Dziennik Gazeta Prawna - 24 lutego 2023
Michał Kuź
Niemcy czeka deputinizacja i długi okres refleksji
Wojna w Ukrainie powinna doprowadzić do
przełomu w niemieckiej polityce na miarę upadku muru berlińskiego. Biada
Niemcom, biada Europie i biada NATO, jeśli tak się nie stanie, jeśli nie dojdzie
w końcu do deputinizacji elit i nie pojawi się nowa jakość.
Truizmem jest dziś stwierdzenie, że Niemcy popełniały w
ostatnich dekadach błędy w polityce wschodniej. Poza wąskim gronem ekspertów
niewiele osób jednak zdaje sobie sprawę, jak głęboko te błędy są osadzone w
niemieckiej historii i sposobie postrzegania rzeczywistości. Budowanie z
Sowietami, a potem Rosją relacji opartych przede wszystkim na interesach
energetycznych sięga bowiem lat 60. Od początku taka postawa spotykała się też z
konsekwentną krytyką Waszyngtonu.
Czy to koniec Ostpolitik?
Pierwszy był ropociąg Przyjaźń oddany do użytku w 1964 r. i od początku
krytykowany przez administrację Kennedy’ego. Wymusiła ona wtedy na Berlinie
zakaz importu wielkich rur, które mogłyby posłużyć do budowania kolejnych
instalacji. Słynna Ostpolitik Willy’ego Brandta umiała jednak ominąć takie
przeszkody i w latach 70. do ropy dodać import gazu. Gorzką prawdą, o której w
Polsce wolimy nie pamiętać, jest bowiem to, że celem polityki wschodniej Brandta
nie były strzeliste gesty i pojednanie z Polakami. Głównym celem było zbudowanie
z Moskwą relacji, które pozwalałyby zacząć myśleć o pokojowym zjednoczeniu i
dawałyby Berlinowi większą autonomię w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi. Jasno
wskazują na to liczne wywiady i wypowiedzi twardego politycznego realisty i
szefa niemieckiego MSZ za czasów Brandta - Egona Bahra.
W latach 80. do zmniejszenia importu gazu z ZSRR kilkakrotnie starał się
przekonać Niemcy Ronald Reagan, toczący w tym czasie z Moskwą wojnę zastępczą w
Afganistanie. Bezskutecznie: do 1989 r. gaz ze wschodu pokrywał już jedną
trzecią zapotrzebowania Niemiec. To zaś tylko wycinek relacji bilateralnych
pomiędzy Berlinem a Moskwą, których swoistą kulminacją było zielone światło dla
zjednoczenia podczas słynnej konferencji dwa plus cztery (1990).
Mamy więc do czynienia z ponad półwieczem budowania ekonomicznych
współzależności, których nie nadszarpnął tak bardzo - a w pewnym sensie wręcz
wzmocnił - nawet przełom roku 1989. Co więcej, o jak najlepsze partnerstwo z
Moskwą zabiegali nie tylko socjaldemokraci, lecz także chadecy. W 2022 r.
światło dzienne ujrzały dokumenty pokazujące jasno, że Helmut Kohl w 1991 r.
opowiadał się przeciwko niepodległości krajów bałtyckich oraz Ukrainy, był wrogi
poszerzaniu NATO i uważał rozpad ZSRR za historyczną katastrofę. Co więcej, do
tej właśnie oceny Kohl starał się przekonać Françoisa Mitterranda, Mitterrand
jednak lawirował. George Bush senior, a wcześniej Ronald Reagan i Margaret
Thatcher, jak wiadomo, mieli zaś na sprawę zupełnie inny pogląd.
Nie dziwi jednak w tym kontekście już tak bardzo, że w 2008 r. polityczne
dziecko Kohla - Angela Merkel - zablokowało tzw. mapę drogową członkostwa w NATO
dla Ukrainy i Gruzji, krajów napadniętych później przez Rosję. Ówczesny szef
polskiej dyplomacji Radosław Sikorski nie miał wtedy wątpliwości, że są to
działania podyktowane specjalnymi relacjami z Moskwą. Tak naprawdę te relacje
skutecznie podminowały (dosłownie i w przenośni) dopiero wojna w Ukrainie i nie
do końca wyjaśnione uszkodzenie gazociągów na dnie Bałtyku. Dotąd bowiem
mieliśmy do czynienia z dość ogranym schematem: USA i Wielka Brytania prą do
poszerzania granic zachodnich struktur politycznych; Francja nie mówi od razu
"nie", ale zawsze chce coś wynegocjować w zamian. Niemcy zaś trzymają się
polityki utartych stref wpływów w Europie, zwłaszcza w kontekście Rosji, chyba
że presja Waszyngtonu zmusi je niemal siłowo do innych działań. Czy tak
rozumiana i tak głęboko zakorzeniona niemiecka polityka wschodnia może się
skończyć?
Kanclerz Olaf Scholz już krótko po wybuchu wojny zapowiedział radykalną zmianę
kursu politycznego i wzrost wydatków na zbrojenie. Jego exposé wkrótce zostało
okrzyknięte prawdziwym "Zeitenwende", przełomem dziejowym. Nie przez przypadek w
języku niemieckim słowo to zarezerwowane jest dla wydarzeń epokowych; poprzednio
słyszano je w kontekście zjednoczenia Niemiec w 1990 r. Problem polega na tym,
że dziś do podobnej misji potrzebny byłby polityk wielkiego formatu. Wiele
rzeczy o Olafie Scholzu można zaś powiedzieć, ale akurat o bycie wybitnym mężem
stanu trudno go posądzać. Jest sprawnym politykiem partyjnym, doskonałym
organizatorem. Przez większość kariery pozostawał jednak w cieniu innych graczy,
o bardziej wyrazistych cechach przywódczych. Znany był głównie z długich,
nudnych przemów i kuriozalnego, pełnego zarozumialstwa sposobu komunikowania się
z mediami. Ekspertka ds. niemieckich Ośrodka Studiów Wschodnich Anna Kwiatkowska
zwraca też uwagę na jego "młodzieżowy" lewacki radykalizm oraz antyamerykanizm.
Oblany egzamin z historii
Niemieckie relacje z Rosją aż do wojny w Ukrainie opierały się na triadzie. Po
pierwsze, na poszukiwaniu źródeł taniej energii, by ratować konkurencyjność
skądinąd mało innowacyjnej gospodarki opartej na mid-tech, czyli produkcji
średniozaawansowanych dóbr przemysłowych o bardzo wysokiej jakości. Po drugie,
na wdzięczności za umożliwienie zjednoczenia połączonej z postrzeganiem Moskwy
jako gwaranta stabilności w regionie. Trzeci filar jest zaś być może najbardziej
wstydliwy dla samych Niemców, jednak niestety bardzo realny. Chodzi o coś, co
można określić w ramach teorii stosunków międzynarodowych jako soft balancing,
czyli stopniowe emancypowanie się z wpływów anglosaskich, potem ich
równoważenie, a następnie budowanie dla nich kontynentalnej alternatywy.
Tendencja kontynentalna była dość oczywista w przypadku Niemiec wilhelmińskich,
republiki weimarskiej i oczywiście Niemiec hitlerowskich. Odczytywane dziś pisma
ojca niemieckiej geopolityki - Karla Haushofera (1869-1946) porażają jednak
wręcz swoją współczesnością. Haushofer dostrzegał bowiem ogromny potencjał nie
tylko Rosji, lecz także - co w tamtych czasach nie było zupełnie oczywiste -
Chin. Przyszłość Niemiec widział zaś właśnie w budowaniu osi kontynentalnej, aż
po Pekin. Te idee zainspirowały niemieckich polityków wielu pokoleń i wielu
opcji, w tym jego studenta Rudolfa Hessa, późniejszego wiceprzewodniczącego
NSDAP. Słynny lot Hessa do Anglii oraz zamieszanie syna Haushofera w próbę
zamachu na Hitlera, a także żydowskie pochodzenie żony sprawiły, że ten
myśliciel po 1941 r. popadł w niełaskę. Był nawet krótko więziony, a potem
przesłuchiwany przez aliantów pod kątem współodpowiedzialności za zbrodnie
wojenne, którą jednak przesłuchujący ostatecznie wykluczył. Koniec końców
Haushofer w nie do końca jasnych okolicznościach popełnił wraz z żoną
samobójstwo w 1946 r.
Opisuję tę postać tak obszernie, bo choć samo pojęcie geopolityki przez lata
było w Niemczech na cenzurowanym, to kiedy stykam się z wynurzeniami
najtwardszych Putinversteher (rozumiejących Putina), aż wieje z nich
haushoferyzmem. Znany pupil Kremla, premier Saksonii Michael Kretschmer pisał na
przykład swego czasu w "Die Welt" o potrzebie budowania przestrzeni gospodarczej
od Lizbony po Władywostok. Kretschmer jest politykiem CDU. Takich Putinversteher
jest jednak jeszcze więcej w partii rządzącej, czyli SPD. W podobnym duchu o
kontynentalnej przestrzeni ekonomicznej wypowiada się przecież od lat - i jako
kanclerz, i jako płatny lobbysta Putina - Gerhard Schröder. Premier
Meklemburgii-Pomorza Przedniego Manuela Schwesig posunęła się nawet do
utworzenia specjalnej fundacji, przez którą Gazprom przetransferował dziesiątki
milionów euro. Wszystko po to, aby ominąć amerykańskie sankcje.
Podobnie było w przypadku Chin. Niemcy w ostatnich tygodniach swojej prezydencji
w Radzie UE niemal kolanem przepychały porozumienie handlowe z Pekinem. Również
po wybuchu wojny w Ukrainie dobre relacje z Pekinem podtrzymywał Olaf Scholz,
pozwalając Chinom na zakup terminalu w porcie w Hamburgu.
Współczesnym badaczem, który najwyraźniej chyba dostrzegł swoisty powrót
haushoferyzmu połączony z ambitniejszym postrzeganiem przez Berlin swojej roli w
UE oraz coraz większym antyamerykanizmem, jest Hans Kundnani. Jego świetna,
wydana już w 2014 r., książka "The Paradox of German Power" w wielu ocenach
niemieckiej polityki okazała się prorocza. Główną tezą jest zaś to, że choć
Niemcy starają się być częścią kolektywnego Zachodu, to w praktyce powraca na
naszych oczach tzw. kwestia niemiecka, czyli problem kraju, który - jak to ujął
Henry Kissinger - jest "za duży dla Europy, ale za mały dla świata". Inaczej
mówiąc, Niemcy nie mogą się wpasować w globalny ład, bo nie potrafią pogodzić
swoich dawnych globalnych ambicji z faktycznym statusem jednego z de iure
szeregowych członków UE i NATO. W efekcie ich polityka staje się niekonsekwentna
i destabilizująca, zwłaszcza dla peryferii obecnego geopolitycznego Zachodu,
krajów takich jak Polska i Ukraina. Niemcy bowiem z jednej strony korzystają
gospodarczo z przesunięcia granic zachodnich struktur na wschód, z drugiej
jednak obawiają się, że długofalowo zaburzy to równowagę sił w Europie,
umniejszy ich wpływy i ustawi na geopolitycznej szachownicy "konie trojańskie
USA" (jak nazwał Polskę pewien urzędnik KE). Podobnie w przypadku Ukrainy Berlin
nie chce miażdżącej wygranej Kijowa, gdyż boi się geopolitycznych konsekwencji
wyraźnej porażki Rosji.
Kiedyś niemieccy decydenci, tak jak Helmut Kohl podczas pierestrojki,
zachowaliby takie myśli dla siebie i dopasowali działania do polityki innych
ważnych graczy. Teraz jednak, jak przytomnie zauważył Kundnani, brexit i grecki
kryzys przyspieszyły pewne procesy. Zwiększyły w Niemczech poczucie sprawczości
w UE i w efekcie ośmieliły je do stawiania coraz częściej wyłącznie na siebie i
własny punkt widzenia.
Oczywiście tamtejsi politycy i liczni komentatorzy głównego nurtu przeciwstawią
się ostro tej narracji. W warstwie deklaratywnej prozachodniość stała się bowiem
elementem politycznego DNA Niemców. Częścią paradoksu współczesnych Niemiec jest
bowiem to, że nawet kiedy berlińskie elity działają w kierunku podważającym
spójność UE czy NATO, to poza skrajną lewicą i prawicą nie są one zdolne do
otwartego wyartykułowania tego faktu. Najdalej z czołowych decydentów poszedł
chyba Heiko Maas, wówczas szef niemieckiej dyplomacji, pisząc w 2018 r. w
tekście dla "Handelsblatt" o potrzebie emancypacji spod wpływów USA, która jest
głębsza i starsza niż sama niechęć do Donalda Trumpa. Maas ma zresztą na koncie
późniejszą dość ciekawą wypowiedź - po szturmie zwolenników byłego prezydenta na
Kapitol w styczniu 2021 r. - kiedy to zaproponował niemiecką pomoc w odbudowie
amerykańskiej demokracji na "wzór nowego planu Marshalla". Znane też jest jego
demonstracyjne szydzenie z Trumpa, kiedy ten na forum ONZ piętnował niemieckie
uzależnianie się od rosyjskich surowców.
Trudno się zresztą Maasowi dziwić. Za prezydentury Trumpa niemieckie ego
pompowała niefrasobliwie również część amerykańskich środowisk liberalnych,
których członkowie byli zniesmaczeni ekscesami swojego prezydenta. Były zastępca
sekretarza stanu w administracji Billa Clintona James P. Rubin nazwał nawet
Angelę Merkel "przywódcą wolnego świata" na łamach Politico.
Specyficzne dwumyślenie sprawia, że z jednej strony Niemcy uważają się za
modelową zachodnią demokrację w stopniu większym niż USA, z drugiej jednak muszą
budować geopolityczną pozycję, uwzględniając dwa potężne autorytaryzmy - Moskwę
i Pekin. Nie jest to do końca li tylko cyniczna hipokryzja. Sam obserwowałem to
wielokrotnie: wielu Niemców to ludzie autentycznie rozdarci. Nie umieją do końca
pogodzić deklarowanej tożsamości z twardymi interesami ich kraju oraz jego
dążeniami do pozycji globalnego gracza. W efekcie niemieckie elity miotają się
między tym, co w teorii stosunków międzynarodowych określa się konstruktywizmem,
a tzw. realizmem strukturalnym. Wpadają w złość, kiedy podsuwa się im niewygodne
historyczne analogie, oskarżają adwersarzy o niczym niemotywowaną germanofobię,
szowinizm, w przypadku Polaków zaś o bycie zaślepionymi poplecznikami Jarosława
Kaczyńskiego. Byleby nie przyznać, że - jak to określił na łamach "Frankfurter
Allgemeine" znany historyk, prof. Martin Schulze Wessel - Niemcy przyjęły pewien
"zakład z historią" i właśnie go przegrały.
W optymistycznej wersji ten zakład sprowadzał się do stwierdzenia mniej więcej
takiego: "Wierzyliśmy, jak Fukuyama, że historia się skończyła, więc robienie
dobrych interesów z Rosją i Chinami nie jest problemem, bo wszyscy zmierzamy i
tak w tym samym kierunku, tylko z różną prędkością". W rezultacie Niemcy
uderzają się dziś w pierś, wyznając: "Pomyliliśmy się, przepraszamy, ale to w
końcu wy, Amerykanie, podsunęliście nam tę myśl o końcu historii". Mniej więcej
taką wersję zakładu i jego konsekwencji w swoim tekście na łamach "Foreign
Affairs" przedstawił niedawno sam Olaf Scholz. Pesymistyczna interpretacja
zakładu brzmi jednak tak: "Wyrzekliśmy się otwartej przemocy, ale nie swoich
geopolitycznych marzeń, chcieliśmy innymi metodami uczynić Niemcy światową
potęgą, nawet za cenę paktu z Xi oraz Putinem". Dziś wiemy, że tak czy inaczej
zakład jest przegrany. Dodam tylko, że twórca pojęcia soft power, Joseph Nye,
nie uważał, że zaliczają się do tej sfery narzędzia stricte gospodarcze. Surowce
energetyczne, eksport technologii, bariery handlowe lub ich brak to jednak
obszar hard power pokrewny działaniom militarnym. Nierozważne zapuszczanie się
na to terytorium doprowadza w końcu także do rozlewu krwi.
Dochodzimy w tym punkcie do kolejnej nieprzyjemnej dla Niemiec prawdy. Masowe
represje, kult jednostki, system, w którym dwie trzecie ludzi zatrudnia de facto
państwo, pełne zwasalizowanie mediów, wszechobecna przemoc i despotyczne
uzależnienie działań aparatu władzy od woli jednego człowieka - wszystko to
czyni ze współczesnej Rosji państwo już nawet nie autorytarne, lecz totalitarne.
Niemcy tymczasem, również ustami obecnego kanclerza, podkreślają, że mamy do
czynienia z "wojną Putina", której absolutnie nie są winni zwykli Rosjanie.
Wygląda to trochę jak kalka z demonizowania Hitlera kosztem wybielenia "zwykłych
Niemców". Zupełnie jakby nasi zachodni sąsiedzi nie rozumieli, że choć nie ma w
rozwiniętych kulturach prawnych pojęcia odpowiedzialności zbiorowej, to nie
można też fenomenów takich jak totalitaryzm traktować tylko jako tworów jednej,
chorej jednostki. Stąd tylko krok to stwierdzenia, że wystarczy tę jednostkę
usunąć, by sytuację naprawić. A od tego tylko krok do wniosku, że taka jednostka
to jakiś wybryk natury i podobne rzeczy miały miejsce już dawno, w wyjątkowych
okolicznościach i są jakby nie do końca prawdziwe, na pewno zaś nie mają prawa
się powtórzyć.
Tymczasem totalitaryzm jest chorobą całego społeczeństwa, którą musi ono w
całości przepracować, zanim będzie można mu na arenie międzynarodowej ponownie
zaufać. Czekanie na wymianę Putina na inną twarz, by wrócić do business as usual,
byłoby jak pozostawienie w 1945 r. na urzędzie prezydenta Rzeszy admirała Karla
Dönitza. A wraz z nim nazistowskiego systemu prawnego, w tym ustaw norymberskich
i aparatu represji oraz terroru, byleby tylko uniknąć dalszego rozlewu krwi i
politycznej destabilizacji w dość sprawnie przez Hitlera poukładanej Europie. A
przecież nawet tak imponująca praca nad swoją tożsamością jak ta, którą wykonały
powojenne Niemcy, nie musi wcale przynieść pożądanych efektów.
Czekając na niemieckiego Churchilla
W relacjach pomiędzy Niemcami a Rosją coś oczywiście pękło. Jak zwraca uwagę
Sebastian Płóciennik z OSW, wymiana handlowa pomiędzy Niemcami a Rosją w grudniu
2022 r. drastycznie spadła (eksport -60 proc., import -56 proc. w stosunku do
tego samego miesiąca roku poprzedniego). To może zwiastować udany decoupling,
czyli odseparowanie gospodarki niemieckiej od rosyjskiej. Jako politolog mam
jednak obawy, że za owym decouplingiem nie idzie polityczna deputinizacja.
Schröder i Kretschmer dalej mówią o tym, że do interesów trzeba będzie wrócić.
Markus Krebber, CEO największego niemieckiego koncernu energetycznego RWE, uważa
z kolei energetykę jądrową za zbędną, nadal nawołuje natomiast do budowy nowych
elektrowni, których podstawowym paliwem jest gaz ziemny. Nie tłumaczy przy tym
zupełnie, skąd ma teraz pochodzić tani gaz. Niemców nie zraża nawet odrzucenie
przez Putina (według nieoficjalnych doniesień) amerykańskiej propozycji, by
powrócić do granic z początku lutego 2022 r. przy zachowaniu przez Rosję Krymu i
uniknięciu odpowiedzialności za zbrodnie wojenne. Kanclerz Scholz chce stawiać
przede wszystkim na dyplomację. Berlin decyduje się na pomoc militarną Ukrainie
z tradycyjnym ociąganiem, dopiero pod ogromną presją, często niemal wygrażając
swoim adwersarzom. Tak uczynił - nawet dość miło przez nas wspominany - były
ambasador w Warszawie Rolf Nikel, mówiąc, że polskie pięć minut na ułożenie
sobie na nowo stosunków z Berlinem wkrótce się skończy. Nic dziwnego, że przy
takim przywództwie elektorat jest skonfundowany. Według Ipsos w Niemczech
najwięcej respondentów ze wszystkich większych europejskich krajów uważa, że
wojna w Ukrainie to problem tylko Ukraińców.
Wszystko to sugeruje, że być może krytycy obecnych Niemiec za dużo od tego kraju
wymagają. Niemcy nie są w stanie bez silnych związków z Rosją i Chinami być tą
gospodarczą potęgą, którą dotychczas były. Nie można więc od nich oczekiwać, że
przy normalnym, urzędniczym przywództwie, zaangażują się dobrowolnie i z
zupełnym przekonaniem w starcie z chińsko-rosyjskim blokiem, by ratować
Ukraińców, Bałtów czy Polaków. Do tego byłby im potrzebny przywódca wizjoner,
który zrozumiałby, że nie da się wiecznie siedzieć okrakiem na politycznym
płocie. Gospodarczo i geopolitycznie Niemcy w nowym powojennym świecie tak czy
inaczej będą słabsze. Albo będą bowiem miały do czynienia z silniejszą i tracącą
do nich zaufanie Europą Środkowo-Wschodnią, albo z neoimperialną drapieżną
Rosją, która też przestała im ufać. Jak się wydaje, w takiej sytuacji, nie mogąc
już ratować dawnej świetności, należy wybrać mniejsze zło i zachować
przynajmniej dobre imię.
Przed podobnym wyborem podczas II wojny światowej stanął przywódca wielkiego,
ale bardzo zmurszałego imperium - Winston Churchill. Dla wszystkich
zainteresowanych jasne bowiem było, że niezależnie od ostatecznego wyniku
wielkiego globalnego konfliktu Imperium Brytyjskie na nim straci. Powojenny
świat będzie bowiem albo amerykański, a więc wrogi kolonializmowi, albo
zdominowany przez kraje osi, a więc marginalizujący Brytyjczyków. Wiedzieli o
tym także naziści i dlatego chcieli zaoferować Wielkiej Brytanii deal: w zamian
za poparcie lub względną neutralność Berlin pozwoliłby przypuszczalnie Londynowi
zachować część zamorskich kolonii. Wspomniany Hess udał się przecież do Wielkiej
Brytanii właśnie po to, by w swoistym akcie desperacji podjąć jeszcze jedną
próbę negocjacji pokojowych z Churchillem. To, że Hitler się od Hessa odciął i
zaczęto sugerować jego chorobę umysłową, zdawało się zaś tylko dyplomatycznym
wybiegiem.
Niemcy, jak Anglia przystępująca do II wojny światowej, potrzebują dziś
przywódcy, który zdecyduje się z zimną krwią na rozmontowanie ich snów o
potędze, również tej gospodarczej. A wszystko po to, by uratować ich zachodnią
tożsamość. W przeciwnym razie czeka je koszmar powrotu do niemieckiej "osobnej
drogi". Wojna w Ukrainie wpływa na kwestię niemiecką mniej więcej tak, jak II
wojna światowa wypłynęła na kwestię brytyjską. Niemcy nie są pełnokrwistym
globalnym graczem i nie mogą traktować UE jako trampoliny do takiego statusu.
Historia czyni z nich jedno z państw europejskich, które musi zaakceptować, że
UE ewoluuje i zmienia się na ich oczach. Scholz z pewnością Churchillem nie jest
i nigdy się nim nie stanie. Jest zbyt głęboko osadzony w istniejącym
postmerkelowskim układzie. Pewne nadzieje można wiązać z Friedrichem Merzem,
może nie ze względu na jego wielką charyzmę, ale na proatlantyckość,
nonkonformizm oraz niechęć do dawnych układów w niemieckiej polityce. Merzowi
byłby jednak potrzebny też partner o profilu bardziej progresywnym i
młodzieżowym, a przy tym równie antyputinowskim i proatlantyckim. Takim
partnerem odnowionego CDU mogliby być Zieloni, jedyne ugrupowanie, które jeszcze
przed inwazją rosyjską złożyło w Bundestagu wniosek o wycofanie się z projektu
Nord Stream 2. Osobiście bardzo ucieszyłbym się z koalicji CDU-Zieloni po
następnych wyborach. Byłby to również najbardziej obiecujący układ z punktu
widzenia przyszłości Niemiec, NATO i UE.
Obawiam się równocześnie, że SPD będzie musiało przejść głęboką wewnętrzną
przemianę. Cały kraj czeka zresztą deputinizacja i długi okres refleksji. Niemcy
oczywiście już raz bardzo się starały przepracować swoją przeszłość i należy to
docenić, nie wolno ich wysiłku wyśmiewać i bagatelizować. Coś jednak poszło
bardzo nie tak. Z jakichś powodów, pomimo wielu sygnałów alarmowych, Berlin
bowiem przyczynił się gospodarczo i politycznie do powstania w Europie nowego,
silnego opresyjnego reżimu o cechach totalitarnych. Niemcy nie są tak jak
poprzednio bezpośrednimi sprawcami, są jednak współwinni. Taka jest bolesna
prawda, której nie da się zagadać ani zakryć dyplomatycznymi wykrętami
nieprzypadkowo zwanymi ostatnio "scholzingiem".