Dziennik - 2007-10-13

 

Nie jestem tym, który ma odkryć prawdę o SB

 

Moja praca sporo kosztuje, ale nic innego nie potrafię. Nie wytrzymałbym za biurkiem. Ja się nigdy w życiu nie nudziłem, nie pamiętam, żebym miał kiedykolwiek zbędną godzinę. I to wynagradza wszystko - mówi DZIENNKOWI znany dokumentalista Jerzy Morawski

 

ROBERT MAZUREK: Dlaczego nie chce pan pokazać twarzy w gazecie?

JERZY MORAWSKI: Jeden z bohaterów mojego filmu powiedział mi, patrząc prosto w oczy, że jemu jeszcze spod lufy nikt nie uciekł. Nie potrzebuję takiej rozpoznawalności.

Co to za dżentelmen?

Mieczysław Janosz, jeden z bohaterów afery "Żelazo" polegającej na tym, że w latach 60. i 70. MSW zorganizowało bandę rabującą między innymi jubilerów na Zachodzie. Janosz był ścigany swego czasu przez Interpol po całym świecie. Dziś ma agencję nieruchomości w Bielsku-Białej. Po długich namowach udało mi się z nim porozmawiać, choć opowiadał, jak to zrzucił ze schodów Najsztuba, a od ludzi słyszałem, że pobił fotoreportera. I on mnie w pewnym momencie pyta: "Czemu się pan tym zajmuje? Chce pan, żeby pana skrócić o głowę"?

Może tylko straszył?

O tym, że nie były to banialuki starszego pana, świadczy inna historia. Otóż podczas jednego z napadów zginął współtowarzysz Janosza. Tyle że został zastrzelony z polskiego pistoletu vis, którego nie używali niemieccy strażnicy bankowi.

Inny z pańskich bohaterów, też szemrany typ, pytał pana kiedyś, dlaczego został pan kronikarzem SB.

Tylko że ja nigdy nie chciałem być kronikarzem SB! Nie staram się o ten zaszczyt. Nie jestem też wysłannikiem Opatrzności, który przybył, by odkryć prawdę o SB. To normalne dziennikarskie tematy, więc się nimi zajmuję. Teraz robię wraz żoną cykl filmów o nieznanych sprawcach, czyli niewyjaśnionych śmierciach opozycjonistów z lat 80. Siłą rzeczy staramy się dotrzeć do byłych funkcjonariuszy SB, choć nie wierzę, by nam cokolwiek powiedzieli.

Jak ich pan znajduje? Ofiary znaleźć łatwo, choćby w raporcie komisji Rokity, ale sprawców tam nie ma.

Właśnie teraz zbieram materiały dotyczące śmierci Jacka Jeża, działacza "Solidarności" z Radomia. Jego dwudziestokilkuletni syn, z zawodu informatyk, skrupulatnie pozbierał wszystkie dokumenty na temat śmierci ojca, a nad każdym zaczernionym nazwiskiem z dokumentów z IPN wpisał nazwisko esbeka.

Skąd je znał?

Szukał ich różnymi metodami. Od kilkunastu lat ubeków tropi też jego dziadek i ma wszystkich. Pytałem go, jak do nich dotarł, ale mówi, że to tajemnica. On udostępnił mi te nazwiska, ale jak na razie tych ludzi nie spotkałem. Jest sezon letni, oni wszyscy mają domy za miastem, tam sobie żyją.

Nie przymierają głodem.

W żadnym razie. Mają pełne emerytury, a że to ludzie w sile wieku, to często założyli własne firmy, biznesy. Powodzi im się świetnie.

Ale nie zawsze znajdzie się wnuk ofiary prowadzący prywatne śledztwo. Jak wtedy ich pan znajduje?

Czasem przez zwykłe gadulstwo. Oni czasem muszą przedstawić własną wersję wydarzeń. Właśnie przedwczoraj trafiłem na generała policji…

Milicji.

Milicji, ale on o sobie mówił, że jest policjantem, stąd się pomyliłem, a zresztą tak naprawdę był generałem SB, który zapisał się w historii bardzo ponuro. Trafiłem na niego przy okazji zbierania materiałów o śmierci w 1985 roku w Olsztynie studenta Marcina Antonowicza. Pytam tego generała, jak na to patrzy dziś, a on do mnie, tu cytuję: "Olbrzymia tragedia. Razem z rodzicami płakaliśmy i modliliśmy się".

On naprawdę tak dzisiaj myśli, czy świadomie wciska kit?

Całkowicie świadomie, ale myśli, że ja w to uwierzę. Rozmawiając ze mną, zachowywał się jak na odprawie w MSW. Mówi mi, że sprawy śmierci Popiełuszki, Pyjasa, inne trzeba wyciszyć, tego nie powinno się nagłaśniać, to musi zaschnąć, bo to nikomu niepotrzebne. Tylko że my znowu rozmawiamy o esbekach.

Sam pan zaczął.

Ale ja nie odczuwam ani sentymentu do tych ludzi, ani specjalnej ciekawości ich świata, tego, jacy są. Nigdy nie spotkałem skruszonego esbeka, nigdy. I nie wierzę, że kiedykolwiek spotkam. Oni doskonale zracjonalizowali sobie dokonywane przez siebie wybory, wszystko, co się stało. I teraz mówi mi jeden z drugim: a co, nie widzi pan, co się dzieje? U nas to przynajmniej porządek był. To faceci, z którymi nie można normalnie dyskutować.

Jak pan się z nimi umawia?

Nigdy się z nimi nie umawiam. Wie pan, dlaczego? Bo żaden by się nie zgodził. Najpierw trzeba zdobyć numer telefonu.

Jak?

To proste. Wytłumaczył mi to pułkownik Adam Pietruszka skazany w procesie zabójców ks. Popiełuszki. Odszukałem go w połowie lat 90. podczas kręcenia filmu "Departament IV". On zażądał honorarium za występ w tym dokumencie - zgodziliśmy się, spotykamy się u niego, a on pyta: "A jak mnie pan znalazł? Skąd pan ma mój telefon"? Ja na to, że z książki telefonicznej, na co on się ucieszył i mówi: "Widzi pan, jak się sprawdziło"? To pytam, że co niby się sprawdziło. "Proszę pana, żadnemu agentowi nie dawaliśmy numerów telefonu na kartce, bo agent mógł się upić, kartka mogła mu wypaść z marynarki czy portfela i byłby zdemaskowany w środowisku. Myśmy się wszyscy wpisali do książek telefonicznych. Agent mógł sobie wejść do budki telefonicznej i odszukać, a tam było napisane »mgr prawa Adam Pietruszka«. Tak nas szukali".

Jak zdobywa pan te PRL-owskie książki telefoniczne? To przecież makulatura.

Część miałem, jakąś podarował mi kierownik produkcji. Podczas licznych przeprowadzek zaginęła mi warszawska książka A - O. Mam drugą część, a ta przepadła. Ale nie zawsze idę śladem numeru telefonu. Miałem kiedyś adres esbeka Jana Rodaka. Podczas naszej pierwszej rozmowy nieopatrznie zgodził się na nagranie. Chciał to później odwołać, sprawdzał mnie u swoich przyjaciół w TVP, ale nie miał mojego telefonu. Wpadłem do niego następnego dnia z kamerą. To on zamawiał na Zachodzie zlikwidowanie Adama Michnika.

Rodak oczywiście zaprzecza.

Tak, twierdzi, że jechał do Berlina Zachodniego i obiecał 10 - 20 tysięcy marek nie za zlikwidowanie Michnika, tylko za skradzenie jego dokumentów. Są jednak raporty Rodaka i rozważania, czy lepiej byłoby przewieźć Michnika żywego, czy martwego. On uważał, że lepiej żywego "bo nie śmierdzi", a jakby był martwy, to lepiej go zostawić.

Jak Rodak zareagował na film?

Po kilku dniach od emisji dzwoni telefon: "Mówi pułkownik Rodak, czy ja mógłbym otrzymać nagranie? Bo uważam, że źle wypadłem w pańskim filmie". Swoją drogą ciekawe, kto dał mu numer? Wytłumaczyłem mu, że film jest własnością TVP i niech dzwoni do prezesa Wildsteina. Już sobie wyobrażam pułkownika Rodaka w rozmowie z Bronkiem Wildsteinem (śmiech).

Esbecy i ich ofiary to niejedyny temat pańskich filmów.

Niedawno był emitowany w Polsacie serial dokumentalny "Kochankowie z internetu". Czy pan wie, że pięć milionów ludzi w Polsce szuka w sieci kogoś bliskiego? Nie tylko przygód, ale i partnerów na całe życie. Chcieliśmy zobaczyć, kto szuka, jaki jest poziom wiarygodności tych ludzi, czy pokazują w internecie swe prawdziwe zdjęcia. I okazało się, że bliskich szukają ludzie w każdym wieku, a wokół nich krążą tysiące oszustów, naciągaczy i poszukiwaczy przygód.

Nie posuwa się pan zbyt daleko w odzieraniu z prywatności? Tak było w "Balladzie o lekkim zabarwieniu erotycznym".

My się tam cenzurowaliśmy! Pokazaliśmy tam niejakiego pana Mończyka, który urządził casting do czegoś, co nazywał szkołą tańca. I już drugiej dziewczynie na castingu kazał zdjąć biustonosz i zaczął ją normalnie dotykać! Nie wiedzieliśmy, co robić, wyłączyliśmy kamery, choć może rasowy dokumentalista kazałby to kręcić. Dziewczyny były tam z matkami i nikt nie zaprotestował. Nikt!

Mończyk to obleśny typ, zgoda, ale czy i wy nie wykorzystaliście tych dziewczyn, ich naiwności, chęci pokazania się w telewizji?

Oboje z żoną jesteśmy reporterami. Reporter wypytuje ludzi, stwarza okazję do wyznań. Zawsze może pojawić się zarzut, że to idzie zbyt daleko, ale ja nigdy nie manipulowałem materiałem, nie namawiałem do przesadnego otwarcia się. Rozmawiałem z ludźmi świadomymi tego, co robią. A i tak nie pokazaliśmy wszystkiego, najmocniejszych scen. Kasety z tym filmem puszczano na lekcjach wychowawczych w szkołach bydgoskich jako ostrzeżenie dla dziewczyn, by się nie wikłały w takie historie.

Nie podpuszczaliście tych ludzi?

Ani trochę, oni się tak naturalnie zachowywali. Rozpoczynając pracę nad serialem, nie wiedzieliśmy, co nas spotka. Przejrzeliśmy tylko ogłoszenia oferujące w kraju wielkiego bezrobocia pracę hostessom i tancerkom. Znaleźliśmy parę ze Śląska organizującą zapasy w kisielu, pana Mończyka, innych.

I pokazaliście ich ofiary w tym całym kisielu, w chamskich dyskotekach pełnych napalonych typów.

To mało wyrafinowana rozrywka, ale taka jest Polska małych miast, wsi. Na wielkich wiejskich dyskotekach przerobionych ze stodół czy geesowskich magazynów tysiące ludzi oglądają takie pokazy. Chcieliśmy pokazać te dziewczyny, królowe nocy, królowe ich marzeń, które za 20 czy 50 złotych pracują tam całe noce.

Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zarzuciła wam deprawację.

Nie Rada, tylko jej ówczesna szefowa Danuta Waniek - spotkała się z nami w programie telewizyjnym i powiedziała po trzech odcinkach, że ona nie może uwierzyć, że ludzie tak żyją i tak się zachowują. Ją to zniesmaczało. I to była pani deklarująca jako posłanka swą lewicową wrażliwość! Ten film oglądało 7 milionów ludzi.

Pokazaliście im świat nieprzedstawiony.

To świat zza ściany. Tak, zrobiłem serial o wulgarnych, tandetnych, złych gustach, ale taki jest gust większości Polaków. Wcale nie kształtowany przez filharmonię i Teatr Telewizji.

Ma pan kontakt ze swoimi bohaterami?

Zdarza się.

Z Czarkiem Mończykiem?

(śmiech) Z nim nie dało się wytrzymać nawet kręcenia 20 odcinków, nigdy więcej! Podobno jedna z dziewczyn z "Ballady..." prowadzi razem ze swoim narzeczonym klub nocny gdzieś we Włoszech. Przyjeżdża do swojej popegeerowskiej wsi odkrytym czerwonym kabrioletem i rozdaje z niego dzieciom cukierki. Hollywood by tego nie wymyśliło! Ona wzbudzała radość internautów już podczas emisji filmu niektórymi powiedzonkami, na przykład mówiła "inwentarz mnie ignoruje" (śmiech).

A co to znowu miało znaczyć?

Jej rodzice, porządni, skromni ludzie hodowali świnie, drób, coś tam. I ona, chcąc wyrazić swój negatywny stosunek do wsi, swoje obrzydzenie, mawiała: "Inwentarz mnie ignoruje". Kompletne pomieszanie pojęć.

Jak pan i pana żona Irena, subtelna reporterka, czuliście się, obcując z drobnymi cwaniaczkami, obleśnymi kreaturami, typami wykorzystującymi te dziewczyny?

Nie ocenialiśmy naszych bohaterów. Nie było jednak ani łatwo, ani miło. W żonie chęć skończenia tego filmu walczyła z profesjonalnym podejściem do naszych obowiązków. Oprócz tego, że nasi bohaterzy są na takim właśnie poziomie, to z nimi nie można się było nigdy umówić na konkretny termin, na godzinę, nie przestrzegali żadnych zasad. To wszystko plus dwuznaczna moralnie sytuacja, w jakiej cały czas tkwiliśmy, obserwując życie tych ludzi - to było ciężkie doświadczenie.

Spotyka pan czasem fajnych bohaterów?

Jasne!

Tacy byli chyba bohaterowie "Serca z węgla", serialu dokumentalnego o górnikach, którzy odeszli z kopalń?

Teraz na podstawie historii jednego z nich, Andrzeja Biesa, powstał film Roberta Glińskiego "Benek", do którego napisaliśmy scenariusz. To był niesamowity człowiek. Na początku niewiele mówił, bo żył jak kret wyrzucony z podziemi na powierzchnię, ale pod koniec serialu mówił już pełnymi zdaniami, znalazł pracę.

I szukał dziewczyny.

Rozpaczliwie. Myśmy się po tym filmie zakochali w tych ludziach, w Śląsku. To wspaniały świat, nasza wielka miłość. To są prawdziwi ludzie, z historiami swoich rodzin, głęboko, cudownie wierzący, nietknięci tą niszczącą cywilizacją.

Nie robicie podobnych filmów?

Nikt ich nie chce. Zgłaszaliśmy temat wymierającego świata kaszubskich rybaków. Oni sprzedają łodzie, z których żyły pokolenia, ten świat ginie bezpowrotnie i chciałbym to uchwycić, ale teraz w telewizjach pytają tylko: a czy to będzie komedia? Mamy scenariusz serialu fabularnego opartego na faktach, o tym, jak włókniarki z upadającego miasteczka wzięły życie we własne ręce, założyły spółkę, ale słyszymy, że to zbyt smutne. Z góry się zakłada, że ludzie nie chcą obejrzeć niczego o nich, o ich życiu.

Może wolą bajki o szpitalu w Leśnej Górze, gdzie nie ma korupcji, a wszyscy są uśmiechnięci?

Ale mogą mieć czasem ochotę na bajkę, a czasem na kawałek prawdy o świecie. Tylko że tego drugiego w telewizjach nie dostaną. Nasze seriale dokumentalne miały przy tym bardzo wysoką oglądalność, więc nie wiem, skąd ten strach.

Co daje większą satysfakcję: film czy reportaż pisany?

W zasadzie robisz to samo, ale napisanie przyzwoitego tekstu zajmowało mi tydzień. W dokumencie więcej czasu poświęcam temu, co najfajniejsze w tej pracy, czyli kontaktowi z ludźmi, z tematem. Później trzeba spędzić kilka dni z montażystą, czego nie lubię, ale żona bardziej, więc jakoś dajemy radę. Przed kręceniem robię dokumentację, jadę w teren, zbieram materiały. Potem zdjęcia i montaż. Nie mam poczucia osamotnienia, które się ma, siedząc samemu i pisząc. A jeśli w dodatku człowiek robi to kilkadziesiąt lat, to można mieć dość.

Skoro film daje tyle przyjemności, to może powinien robić pan fabuły? Pisał pan scenariusze do "Gier ulicznych", "Długu", "Benka".

Wolę dokument. Choćby dlatego, że nigdy nie wiadomo, co reżyser, a zwłaszcza producent, który uwierzy we własną gwiazdę, zrobi z filmu. Ze scenariusza mogą zostawić tylko tytuł, a i to dobrze.

Wszystkie pana fabuły miały w tle prawdziwą historię. Mógłby pan zmyślić coś od początku do końca?

Zawsze coś tam zahacza o fakty, o prawdziwe życie. Zresztą życie przerasta wyobraźnię scenarzystów. Znam takie historie, że nikt by nie uwierzył. W 1983 roku Dorota Strynkiewicz, córka znanego polskiego rzeźbiarza i rektora ASP została znaleziona powieszona obok bloków ambasady sowieckiej. Samobójstwo jest ewidentnie sfingowane. Ona, dobrze zapowiadająca się malarka, kolportowała solidarnościową bibułę, ale jednak za to nie mordowali, więc o co chodziło? Nie wiadomo. Wiadomo, że była uczennicą profesora Cyborana, najlepszego w Polsce specjalisty od parapsychologii, buddyzmu i tak dalej, bo w latach 80. dzieci z dobrych domów pasjonowały się takimi tematami. Profesor miał sfingowany wypadek, w którym rzekomo zginął, ale mnóstwo ludzi spotykało go potem w Warszawie! Jedna z hipotez głosi, że porwali go Sowieci, by wykorzystać jego wiedzę. A ona? Może wiedziała zbyt wiele? To zagadka.

Kiedy pan zaczynał?

W 1972 roku.

Matko, miałem wtedy rok!

To proszę się nie zdziwić, że bywam zmęczony.

Jak to było za komuny?

Pisywałem reportaże społeczne w prasie wiejskiej, w "Nowej wsi". Tam się można było schować, nie ingerowano w to specjalnie. Zdarzało się, że instruktor od prasy z KC PZPR wpadał do redakcji z krzykiem "Komu to służy?!", ale zasadniczo unikałem polityki. W latach 80. funkcjonowanie jako reżimowy dziennikarz pozwalało mi pisywać do prasy podziemnej, bo miałem legitymację, mogłem jeździć, rozmawiać, notować i nikt się nie czepiał. Teraz, jak zająłem się sprawą zabójstwa Marcina Antonowicza, to jego rodzice przypomnieli sobie, że robiłem z nimi wywiad właśnie dla prasy podziemnej.

Miał pan poczucie, że odkrył coś naprawdę ważnego? Pokazał kawałek historii?

Na początku lat 90. pojechałem do Charkowa z grupą prokuratorów szukać grobów pomordowanych w Starobielsku. Przyjeżdżamy, a tam już pozamiatane: stoi pomnik, z błędami, ale jest, wszyscy mówią: wracajcie, wszystko wyjaśnione. Ale ja podsłuchałem rozmowę dwóch umundurowanych, że jeden z enkawudzistów, którzy rozstrzelali Polaków, pochodzący z rodziny malarza rosyjskiego Riepina, żyje. Nazywa się Mitrofan Sromiatnikow. Pamiętałem z czytanek z rosyjskiego, że w Związku Radzieckim są biura pomagające w odszukaniu zagubionych przyjaciół. Niestety, Sromiatnikowa nie mogłem znaleźć. 70 kilometrów od Charkowa było muzeum Riepina. Pojechałem tam szukać krewniaka malarza, ale - jak pech, to pech - muzeum zamknięte. Dyrektorka nie znała nikogo z rodziny. Cudem znalazłem książkę telefoniczną, Sromiatnikowów było z dziesięciu i zrezygnowany spytałem o najbliższego. To był on!

Jak rozmawialiście?

Zapukałem do niego, a on pyta: kto tam? Mówię: "Jurij", bo w końcu jestem Jerzy, a jego przyjaciel z NKWD też miał na imię Jurij. Otworzył mi. I miałem reportaż! On był przedwojennym mistrzem "organów bezpieczeństwa" w strzelaniu. Facet był niewidomy. Ale miał fotograficzną pamięć. Opowiedział ze szczegółami potwierdzonymi później przez prokuratorów wszystko, co się tam działo, oczywiście oprócz tego, że on strzelał.

Nie miał pan czasem odruchu producenta filmów przyrodniczych, który ma ochotę pomóc antylopie rozszarpywanej przez lwy?

Tylko co my możemy?! Próbowaliśmy załatwić mieszkanie dla jednej z dziewczyn z Bydgoszczy. Pisaliśmy do prezydenta miasta, do wojewody - bez echa. Komuś innemu próbowaliśmy załatwić pracę. Też nic. To jest doświadczenie reportera: bohaterowie czują się z tobą związani, bo jak wkraczasz w czyjeś życie, to stajesz się jego udziałowcem i nie możesz ot tak zrezygnować, mówiąc: to nie moja sprawa, mam nowy reportaż, spadaj, koleś. Nie można unikać tych ludzi, nie odbierać telefonów, wykręcać się. Twoi bohaterowie myślą, że skoro ich wylansowałeś, to powinieneś pomagać im cały czas. A z drugiej strony ja też mam swoje życie, obowiązki, nie mogę komuś cały czas matkować, zajmować się nim, nie mam zresztą żadnych możliwości, czego oni nie rozumieją.

Dużo kosztuje ta praca?

Sporo, tylko że ja nic innego w życiu nie potrafię. Nie wytrzymałbym za biurkiem. Ja się nigdy w życiu nie nudziłem, nie pamiętam, żebym miał kiedykolwiek zbędną godzinę. I to wynagradza wszystko.