Gazeta Wyborcza - 05/01/1996

 

 

PIOTR LIPIŃSKI

NIETOPERZ CICHO ŚMIGNĄŁ

 

 

W słuchawce obcy głos powiedział: "Pani jeszcze żyje"? Po chwili dodał: "Już niedługo".Taki telefon Zofia Lindorfówna odebrała na początku 1968 roku. Lindorfówna, znana aktorka, piękność, która jeszcze przed wojną zagrała w filmowych wersjach "Trędowatej" i "Ordynata Michorowskiego", czuła coraz większy strach. Telefon w następnych dniach odzywał się wielokrotnie.

Lindorfówna zaczęła w zeszycie w linię spisywać swoje wspomnienia. Zatytułowała je "Moje powojenne czarne dni". Rękopis złożyła w Bibliotece Narodowej z zastrzeżeniem, że można go będzie czytać dopiero dziesięć lat po jej śmierci. Do dziś rękopis nigdzie nie był publikowany.

Na pierwszych stronach, pod datą 5 III 1968 r. napisała: "16 lat i 5 miesięcy temu owdowiałam, jestem sama, stygmat tragicznej śmierci Stefana naznaczył moje istnienie wieczną żałobą serca. Komu zatem zależy, aby mnie jeszcze i teraz udręczać, zatruwać spokój, niszczyć i tak już marne zdrowie? Cóż można przypuszczać? Jedynie chyba, że ktoś z bandy morderców mego męża Stefana wyszedł z więzienia i częstuje mnie trucizną. Zaczynam wpadać w obsesję, oglądam się za siebie, w każdym przechodniu upatruję wroga. Chodzę tylko drogą i koło siedzib ludzkich, nie odważam się tak jak dawniej spacerować po lesie. Czy ma się zacząć dla mnie na nowo okres, który przeżywałam wiele lat po śmierci Stefana, kiedy będąc na scenie stale bałam się, że ktoś do mnie z widowni strzeli?".

Hłasko i Odolska

Mężem Zofii Lindorfówny był Stefan Martyka.

"Niejaki Stefan Martyka, aktorzyna trzeciorzędny, który prowadził w Polskim Radiu audycję pod tytułem >>Fala 49<< - pisał Marek Hłasko w >>Pięknych, dwudziestoletnich<<. - Bydlę to włączało się przeważnie w czasie muzyki tanecznej, mówiąc: >>Tu Fala 49, tu Fala 49. Włączamy się<<. Po czym zaczynał opluwanie krajów imperialistycznych; przeważnie jednak wsadzał szpilki w pupę Amerykanom, mówiąc o ich kretynizmie, bestialstwie, idiotyzmie i tego rodzaju rzeczach - następnie kończył swą tyradę słowami: >>Wyłączamy się<<. Pewnego dnia jakiś student położył Martykę trupem; z początku sądzono, że jest to zemsta Jana Cajmera, który był wtedy dyrektorem orkiestry tanecznej Polskiego Radia: w czasie audycji Cajmera Martyka włączał się najczęściej. Wkrótce jednak ustalono, że morderca Martyki był stałym gościem Ośrodka Informacyjnego Ambasady USA i Ośrodek zamknięto".

Inaczej te wydarzenia widziała Wanda Odolska, która w "Trybunie Ludu" w artykule "Z nienawiści do sztuki i prawdy" pisała: "Zastrzelili Stefana Martykę. Udało się. Udało się dlatego, że my wszyscy od sześciu lat przywykliśmy żyć w klimacie praworządności, bezpieczeństwa i spokoju. Nikt nie ma potrzeby ani ochoty nie ufać człowiekowi, który idzie ulicą, ani człowiekowi, który obok nas pracuje w urzędzie. Napad był ordynarnym zamachem bandyckim. Głos Stefana Martyki na radiowej >>Fali 49<< niósł daleko w eter prawdę. Twardo i ostro Stefan Martyka wypowiadał każde słowo, w które wierzył. Słowa oburzenia o trupach koreańskich dzieci, o nieszczęsnym Murzynie Mac Ghee, słowa gniewu, gdy wymieniał z imienia i nazwiska morderców gestapowskich, przywracanych do łask i zapraszanych do sztabów anglo-amerykańskich".

Zrywał maskę kłamstwa

Pogrzeb był wspaniały.

Ówczesna prasa donosiła: Od samego rana pod Teatrem Narodowym gromadzą się kolejki mieszkańców stolicy. Powiewają flagi narodowe i robotnicze. U stóp katafalku spoczywa wieniec z cyklamenów i róż od Ministerstwa Kultury i Sztuki. Po południu na placu Teatralnym gromadzi się ponad 25 tys. osób. Stoją wokół wysokiego, pokrytego czerwienią podwyższenia, na którym spoczywa trumna.

Przemawia Włodzimierz Sokorski, wiceminister kultury i sztuki: "Stefan Martyka brzydził się kłamstwem i kłamstwo zwalczał. Jego spokojny, miękki głos na fali polskiego radia zrywał z zakrytych nienawiścią twarzy zdrajców i agentów anglosaskich maskę kłamstwa i pokazywał ich narodziny w nagiej prawdzie pospolitej zbrodni".

Wszyscy byli ideowi

Włodzimierz Sokorski dziś:

- Martyka w radiu uzasadniał procesy polityczne, mówił o akowskich generałach, mordowanych na mocy wyroków sądowych. Mord na nim był dosyć przypadkowy. To nie była żadna organizacja, ale zwykli chłopcy, którzy uznali go - nie bez racji - za wroga narodu. W środowiskach młodzieżowych Martyka był znienawidzony. Ci chłopcy, którzy go zamordowali, też byli ideowi.

Sokorski chodzi z trudem, siedzimy na jego balkonie, który nazywa swoim ogrodem. Opowiada:

- Do mnie wiadomość o śmierci Martyki dotarła chyba w nocy, zadzwonił mój zastępca. To był szok, takie mordy już się nie zdarzały. Potem w radiu odbyliśmy naradę aktywu, żeby uspokoić ludzi, bo się zaczęli bać. Inna propagandystka, Wanda Odolska zażądała od Bieruta ochrony, dostała oficera UB.

Stefan Martyka był człowiekiem ideowym. Nic z tego nie miał, poza przykrościami. Sam przygotowywał teksty swoich wystąpień. Oczywiście na pewno dostawał sugestie od wydziału prasy i propagandy KC. Ale Odolska na przykład była ręcznie sterowana przez Bieruta.

Lindorfówna, jego żona, to była ładna postać. I świetna aktorka. Byli znaną parą, zapraszano ich często na akademie do deklamowania wierszy. Lindorfówna wywodziła się z kręgów AK, patriotycznych. A Martyka, choć też pochodził ze środowisk AK, był człowiekiem partii.

Wieniec od Tereni

Jeszcze raz pogrzeb.

Cała prasa zauważyła i podkreśliła, że na grobie złożono wieniec: "Drogiemu Tatusiowi - siedmioletnia Terenia".

Rok później prokurator, oskarżając w sądzie zabójców, również mówił o tym wieńcu: "Tysiące ludzi przesunęły się przed tonącą w morzu kwiecia trumną. Przed trumną, u której leżał wieniec z białych róż złożony ojcu przez siedmioletnią Terenię".

Terenia jest córką z pierwszego małżeństwa Martyki. W rzeczywistości nie składała żadnego wieńca. O śmierci ojca dowiedziała się dopiero rok później.

- Usłyszałam od koleżanek w szkole - wspomina. - Że taki komunista, a już nie żyje. Na pogrzebie nie byłam.

Dziś niechętnie godzi się na rozmowę. Nie chce, żeby przypominano jej ojca. Pracuje w radiu, boi się, że ktoś ją zacznie kojarzyć z ojcem.

- Fala była bardzo proradziecka i ojcu się to nie podobało - mówi córka. - W roku 1950 dostał w ciemnym zaułku po głowie, bo utożsamiano go z tym napastliwym tonem na Zachód. Chciał się wycofać. Udał chorobę i wziął trzymiesięczny urlop.

Ojciec był religijny. Nawet kiedy żył z Lindorfówną bez ślubu kościelnego, mieli w kościele Zbawiciela wspólną ławkę ze swoimi nazwiskami i co tydzień chodzili na mszę.

Córka kończy: - Kiedy między mamą a tatą zaczęły się nieporozumienia, mama poszła do wróżki. Ta jej powiedziała, żeby się nie przejmowała, bo przed ojcem pozostało i tak już niewiele życia.

Oko potwora

W czasie wojny Zofia Lindorfówna była kelnerką w "Cafe Bodo" i "U Aktorek". Po powstaniu wyszła z Warszawy. Kiedy wojna się kończyła, wróciła. W pamiętniku "Moje powojenne czarne dni" opisała pierwsze dni w Warszawie. Po powrocie głodna trafiła do jakiegoś baru, gdzie zamówiła jajko ze szpinakiem. Po chwili kelner powiedział, że obok siedzi kobieta, która ma wiadomość o jej matce. Kabieta ta powiedziała, że obie siedziały w obozie w Ravensbrueck. Matka Lindorfówny nie przeżyła. "Zanosiłam się łkaniem - zapisała w swoim pamiętniku Zofia Lindorfówna - i wtedy kelner przyniósł mi moje zamówione danie. Poprzez łzy zobaczyłam - straszne jak mi się wydało - żółto-białe jajo, które patrzyło na mnie jak oko potwora, wyłaniające się z zieleni szpinaku. Obraz ten, tak brutalnie realistyczny w swej codzienności, związał mi się na zawsze z tym bolesnym, żałobnym dla mnie momentem".

Pojechała do Ministerstwa Kultury i Sztuki, w którym pracowała jej cioteczna siostra, aby opowiedzieć o śmierci matki. "W pewnej chwili minął nas idący korytarzem wysoki, szczupły brunet. >>Kto to jest?<< - zapytałam nie wiadomo dlaczego - i zaraz usłyszałam odpowiedź mojej kuzynki: >>To Stefan Martyka, był aktorem i dyrektorem administracyjnym teatru w Wilnie. Zdołał wrócić jako repatriant przez Lublin, gdzie zetknął się z Szyfmanem, który go bardzo ceni i popiera, jest jego prawą ręką<<. W takich okolicznościach zobaczyłam Stefana po raz pierwszy. Przez mgłę łez".

Dalej pisała: "Początkowy okres naszej miłości ze Stefanem był znaczony wieloma przykrościami i dramatycznymi akcentami. Zrywałam trzy razy". Pierwszy raz w Zakopanem: "Było to podczas spaceru nad Morskim Okiem. Reakcja Stefana była straszna. Padł na ziemię, szarpał garściami murawę, wyjąc jak ranione zwierzę".

Opisywała swojego przyszłego męża: "Jego szkolne lata to bursy i internaty. Opowiadał, że co dzień idąc do szkoły wstępował na pacierz do kościoła św. Wojciecha na Rynku, że uczył się grać na skrzypcach i po paru latach wstąpił do konserwatorium, w którym ukończył chlubnie klasę skrzypiec". Po maturze ojciec wydał na jego cześć przyjęcie w ogrodzie. Nagle w mroku nocy zza ogrodzenia wyłoniła się nieznana postać. Okazało się, że to wędrowny wróżbita. Ojciec poprosił go, żeby wyjawił przyszłość syna. "Stefan chętnie otworzył swoją dłoń przed wróżbitą, ale tamten nagle odtrącił ją gwałtownie i oświadczył, że nie chce wróżyć. Stefan jednak domagał się, twierdząc, że jeśli nawet widzi coś złego, to może mu powiedzieć, bo on się nie boi.
>>Pan zginie tragicznie. Niedługo<<. Padły słowa, które zwarzyły radosny nastrój obecnych, a i na Stefanie, choć tego nie ujawniał, zrobiły wielkie wrażenie. Opowiadając mi o tym zdarzeniu Stefan śmiał się mówiąc: >>I jak tu wierzyć wróżbom? Tyle już lat minęło i nic się dzięki Bogu nie stało. Bajki!<<".

Prośba skatalogowana

Nie sposób odtworzyć okoliczności wydania na Martykę wyroku śmierci bez znajomości materiałów archiwalnych MSW.

Kilka miesięcy temu zwróciłem się do MSW o odtajnienie akt związanych ze śmiercią Martyki. Po dwóch miesiącach otrzymałem pismo z MSW, z którego dowiedziałem się, że MSW otrzymało moją prośbę, że pod takim i takim numerem została ona skatalogowana oraz że mam się uzbroić w cierpliwość, bo MSW otrzymuje dużo podobnych próśb.

Przez kilka następnych miesięcy MSW nie odzywało się.

Niektóre materiały związane ze śmiercią Martyki udało mi się zdobyć z nieoficjalnego źródła z zastrzeżeniem, że nie ujawnię ich pochodzenia. W dalszej części tekstu będą się więc pojawiały informacje, których źródło niestety nie zostanie ujawnione.

Sobota

Zamach na Stefana Martykę zorganizował Zenon Sobota, występujący też pod okupacyjnym nazwiskiem Zenon Tomaszewski. To on stworzył podziemną organizację "Kraj", która wydała wyrok na Martykę.

Maria Tomaszewska, żona Soboty, mówi: - Byłam od niego młodsza o 14 lat, byłam drugą żoną. Ślub wzięliśmy już po wojnie.

Zenon Sobota całe życie spędził na pograniczu walk wywiadów.

Przed wojną był oficerem "dwójki", wojskowego kontrwywiadu, który skierował go do pracy w starostwie w Krośnie.

Łukasz Grzywacz-Świtalski, były żołnierz AK, w książce "Z walk na Podkarpaciu" (PAX, 1971 r.), pisze o Sobocie: "W okresie ostatnich trzech lat przed wojną pozostawał w zażyłych stosunkach z dwoma Niemcami. Jeden z nich, Antoni Schiller - podejrzany o szpiegostwo - został w r. 1938 wydalony z granic Polski. Drugi Niemiec, inż. Rothe także przed wojną b. często gościł u siebie Zenona Sobotę. Istnieją poważne poszlaki, pozwalające przypuszczać, że będąc w szeregach ruchu oporu - pracował jednocześnie dla Niemców. M.in. jest faktem, że gdy Sobota w kwietniu 1941 r. z bronią w ręku został aresztowany w Korczynie przez Niemców i przewieziony do więzienia w Jaśle, to już nazajutrz Niemcy wypuścili go na wolność. Jest również faktem, że w akcjach, w których uczestniczył Sobota, nie ginęli Niemcy".

Stanisław Mazurkiewicz, syn Jana Mazurkiewicza "Radosława", w książce o swym ojcu również przedstawia te epizody z życia Soboty, jednak zupełnie inaczej je interpretuje:

"Zlikwidowano wówczas siatkę wywiadu niemieckiego i inż. A. Schiller musiał opuścić Polskę, natomiast inż. N. Rothe uznano za >>niewinnego<< i powierzono nad nim dyskretny nadzór właśnie pracownikowi Starostwa, Zenonowi Sobocie. Agent Abwehry po różnych perypetiach we wrześniu 1939 r. powrócił na te tereny i pełnił oficjalnie funkcję dyrektora Urzędu Górniczego w Jaśle, a nieoficjalnie reprezentował niemieckie służby wywiadowcze. Kiedy Z. Sobota został przypadkowo aresztowany 14 kwietnia 1941 r. i przekazany jasielskiemu gestapo, znajomy sprzed wojny, zapewne licząc na to, że uda się tą drogą spenetrować polskie podziemie, polecił go zwolnić".

Wiadomo z całą pewnością, że w czasie wojny Sobota był w akowskim wywiadzie, więc jego kontakty z Niemcami mogły być usprawiedliwione. Wiadomo też, że dowodził głośną akcją odbicia z więzienia w Jaśle 66 więźniów politycznych.

Maria Gonet-Teklińska, wojenna łączniczka Zenona Soboty, wspomina go w "Brzozowskich Zeszytach Historycznych": "Czasem zwracałam mu uwagę w spokojnej rozmowie na może zbytnie narażanie przede wszystkim siebie, innych, czy nawet mnie i moją rodzinę w niektórych jego poczynaniach. Odpowiadał krótko: >>Sprawa pilna, tak musi być, przekonasz się później, że mam rację<< - i tyle w jego oczach widziałam wtedy zapału, wiary (...)".

- W kwietniu 1945 r. Aleksander Zawadzki, który potem został przewodniczącym Rady Państwa, zaproponował mężowi stanowisko w administracji - mówi Tomaszewska. - Najpierw został starostą w Będzinie, potem prezydentem Katowic.

W tym czasie Sobota prowadził trudną dziś do rozszyfrowania grę. Związał się ze śląską komendą podziemnej organizacji Wolność i Niezawisłość. Wraz z kolegą prowadził firmę Orion, handlującą towarami kolonialnymi, z której zysk kierowany był na podziemną działalność WiN-u. Kiedy został zwolniony ze stanowiska prezydenta Katowic, szukał kontaktu z rosyjskimi wojskowymi, którzy skierowali go do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Rozmawiał z pracownikami Departamentu III, mówił, że należy do WiN, podał nazwisko jednej osoby i kilka pseudonimów. Rozmawiał m.in. z płk. Janem Tatajem, dyrektorem Departamentu III i Józefem Czaplickim, wicedyrektorem. Po latach Sobota prawdopodobnie planował zamach na Tataja, do którego nie doszło, a Czaplicki kierował poszukiwaniami Soboty.

- 2 marca 1948 roku Zenon zaginął - opowiada żona. - Dzwonię po wszystkich szpitalach, czy nie było wypadku w mieście. Ostatni szpital, wtedy wchodzi trzech smukłych panów z UB, łapią za słuchawkę, wyciągają legitymację chyba z wojewódzkiego urzędu.

Sobotę aresztowano pod zarzutem malwersacji finansowych. Kilka miesięcy później miano go przewieźć z aresztu w Poznaniu do więzienia w Warszawie. Udało mu się nakłonić konwojenta, aby wstąpili do domu. Maria Tomaszewska nakryła stół, na którym pojawił się alkohol. Konwojent zaczął pić, a Sobota uciekł. Ukrywał się i tworzył podziemną organizację "Kraj". W czasie, gdy wykonała ona wyrok na Martyce, była prawdopodobnie największą podziemną organizacją w kraju. Liczyła ponad sto osób w kilku województwach.

Wyrok boży

Zofia Lindorfówna pisała w pamiętniku: "Nasze wakacje w 1951 r. miały być urozmaicone, gdyż byliśmy już właścicielami półwiśniowego auta BMW, którym zamierzaliśmy wędrować przez Polskę. Stefan był znakomitym automobilistą, prowadził wóz świetnie i był w nim zakochany jak jeździec w ulubionym wierzchowcu. On układał trasę podróży. Była szczególna - a jak się później okazało - przeczuciowo znamienna... Koniecznie chciał jechać przez Częstochowę, abyśmy razem mogli być na Jasnej Górze... Końcowym etapem był zamówiony przez nas pensjonat w Rabce, a to dlatego, że tam przebywała w prewentorium u Sióstr przez kilka miesięcy Teresa, córka Stefana.

W nocy z 8 na 9 września w 1951 r. wyszłam na chwilę na podwórze z moją suczką. Było cicho i ciepło - niebo głęboko granatowe i wygwieżdżone. Nagle nie wiadomo skąd mignął tuż koło mnie lotem zakosowym czarny wielki cień. Przeleciał z góry i na wysokości mego serca skręcił w bok niknąc w ciemności. Krzyknęłam przeraźliwie. Widocznie jakiś wielki nietoperz cicho śmignął przede mną. To było straszne, złowróżbne. Było to na parę godzin przed śmiercią mego męża".

Zgubił go głos

Wojciech Wojciechowicz wspomina: - Byłem intendentem teatralnym, Martykę poznałem jeszcze przed wojną w Wilnie. Po wojnie Szyfman był w świetle ówczesnej propagandy kapitalistą. Wrócił do Teatru Polskiego, który prowadził przed wojną. Władze chciały mu narzucić dyrektora-komunistę. Warszawa była nastawiona patriotycznie, teatr utrzymywał tego ducha, a chodziło o zniszczenie tego ducha. Gdyby Szyfman chciał wstąpić do partii, to nikt by nie uwierzył w taką przemianę. Szyfman z Martyką uradzili więc, że ten drugi się poświęci i jako człowiek, który nie miał na sobie skazy, wstąpi do partii. Nikt nikomu w partii nie wierzył, więc wkrótce jako "pracę magisterską" powierzono mu lektorat w >>Fali 49<<. On niczego nie redagował, ani nie pisał. Tylko czytał. W końcu chciał zerwać z Falą. Udawał, że zaczyna chorować na gardło.

Zofia Lindorfówna w pamiętniku "Moje powojenne czarne dni": "Stefana zgubił jego doskonały głos i bezbłędna dykcja. Nie był politykiem - to pewne. Nie interesował się tymi sprawami, były mu dalekie. Jego udział w >>Fali 49<< - nieszczęsnej i przeklętej jak się okazało - był przypadkiem. Zaproponowano mu, aby jadąc z teatru na obiad do domu - wstępował do Radio na trzyminutową audycję. Kiedy się zapytał >>Co to będzie?<<, odpowiedziano: >>Aktualne radiowe komunikaty<<. Nie przeczuwał żadnego niebezpieczeństwa".

"Tekstu nigdy mu nie posyłano, dostawał go na miejscu".

"Był przypadkowym narzędziem, tarczą, speakerem, głosem - i dlatego męczennika śmiercią zginął".

">>Fala 49<< - cyfra ta daje w sumie 13..."

Zapis wydarzenia

Akta śledcze, przesłuchanie Krystyny Metzger, lat 37, wykształcenie wyższe: "W maju 1951 r. będąc w bibliotece pracowników wydawnictwa >>Sztandaru Młodych<< zauważyłam na drzwiach jednego mieszkania tabliczkę z napisem Stefan Martyka. Informację przekazałam Zenonowi Tomaszewskiemu, który zaczął planować zamach.

Akta śledcze, przesłuchanie 21-letniego Lecha Śliwińskiego:

"9 IX 51 r. rano przybyliśmy do Warszawy na dworzec Śródmieście. Wszyscy udaliśmy się w stronę Wisły, gdzie zamieszkiwać miał Martyka. Oprócz mnie wszyscy otrzymali pistolety. Na skutek pukania, drzwi otworzyła jakaś starsza kobieta i wówczas weszliśmy do przedpokoju. Martyka w tym czasie wychodził z łazienki, wobec czego poprosiliśmy go do pokoju".

Akta śledcze, zeznania 23-letniego Tadeusza Kowalczuka: "W przedpokoju zauważyliśmy Martykę, jak golił się. Cieślak zwrócił się do niego, aby poszedł z nami do pokoju, co tenże uczynił. Z pokoju Cieślak kazał mnie i Zbyszkowi wyjść, a on pozostał z Martyką zamykając za nami drzwi od tego pomieszczenia. Po wykonaniu polecenia >>Zbyszek<< zapytał kobietę, która otwarła nam drzwi, gdzie jest gospodyni. Wymieniona wyjaśniła, że żona Martyki śpi. Wobec tego >>Zbyszek<< kazał ją obudzić, co też zostało wykonane".

Pamiętnik Zofii Lindorfówny:

"Zmęczoną i śpiącą zbudziła mnie Kazia (nasza gosposia), mówiąc, że przyszli jacyś panowie, dwaj są u Stefana, a dwaj inni chcą się ze mną widzieć. Otumaniona snem i zła włożyłam szlafrok i wyszłam do jadalni. Stało tam dwóch młodych ludzi o pospolitym wyglądzie, z których jeden powiedział: >>proszę niech pani pozwoli do przedpokoju<<. Wyszłam. W pokoju Stefana była cisza. Mijając łazienkę, zostałam tam wepchnięta, poczem drab chwycił mnie ręką za usta, abym nie krzyczała, a drugą uderzył mnie kastetem pewno w tył głowy. Od razu straciłam przytomność i upadłam".

Akta śledcze, zeznania Lecha Śliwińskiego: "Zażądaliśmy, aby Martyka okazał nam programy radiowe. Martyka w tym czasie siedział w fotelu i schylił się do jakiejś szafki. W tym momencie Cieślak uderzył go rękojeścią pistoletu dwa razy w głowę, na skutek czego Martyka opadł na fotel i zaczął charczeć. Wówczas ja chwyciłem go za gardło, a Cieślak z pistoletu strzelił w głowę. Po dokonaniu zabójstwa wybiegliśmy wszyscy z domu, a następnie każdy oddzielnie udał się w kierunku dworca Śródmieście. Odjechałem do Zabrza".

Pamiętnik Zofii Lindorfówny: "Kiedy odzyskałam przytomność, leżałam nie w łazience, a w jadalni, widocznie stamtąd wywleczona; obok mnie klęczała skulona nieopodal Kazia zalana krwią, a w mieszkaniu panowała głucha cisza. Dźwignęłam się i chwytając się mebli pobiegłam do pokoju mego męża. Leżał na podłodze z zakrwawioną głową i prawą ręką głaskał się po sercu. Na moje wołanie nie odpowiadał. Drzwi wejściowe były przymknięte, nikogo obcego w mieszkaniu nie było. Zaczęłam robić alarm, telefonować po pogotowie i milicję. Cały nasz dom, nasze gniazdo - był schlapany krwią Stefana, moją, Kazi, jemu kładłam poduszkę pod głowę, z mojej głowy po karku spływała krew, a Kazia była własną krwią jakby schlustana".

Błąkali się po omacku

W środowisku aktorskim krążyła anegdota: Maria Dulembianka, aktorka, była znana z udawanego roztargnienia. Podobno po zastrzeleniu Martyki, na schodach Teatru Polskiego rzuciła się na szyję koleżanki wykrzykując: słuchaj, wreszcie zabili tego łobuza. A to była szyja Lindorfówny.

Po śmierci Stefana Martyki w "Narodowej Kulturze" ukazał się wiersz Jerzego Litwiniuka:


szli ulicami Warszawy

ślepi od nienawiści (...)

błąkali się po omacku a każdy obłędnie roił

Że jest ziarenkiem piasku

W żelaznych trybach historii

Gromieni naszą brawurą ofiarnym trudem i troską

Znaleźli wreszcie odpowiedź.

Jedyną. Faszystowską.

"Tu mieszka Stefan Martyka?"

"To ja"

Rzygnęli ołowiem.


Jerzy Litwiniuk dziś o swym wierszu mówi: - Miałem wtedy 28 lat, takie pisanie wynikało trochę ze strachu, trochę z chciwości.

Dlaczego?

Istnieje kilka domniemań, dlaczego zastrzelono Martykę.

Jerzy Litwiniuk pamięta, co się wtedy mówiło: - Z plotek dowiedziałem się, że władza przygotowywała jakieś większe rozpracowanie byłych akowców z Wilna, którzy utrzymywali jeszcze podziemne kontakty. Oni zaczęli wiązać swoje wpadki z Martyką. I postanowili go zlikwidować.

Andrzej Paczkowski, historyk:

- Zdarzały się zabójstwa powiatowych funkcjonariuszy UB, ale nawet kiedy WiN i NSZ były silne, nie dokonywały planowanych zamachów na osoby publiczne. A zabicie Martyki to tak, jakby w roku 1985 ktoś zastrzelił Urbana.

- Jestem daleki od sądzenia, że wszystko w tamtych czasach było sprawą UB, ale zastrzelenie Martyki to jedyny znany zamach na osobę publiczną - dodaje Andrzej Paczkowski.

Nie wiadomo, czy UB infiltrowało organizację "Kraj". W 1951 roku jedyna porównywalna z "Krajem" organizacja podziemna to Piąta Komenda WiN. Ta była w całości sterowana przez UB, jego agenci zajmowali miejsca w dowództwie WiN. Wydaje się więc mało prawdopodobne, aby w tak wielkiej organizacji jak "Kraj" UB nie miało swoich agentów. Z drugiej strony jednak zakrojone na szeroką skalę śledztwo, które toczyło się w sprawie śmierci Martyki, świadczyłoby, że UB nie znało dokładnie "Kraju".

Historyk Andrzej Friszke sądzi, że powodem zabójstwa była jego działalność w radiu. - Uważano to za obrzydliwą propagandę, kolaborację, podobną uprawiała Wanda Odolska - mówi Andrzej Friszke. - Z drugiej strony słyszałem pogłoski, że zastrzelono go za działalność kontrwywiadowczą, chyba powojenną, że on wsypał jakichś ludzi.

Takie wytłumaczenie długo krążyło w środowisku aktorskim: że Martykę zastrzelono za to, że będąc w wileńskim AK donosił gestapo na swoich kolegów. Nikt jednak nie wie z całą pewnością, czy Stefan Martyka na pewno należał do AK.

Córka Martyki wspomina: - Wiem, że mamę przesłuchiwali po śmierci ojca. Trzymali ją chyba dobę albo dwie. Usiłowali wmówić, że ojciec należał do AK. A mama nic o przynależności taty nie wiedziała. Ojciec był tak bardzo zamknięty, że nawet gdyby należał, toby mamie nie powiedział.

Córka ciągnie: - Jego brat, Edward, rzeczywiście należał w Wilnie do AK. Miał 25 lat, kiedy przepadł. Trafił do więzienia NKWD i słuch o nim zaginął.

Aktorzy chyba starali się zapomnieć o Stefanie Martyce.

- Pamiętam go z Wilna z teatru - mówi Hanka Bielicka - i to tylko tyle, że był dyrektorem administracyjnym. Ale 1942 r., kiedy przyszli Niemcy, wszyscy się rozproszyliśmy po miastach, po wsiach. Ci, którzy go mogli pamiętać, już nie żyją.

Jadwiga Here, która przygotowuje książkę o wileńskich aktorach, mówi: - Kilka osób pytałam o Martykę. Odpowiadali zdawkowo, że był taki, ale nie wiedzieli nic więcej.

Fala aresztowań

"Proszę o kontakt osoby, które mogą wyjaśnić okoliczności śmierci Stefana Martyki, aktora i dziennikarza radiowej >>Fali 49<<, zastrzelonego w 1951 r. Szukam również osób, które znały Stefana Martykę" - takie ogłoszenie zamieściłem w "Gazecie". Odezwało się kilku czytelników.

Edward Wróbel (Warszawa): - Pochodzę spod Zamościa. Mojego kolegę, Aleksandra Hałasa, zamierzano aresztować w związku z zabójstwem Martyki. Fredek podobno nie uczestniczył w zamachu, ale był w obstawie. Hałasa odbywał wtedy służbę wojskową, ktoś go ostrzegł i on wyszedł na nagłą przepustkę.

Ukrywał się do 1956 roku, kiedy ogłoszono amnestię.

Anonimowy rozmówca (Jelenia Góra): - Moi koledzy ze szkoły telekomunikacyjnej w Warszawie na Stępińskiej zostali aresztowani w związku z tym zabójstwem. Mieli proces chyba na początku 1952 r. Aresztowano ich, bo ubierali się po bikiniarsku. Uznano, że byli bywalcami amerykańskiego Ośrodka Informacyjnego.

Anonimowa kobieta prawie krzyczy do słuchawki: - A co pan chce napisać? A czemu to ma służyć? Żyją jeszcze rodziny.

Kolejny rozmówca, Stanisław Sommer opowiada: - Byłem ujawnionym akowcem. W czasie wojny dorabiałem zdjęciami w teatrze. UB musiało jedno z drugim skojarzyć i uznało, że mógłbym być zabójcą Martyki. Zatrzymano mnie tego samego dnia, w którym zastrzelono Martykę. Ale ja jeszcze niczego nie wiedziałem, o jego śmierci usłyszałem dopiero z ulicznych megafonów. Siedziałem dwa tygodnie.

Pułkownik o twarzy Metysa

"Modliłam się - zapisała w pamiętniku Zofia Lindorfówna. - Przychodziły jakieś delegacje, jacyś wysłannicy, dręczyli mnie pytaniami, wchodzili w układy, spisywali protokoły".

"Śledztwo prowadził osławiony w tamtych czasach pułkownik Józef Różański o twarzy Metysa. Chudy, czarny, wzbudzający grozę, inteligentny. Cóż, dla mnie był grzeczny, miałam być im pomocna, ale nie liczono się ani z moim zdrowiem, czy siłami, ani z rozpaczą, ani z niczym innym. Byłam potrzebnym przedmiotem. Kiedy byłam przywożona do siedziby UB, Różański lubił żonglować dowcipami w rodzaju >>Tu łatwo wejść, trudniej wyjść...<<. Wożono mnie autem (140 km na godzinę!) do więzień: Lublina, Łodzi, do Krakowa, do Montelupich, gdzie przez okno lub szparę w drzwiach oglądałam szeregi młodzieńców uwięzionych".

"Różański prowadził ewidencję tych oglądanych, powiedział mi, że obejrzałam około 2000!!!"

Śledztwo prowadziło kilka departamentów MBP. Oprócz departamentu śledczego, kierowanego przez Józefa Różańskiego, sprawców zamachu szukali na pewno również funkcjonariusze Departamentu III, prowadzący bezpośrednią walkę z oddziałami podziemia, i Departament V, zajmujący się partiami politycznymi (oprócz PZPR), organizacjami i związkami. W Departamencie III do pracy zmobilizowano nawet świeżo upieczonych absolwentów Szkoły Oficerskiej w Legionowie, których do MBP skierowano dzień przed zabójstwem Martyki. Korytarze ministerstwa zapełniły się aresztowanymi. W ministerstwie czytano dziesiątki anonimów, które donosiły, że sąsiad hałasuje w nocy, a ponadto na pewno zabił Martykę.

W końcu czerwca 1952 roku kobieta i dwaj młodzi mężczyźni usiłowali włamać się do mieszkania posła na Sejm, Hieronima Dobrowolskiego. Posła nie było wówczas w domu, a kobieta, która słysząc pukanie podeszła do drzwi, zauważyła, że nieznani mężczyźni mają broń. Przytrzasnęła drzwi, które podtrzymywał łańcuch i podbiegła do okna krzycząc "milicja, bandyci".

Sprawcy zaczęli uciekać. Dwóch przypadkowych przechodniów pobiegło za nimi. Nie udało się im zatrzymać mężczyzn, którzy zagrozili bronią. Złapali jednak kobietę. Okazała się nią Krystyna Metzger, korektorka w redakcji "Sztandaru Młodych". Redakcja mieściła się w tym samym budynku, co mieszkanie Stefana Martyki. Krystyna Metzger w czasie okupacji w AK była łączniczką Zenona Soboty.

Wawele i belwedery

Krystynę Metzger dwa dni przesłuchiwali pracownicy Departamentu III. Do niczego się nie przyznała. Mówiła, że na ulicy dwaj mężczyźni z bronią kazali jej iść ze sobą do obcego mieszkania.

Przekazano ją do Departamentu Śledczego. Przesłuchiwał ją porucznik Leon Midro. Na biurku położył dwie czekolady i papierosy Wawel i Belweder. Po kwadransie przesłuchania Krystyna Metzger przyznała się, że należy do organizacji "Kraj", kierowanej przez Zenona Sobotę. Była kierowniczką komórki łączności o kryptonimie "Franciszek". Podała nazwiska swoich podwładnych.

Oskarżony

Telefon do Leona Midry. Żona mówi: - W tej chwileczce proszę.

Leon Midro: - Martyka? Nic nie mogę powiedzieć.

- Dlaczego?

- To poważna sprawa, nic o niej nie mogę mówić.

- Pan prowadził śledztwo.

- Nic nie wiem, nic nie pamiętam.

Leon Midro jest dziś jednym z oskarżonych w procesie Adama Humera. Prokurator postawił mu cztery zarzuty, m.in. bicie więźniów gumową pałką i wyrywanie im włosów.

"Kraj" w więzieniu

Pamiętnik Zofii Lindorfówny:

"Kiedy po raz ostatni przyjechałam na ul. Rakowiecką do więzienia, umieszczono mnie w pokoju, którego drzwi były uchylone do drugiego pomieszczenia, gdzie toczyła się rozmowa Różańskiego z jakimś mężczyzną, który zeznawał z dokładnością drobiazgową przebieg napadu, opisywał szczegółowo mój szlafrok itd. Kiedy mnie poproszono, abym na to śledztwo weszła - od razu tego zbira poznałam, to był ten! Ten mnie oczywiście nie poznał - byłam w żałobie i wyglądałam jak widmo".

W końcu czerwca 1952 roku w areszcie MBP znajdowali się już wszyscy czterej sprawcy zamachu.

Trwały jednak aresztowania.

Przygotowywano m.in. aresztowanie Kiry Kościałkowskiej, jednej z łączniczek "Kraju". MBP uznało, że ze względu na jej obszarnicze pochodzenie, aresztowania powinien dokonać Departament V. Nie zauważono jednak, że Kościałkowska mieszkała z Krystyną Metzger i że po aresztowaniu tej ostatniej w mieszkaniu urządzono zasadzkę, która nadal trwała. Kiedy pracownicy Departamentu V weszli do mieszkania, w przedpokoju zauważyli uzbrojonego mężczyznę; był pracownikiem innego departamentu MBP. Padły strzały. Dwóch ubeków we wzajemnej strzelaninie zostało rannych, jeden zmarł.

W mieszkaniu innej łączniczki, Janiszowskiej, również urządzono kocioł. Janiszowska pracowała w ZUS. Po pierwszym dniu jej nieobecności w pracy, poszła ją odwiedzić zaniepokojona koleżanka. Została zatrzymana. Po kilku godzinach wpadła następna pracownica ZUS, poszukująca już dwóch koleżanek. Następnego dnia UB zatrzymało w mieszkaniu kierowniczkę komórki w ZUS, która poszukiwała trzech swoich pracownic.

W mieszkaniu Janiszowskiej zatrzymano też Zygmunta Klukowskiego, lekarza ze Zwierzyńca. Jego syn Tadeusz, był osobistym adiutantem Zenona Soboty. Ojciec wiedział, że syn i Sobota kilka dni wcześniej uciekli z zasadzki urządzonej przez UB.

Między 26 czerwca a 7 lipca 1952 roku UB zatrzymało 111 członków organizacji "Kraj". Studiowali na Uniwersytecie Warszawskim, Akademii Medycznej w Lublinie, Warszawie i Wrocławiu, UMCS i KUL w Lublinie, AWF w Warszawie, uczyli się w Technikum Górniczym w Zabrzu, Szkole Morskiej w Gdyni, Liceum Plastycznym w Zamościu i w liceach ogólnokształcących w Zwierzyńcu i w Białej Podlaskiej.

Układny i elegancki

Stanisław Taczanowski znał Krystynę Metzger i Stefana Martykę. - Pracowałem w Centralnym Zarządzie Teatrów. Bywałem więc w Teatrze Polskim. Widziałem, że Schiller nienawidzi Martyki, który ze względu na swoje koneksje partyjne czuł się bardzo pewny siebie. Ale jednocześnie Martyka był bardzo układny, elegancki, przystojny. Po jego śmierci kilka fabryk i spółdzielni nazwano imieniem Stefana Martyki. Krystynę Metzger poznałem jeszcze przed wojną, mieszkaliśmy w jednym domu. Blisko znałem jej rodziców.

Stanisław Taczanowski zdobył wejściówkę na proces zabójców Martyki. Wejściówka była wystawiona na osobę, która nie mogła tego dnia pójść do sądu i przekazała ją Taczanowskiemu. Nie wystarczyło jednak zwykłe przekazanie: na odwrocie musiał być napisany powód przekazania i urzędowa pieczęć.

Stanisław Taczanowski mówi: - Na sali w pierwszym rzędzie siedziała matka Krystyny Metzger. Ona sama wyglądała na strasznie zmaltretowaną. W sali czuć było atmosferę stłamszenia i strachu.

Proces

W sądzie odczytano akt oskarżenia, który podpisał Leon Midro. Z pewnością jednak go nie układał. Akt przypominał felietony Wandy Odolskiej: "Wybór ofiary, podobnie jak i cała działalność bandy - nie jest przypadkiem. Pochodzenia robotniczego Stefan Martyka zdobywa wykształcenie i pracę w ciężkich warunkach Polski sanacyjnej, w której było prawie 25 proc. analfabetów i w której urzędowo mówiło się o >>nadprodukcji inteligencji<<. W czasie okupacji Martyka wstąpił do AK. Podobnie jak wielu innych b. akowców Stefan Martyka nieświadomy zdrady kierownictwa AK wierzył, że w AK walczy o Polskę Niepodległą.

Po wyzwoleniu Martyka całym sercem staje w jednym szeregu z polską klasą robotniczą, z polskimi masami pracującymi. Porywa go patos budownictwa Polski Ludowej. W audycjach >>Fali 49<< demaskuje nie tylko zagraniczne ośrodki wroga, Martyka demaskuje również tę znikomą już dziś w Polsce grupę, która służąc spółce Rockefellera i Kruppa, kolportuje szeptem wrogą propagandę, siejąc dywersyjną plotkę, zohydzając wszelki wysiłek narodu, wzbudzający podziw świata".

Podczas procesu oskarżeni przyznali się do wielu napadów na milicjantów w celu zdobycia broni. Przyznali, że napadali na spółdzielnie, żeby kraść pieniądze, rozkręcali szyny kolejowe na międzynarodowych szlakach, dostarczali amerykańskiej ambasadzie raporty o sytuacji w kraju. Niektóre materiały, zapakowane w pudełka od zapałek, wrzucali do ogrodu pracownika ambasady.

Adwokat Mieczysław Maślanko:

"Obrona w zasadzie podziela stanowisko Urzędu Prokuratorskiego. Fakty są bezsporne". Poprosił o łagodniejsze kary.

22 września 1952 roku ogłoszono wyrok. Ryszarda Cieślaka, Lecha Śliwińskiego, Tadeusza Kowalczuka i Bogusława Pietrkiewicza, którzy współuczestniczyli w zabójstwie, skazano na karę śmierci.

Kilka tygodni później w innym procesie skazano na karę śmierci również Tadeusza Klukowskiego, adiutanta Zenona Soboty.

Wyroki wykonano jednego dnia: 13 maja 1953 roku w więzieniu na Mokotowie w Warszawie.

Na śmierć skazano również Krystynę Metzger. Karę zamieniono jednak na dożywocie, ponieważ w więzieniu okazało się, że jest w ciąży. Zmarła kilka lat temu.

Nie da się usprawiedliwić

W latach 90. rodziny skazanych zwróciły się o unieważnienie wyroku. Sąd w maju 1993 roku unieważnił skazanie za napady na spółdzielnie i kradzieże broni, uznając, że czyny te służyły walce niepodległościowej. Sąd nie uwolnił jednak oskarżonych od jednego zarzutu: zabicia Stefana Martyki. Uzasadnił: "Nie da się usprawiedliwić zamachu terrorystycznego, jakim było zastrzelenie we własnym mieszkaniu Stefana Martyki, ponieważ poświęcone dobro, którym było życie ludzkie, pozostało w rażącej dysproporcji do dobra, które zamierzano uzyskać. Zastrzelenie Stefana Martyki nie było gestem obronnym, lecz aktem terroru politycznego, który nie był i nie może być w przyszłości, jako środek politycznego działania, dopuszczony. Stefan Martyka był aktywnym propagatorem obcej i narzuconej społeczeństwu polskiemu ideologii i niewątpliwie wpływał przez swoją działalność na kształtowanie opinii publicznej. Bez względu jednak na ocenę tej działalności, ograniczała się ona do wyłącznie sfery ideologicznej".

Ucieczka Soboty

Zenon Sobota, dowódca "Kraju", nigdy nie trafił na salę sądową.

Na początku lipca 1952 r. funkcjonariusze MBP zorientowali się, że Zenon Sobota i Tadeusz Klukowski ukrywają się u Ignacego Kurzępy we wsi Zwierzyniec na Zamojszczyźnie.

W nocy 2 lipca otoczono zabudowania. Ubecy czekali do świtu. Nie wiedzieli, że Sobota i Klukowski poszli spać do obory.

O świcie ubecy wtargnęli do domu. Poszukiwanych nie znaleźli. Jeden z ubeków wszedł po drabinie na strych w oborze. Zauważył dwóch śpiących mężczyzn. Wymierzył z broni i krzyknął, żeby się poddali. Obudzony Tadeusz Klukowski strzelił spod koca. Ubek spadł z drabiny. Strzelali już wszyscy. Klukowski wyskoczył przez okno obory. Wpadł wprost na ubeków. Poddał się.

Sobota zamierzał skakać jako drugi. Kiedy dostrzegł, że droga odwrotu jest zamknięta, wycofał się w głąb strychu. Po chwili ubecy usłyszeli pojedynczy strzał.

Kiedy weszli do obory, znaleźli Sobotę martwego. Leżał na gnoju, w kałuży krwi. Obok prawej ręki spoczywał pistolet.