymizmu. Inni też o nim zapomnieli. Niczym szczególnym się nie zaznaczył. Trwałego śladu nie pozostawił. Tylko pan Zielonacki jak echo go przywoływał. Był stary, niedołężniał i przepełniał go smutek niespełnienia.

Cały wzdrygnął się, mówiąc: - Co za bezmiar nieczułości, cynizmu...

Przed wyjazdem wspomógł go znaczną pożyczką. Dramatycznie przeżył wizytę rodziców Darka, zaniepokojonych o losy jedynaka za granicą.

- Serce z kamienia... - żalił się biedny, porzucony pan Zielonacki. - Żadnego listu, choćby kartki. Z rodzicami podobnie postąpił.

Po trzech latach dostałem list z Paryża. Cztery gęsto zapisane strony. Chaotyczne relacje z długiego pobytu. Słowem nie napomknął o powrocie. Dużo o tamtejszej atmosferze, jej urokach, lekkości, swobodzie. Znajomości z interesującymi ludźmi. Wernisaże, galerie, artyści. Dowcipne uwagi o początkowym zagubieniu i niepewności. Obcość, opór języka, kłopoty z porozumieniem. Scysje z konsjerżką. Życzliwy sąsiad, Murzyn z Martyniki. Bezradność w labiryncie metra. Nic o tym, co robi, z czego się utrzymuje. Żadnych takich przyziemności. Jedynie impresje, niepozbawione przenikliwości, zabawne. Rytm paryskiej ulicy. Pędzi po świeże bagietki. Ulubione kafejki, bistra. Specjalnie dla mnie o trunkach. Calvados i kostka cukru. Odkrywa południe Francji. Prowansja, Arles, niesamowite kolory. Nauczył się prowadzić auto. Pod koniec należna porcja serdeczności. Zdawkowe pytania o moje sprawy. Co nowego napisałem, chętnie przeczyta.

Weronika była malarką, mieszkała w Paryżu. Mocno wrośnięta w tamtejsze życie. Utrzymywała się z konserwacji obrazów. Z rzadka przyjeżdżała do kraju, odwiedzała matkę. Weronika nieoczekiwanie udzieliła bliższych informacji o Darku. Nie znała go bliżej. Poznała w Paryżu na jakimś wernisażu. Sympatyczny facet, ludzie do niego lgną. Widywała go w środowisku marszandów, antykwariuszy. Pozostawał z nimi w bliskiej komitywie. Swobodny, dowcipny. Wywodzi się z arystokratycznej rodziny. Pokazał jej swój herbowy sygnet. Rodzina straciła majątki na Podolu. Nienawidzi komunistów, wiele zabiegów kosztowała go ucieczka z Polski. Polaków raczej unika.

- Taki przystojny - westchnęła Weronika. - Niestety, kobiety nie mają z niego pożytku.

O tym też wiedziała. Nie krył się wcale. Zaimponował jej biegłością w języku. Świetna wymowa, bogactwo słów, słuch musi mieć niezwykły, tylko lekki akcent. Weronika, osoba światowa i sfrancuziała, pełna była uznania dla pozycji Darka w paryskim towarzystwie.

- W każdym calu Europejczyk. Tak szybko pokonał tyle barier. Wiesz, jacy Francuzi są hermetyczni.

W jej komplementach pobrzmiewała nutka zazdrości. Weronika wielką wagę przywiązywała do asymilacji i mimo usilnych starań wciąż czuła się obco, jednak cudzoziemka. Po liście nadeszła pocztówka. Kilkanaście nabazgranych w pośpiechu słów. Jest w Marsylii. Kolorowy widoczek starego portu i jedno skąpe wyznanie osobiste: "Nadal mam sporo wdzięku i umiem z niego korzystać". Sygnał, że daje sobie radę. Zachował dawną, bezwstydną szczerość. Minął dłuższy czas i zaskakujących nowin o nim dostarczyła ponownie Weronika malarka. Od razu przybiegła. Szalenie podniecona. Miesiąc temu Darek zaprosił ją na kawę. Czarujący, chwalił urodę, zapragnął zaprosić ją na kolację, wymienili telefony. Nie zobaczyli się już więcej. W gazetach wyczytała wiadomość o zuchwałej kradzieży w renomowanej galerii. Eksponowali tam obrazy o wartości wielocyfrowej. To było włamanie starannie przygotowane przez kogoś z wewnątrz. Dariusz był przyjacielem właściciela galerii. Podejrzenia poszły w jego stronę. Nie zdołali go jednak zatrzymać, przesłuchać. Przepadł jak kamień w wodzie. Weronika kipiała z emocji. Taki miękki pedzio. Miała o nim mniemanie stereotypowe. Urósł w jej oczach. Po prostu Rififi! Wynieśli płótna sławnych mistrzów, dzieła największej wartości, klejnoty kolekcji. Wybrane z profesjonalnym znawstwem. System alarmowy i inne zabezpieczenia zostały zneutralizowane. Akcję przeprowadzono w kilka minut.

- Daruś... - zastanowiła się Weronika. - Jak to pozory mylą. Przewracał tymi ślepiami koloru chabru, rzęsy jak firanki...

Złodzieje dzieł sztuki to gildie najwyższego kunsztu. Kradną na zamówienie fanatycznych kolekcjonerów, ludzi z najbogatszych sfer. Nieźle popuściliśmy wodze fantazji z Weroniką malarką. Dariusz urastał do rangi postaci z sensacyjnej powieści godnej pióra Simenona. Długo jeszcze po pożegnaniu Weroniki moja wyobraźnia pracowała na wysokich obrotach i dotyczyło to wyłącznie Darka.

Przez kolejnych kilka lat nic o nim nie słyszałem. Aż przyszedł list ze Stanów. Lapidarne sprawozdanie z dalszych losów bohatera. Nazywa się inaczej. Nazwisko znanej dynastii amerykańskich potentatów przemysłu, filantropów i fundatorów muzeów i instytutów naukowych. Został usynowiony przez jednego ze spadkobierców rodowej fortuny. Ostatecznie znalazł miejsce na ziemi. Słowa te grubo podkreślone. Szczęście mu sprzyja. Próbuje z powodzeniem zdobyć pozycję na rynku dzieł sztuki. Nawiązuje pożyteczne kontakty. Zamierza w najbliższym czasie otworzyć małą, ale wysmakowaną galerię malarstwa, zajmującą się promowaniem młodych talentów. Czy jakoś to komentowałem? Na pewno byłem zdziwiony jego specjalizacją w dziedzinie malarstwa. Przecież do tego trzeba solidnego przygotowania. Z listu wynikało wiele pytań bez odpowiedzi. Całe mroczne obszary domysłów. Najbardziej zaskoczyło mnie jego anglojęzyczne nazwisko o historycznym ciężarze gatunkowym. Nastąpiła długa przerwa w korespondencji. Dwa lata co najmniej. A potem list zza oceanu. Odbył roczną służbę wojskową w Wietnamie. Ochotniczo wstąpił do armii. Zielone tropikalne piekło. Szczęśliwie przeżył. Był ranny. Pozostała mała blizna, pieczęć wojownika. Dosłownie tak napisał. Złożył daninę krwi. Również dosłownie. Męski, twardy egzamin. Został obywatelem Stanów Zjednoczonych. To partia patetyczna. Druga część listu odsłaniała nieco jego sprawy osobiste. Wraca do swojej pasji. Rynek dzieł sztuki, zainwestował, chyba się opłaci. Aha, więc ma szmal. Czy z Paryża? Odłożył, rozmnaża. Istotny szczegół: przybrany ojciec zmarł, rodzina zmusiła go do rezygnacji z nazwiska. Może zawarli z nim ugodę, dostał jakąś kwotę? Wrócił do swojego polskiego w wersji skróconej ze względu na łatwiejszą pisownię, wymowę. Mętne, podejrzane to wszystko. W tym czasie nastąpiło ożywienie korespondencyjne z jego strony. Chyba powodowały to momenty przełomowe w życiu Darka. Potrzebował choćby na odległość podzielić się z kimś swoimi problemami. Otrzymałem jeszcze kilka kolorowych pocztówek. Drapacze chmur Manhattanu. Kanion Colorado. Trzecia - z Florydy. Pośpieszne pozdrowienia. W specyficzny sposób pamiętał o mnie. Jednak prawie nic o nim nie wiedziałem. Pozostawało bogate pole do domysłów. Przedstawiałem go sobie w różnych wariantach. Raz kreowałem na miarę zdobywcy, kondotiera. To znów odpychało mniemanie, że jest cyniczną męską prostytutką bez żadnych skrupułów. Co prawda większego formatu, żeby tak rzec, międzynarodową. Nachodziły wątpliwości. Afera paryska na przykład. Podejmował duże ryzyko. Zdolny do odważnych posunięć. Obraz awanturniczego ryzykanta wzmacniał Wietnam. Wojna to nie żarty. Ale może i tam urządził się wygodnie, bezpiecznie. Gdzieś na tyłach, kantyna, biuralista. Narkotyki, przemyt, ochraniany przez wpływowego protektora. Takich opiekunów umiał przecież sobie wyszukiwać. Mienił się Dariusz w wielu odsłonach. Drań, który zawsze spada na cztery łapy. Może to nieszczęśnik przeklęty przez los? Miota się w nieustannych sprzecznościach. "Musisz ożywiać w sobie zastałą pisarską krew", ktoś tak kiedyś mi powiedział. Darek na odległość powodował takie ożywienie. W szarzyźnie i monotonii mego życia wiadomości od niego były jak kolorowe race, fajerwerki, z nagła pokazywały się na niebie. W 1988 roku znalazłem się jako stypendysta Departamentu Stanu w Ameryce. W pewnej gazecie bulwarowej odkryłem artykulik poświęcony wizycie wdowy po Picassie w Nowym Jorku. Migawki z wystawy, uroczysty bankiet. Osobistości ze świata sztuki, biznesmeni. Na fotografii w towarzystwie wdowy - Dariusz. Uśmiecha się promiennie, olśniewając zębami. Wymieniony z nazwiska w wersji skróconej, przedstawiony jako koneser malarstwa i przyjaciel (closed friend) wdowy. Gazetę przeglądałem na lotnisku, czekając na lot do Chicago. Patrzyłem na twarz zwycięzcy. Darek zapewne wspiął się na szczyt swoich marzeń o udanym życiu. Przebył bardzo długą drogę.

Wkrótce wróciłem do Polski i pogrążyłem się w wirze gwałtownych przemian. Tyle się działo. Pokazał się Gary Cooper na plakacie Solidarności i aktorka Joanna Szczepkowska ogłosiła upadek komunizmu. W Konstancinie odbywało się letnie przyjęcie wydane przez pewnego szczęściarza, który w czasie przełomu dorobił się znacznego majątku. Traktowany z podziwem jako pionier wolnego rynku. Przeistoczył się ze zwykłego cinkciarza, skupującego obcą walutę na ulicy, w rzutkiego biznesmena. Jeździł po świecie, coś sprowadzał, kupował zrujnowane fabryki, ziemię po upadłych PGR-ach i wszystko zamieniał w złote runo. Pałacowa rezydencja olśniewała nowobogackim przepychem. Tłok. Różne sfery. Od ludzi interesu po zasłużonych bojowników o wolność, działaczy z niedawnego podziemia, dyplomatów z zachodnich ambasad, dziennikarzy, artystów. Dyskretnie przygrywał kwartet jazzowy. Ogród oświetlony lampionami. Kelnerzy roznosili napoje. Bufet obficie zaopatrzony. Rarytasem był kawior w bryłkach lodu, wyrafinowana przekąska. Wykwintne garden party w odmienionej rzeczywistości. Goście gromadzili się grupkami na trawnikach i wokół basenu. Snułem się, obserwując znanych i nieznanych ludzi.

Nagle w kręgu światła z latarni pokazał się on! To nie zjawa. Darek z krwi i kości. Tylko jego twarz była pobrużdżona i ściągnięta, co przydawało mu męskiej, twardej surowości. Przesuwał się posuwistym, tanecznym krokiem i rozsyłał wokół konwencjonalne uśmiechy. Towarzyszył mu wiotki delikatny młodzian w okularach. Jeszcze nie wierzyłem. Na pewno on. Co prawda nie ten dawny anielski chłopiec. Dojrzały mężczyzna. Przecież musiał dobiegać pięćdziesiątki. Rozmawia z sekretarzem ambasady francuskiej. Był już w odległości kilku metrów. Emabluje egzotyczną damę w sari. Hindusi na mazowieckim przyjęciu. Dama chichocze, osłaniając usta dłonią. Inni też się śmieją. Darek to wytrawny bywalec salonów. Przesunął się jeszcze bliżej. Sięga po kielich wina z tacy podstawionej przez kelnera. Przypadkowe spojrzenie w moją stronę. Drgnęła mu ręka, wylewa się wino. Znieruchomiał. Przerwał rozmowę. Podbiegł. Okrągłe z zaskoczenia oczy.

- To ty! - zawołał.

Uścisnęliśmy się serdecznie.

- Tak się cieszę! - powiedział.

Chwycił mnie za rękę. Odciągnął na bok. Milczał i patrzył. Oswajał się z moją obecnością.

- Zatkało mnie... Tyle lat nie rozmawiałem z tobą - zaczął mówić o listach, kartkach, które pisał. Nie miał nikogo innego i nieraz, kiedy przydarzyło mu się coś dobrego lub złego, wyobrażał sobie, że opowiada mi o tym i czeka na opinię. Tylko w taki sposób mógł się zwierzyć.

- Naprawdę tak było - powiedział. - Musisz uwierzyć! Dużo więcej pisałem do ciebie listów. Mnóstwo. W myślach. I na tym się kończyło.

Skinął na młodzieńca w okularach, który stał skromnie nieopodal. Zbliżył się. Był to jasny blondyn o chłopięcej twarzy i bardzo niebieskich oczach.

- To Harold - przedstawił go.

Powiedział coś po angielsku przyciszonym głosem. Młodzian pokiwał głową i uśmiechnął się lekko.

Napomknąłem o moim pobycie w Nowym Jorku.

- Szkoda - westchnął Darek. - Tyle mógłbym ci pokazać. Niesamowite miasto, taka różnorodność, energia, wulkaniczna erupcja.

Jego głos zachował dawną dźwięczność, a rysy twarzy wyrazistość. Ubrany był wytwornie: kremowy garnitur z surowego jedwabiu, rozpięta śnieżna koszula obnaża kawałek torsu, złoty łańcuszek z krzyżykiem na szyi. Potoczyła się chaotyczna rozmowa. Właściwie monologował. Nie dopytywał zbytnio o moje dzieje; co nieco docierało do niego, wiedział o moich kłopotach w stanie wojennym, martwił się, współczuł. Wspomniał o jednej książce, drugiej. Czytał i przybliżała mu się Polska, czuł wzruszenie. Tęsknił. Wreszcie dojrzał do powrotu. Powodzi mu się dobrze. Zdrowie nie szwankuje. Pełna harmonia. Tak się wyraził i popatrzył wymownie na Harolda. Harold, choć nie rozumiał, pokiwał skwapliwie głową. Wymieniliśmy telefony i jak na takich konwentyklach bywa, zagarnęły nas w różne strony towarzyskie kręgi. Rozeszliśmy się. Wznosiliśmy toasty, żartowaliśmy. Wdawaliśmy się w zdawkowe rozmowy z nieznanymi ludźmi. Darek w tym celował. Każdemu miał do powiedzenia coś miłego. Wykonał dowcipną parodię, śpiewając po francusku piosenkę Edith Piaf. Zachrypiał w angielskim jako Louis Armstrong. Jednak miał zdolności aktorskie. Zyskał żywy aplauz. Dłużej rozmawiał z właścicielem rezydencji, przysadzistym, łysym mężczyzną o mięsistej, spoconej twarzy. Rozmowa poważna, przekonywali się o czymś. Musieli znać się od dawna.

Pożegnaliśmy się głęboką nocą. Darek wspomniał o konieczności rychłego spotkania.

- Żeby się nagadać - powiedział.

Ruszył alejką do bramy. Sprężysta, wyprostowana sylwetka. Płynne ruchy. Wziął Harolda pod ramię. Jednocześnie zaśmiali się. Dźwięcznie i młodzieńczo. Skryła ich ciemność.

Minęło kilka dni. Zadzwonił i spotkaliśmy się w kawiarni. W dziennym świetle wyglądał znacznie starzej niż w pierwszej nocnej odsłonie. Twarz szarawa, znużona i głębokie bruzdy wzdłuż nosa, na policzkach. Włosy bez połysku, przerzedzone, podkolorowane na piaskowo. Uśmiech, którym się nieustannie posługiwał, był jedynie grymasem na poczekaniu, a olśniewająca biel zębów wydawała się podejrzana, zapewne implanty.

- Co? - nieomylnie odczytał moje spojrzenie. - Wyglądam na faceta po przejściach, tak?

- Skąd! - zaprzeczyłem. - Wyglądasz wspaniale. Twardziel, gwiazdor do mrocznego filmu z kręgu zła.

Zaśmiał się.

- Istotnie. Kilka filmów dałoby się wykroić z mojego życia.

Rozchylił koszulę. Między żebrami znaczył się okrągły, wklęsły ślad o strzępiastych bruzdach.

- Wietnam.

Harold potrafił już powiedzieć kilkanaście słów po polsku. Bawił się nimi i powtarzał z zabawnym akcentem.

- Uczę go trochę - powiedział Darek. - Pojętny... Powiem nieskromnie: jak ja w młodzieńczych latach do obcych języków.

Harold najlepiej opanował popularne nasze przekleństwo. Wymawiał z knajackim akcentem. Zaśmiewaliśmy się z tej lingwistyki. Poszliśmy na spacer w Aleje Ujazdowskie.

- Powoli ten świat i tamten przestają się różnić - powiedział Darek.

Bardzo się ucieszył na widok archaicznej wagi z 1912 roku, która stała niezmiennie na swoim miejscu.

- Byłem na grobach - westchnął. - U pana Zielonackiego... U rodziców...

To był długi spacer. Odwiedzaliśmy dawne miejsca. Postał dłuższą chwilę przed Ali-Babą przemienioną w irlandzki pub. Nie będę przytaczał mnóstwa smakowitych dykteryjek z jego światowego życia, dotyczących osobistości, które poznał, zabawnych zdarzeń. Przyjemnie było go słuchać. Nie nudził. Choć odnosiłem wrażenie, że to, co mówi, mówił już wielokrotnie. Aktorem sztuki życia był w dużej mierze. Jaka była ta sztuka, to już inna sprawa. Rozstaliśmy się przy postoju taksówek.

Wkrótce odezwał się znów. Głos pełen entuzjazmu. Kupił w Warszawie atelier. Tak powiedział. Świetny punkt w centrum. Stara kamienica, ostatnie piętro. Nocą widok na miasto nadzwyczajny. Na razie zajmuje się przebudową mieszkania. Będzie to apartament godny Manhattanu. Może na dachu uda się wygospodarować ogród. Czarowne bankiety pod gwiazdami. Oszklić, ocieplić. Zimowa oranżeria. Mówił dużo i chaotycznie. Jego głos był zmieniony. Stracił dźwięczność. Chrypiał i rzęził. Przeziębienie. Zmiana klimatu. Tak wyjaśnił. Leci na kilka dni do Nowego Jorku. Ostatnie słowa zapamiętałem dokładnie.

- Muszę sfinalizować swoje sprawy. I wracam, drogi przyjacielu, wracam na stałe. A jak tylko wrócę, nastąpi otwarcie warszawskiego gniazdka. Huczne przyjęcie, jesteś oczywiście zaproszony!

- By! - rzekł i jeszcze w słuchawce odezwał się Harold. - See you later!

Minęły dwa miesiące. Żadnej wiadomości. Tak z nim bywało. Nie grzeszył słownością. Lubił znikać bez pożegnania. Szedłem Marszałkowską. Zastanawiałem się nad końcówką pisanego właśnie opowiadania. Czegoś w niej brakowało. Męczyła niedoróbka. Posłyszałem klakson za plecami. Obejrzałem się. Czarny mercedes zatrzymał się przy krawężniku. To był milioner, który wydał pamiętne przyjęcie w Konstancinie. Przywitaliśmy się. Zapraszał na galę do Marriotta. Sponsoruje wybory Miss Polski. Chwalił urodę kandydatek, towarów, jak mówił. Zapytałem o Dariusza.

- To nic nie wiesz? - zdziwił się.

- Nie.

- Od miesiąca ziemię gryzie.

- Jak to! Przecież poleciał do Stanów...

- Nigdzie nie poleciał - odparł. - Umarł na hifa w warszawskim szpitalu.

Zaniemówiłem na długą chwilę.

- A co z mieszkaniem, kupił niedawno, urządzał?

- Bajdy! Nie było żadnego mieszkania. Wynajmował kawalerkę na Złotej. Załatwiłem mu kwaterę na Wólce Węglowej. No i ciekawe, czy tego Harolda nie ożenił z hifem... - zastanowił się.

Z namysłu wyrwał go natarczywy sygnał komórki. Podniósł ją do ucha.

- Jasne - powiedział. - Rozumiem. Czyli przycisnąć! Dobrze!

Spieszyło mu się. Wsiadł do czarnego auta i pojechał.