GUSTAW HERLING - GRUDZIŃSKI
Nocne łowy
INNY ŚWIAT. Zapiski sowieckie
...Krótko przed północą - Dimka wstawał zazwyczaj o tej porze jeszcze raz, żeby wygrzebać z cebrzyka pomyj główki od śledzi, z których warzył sobie na obiad zupę - Kowal, leżący przy oknie na brzuchu z twarzą przytkniętą do szyby, zerwał się gwałtownie z pryczy i paroma krótkimi szarpnięciami obudził swych towarzyszy. Po chwili zebrali się wszyscy w ośmiu koło odtajałej tarczy w szybie, przyjrzeli się zonie, poszeptali bezładnie i ruszyli do wyjścia. Trwało to wszystko nie więcej niż minutę, w czasie której przymrużyłem powieki i odetchnąłem głęboko parę razy, jak przez sen. W baraku panowała zupełna cisza; na dwóch rzędach dolnych i górnych prycz, leżeli obok siebie nie rozdziani więźniowie i dychawicznymi haustami łapali chciwie rozgrzane powietrze. Ledwie ostatni "urka" zniknął za drzwiami, przewróciłem się na brzuch i wychuchałem szybko mały otwór w lodowatej paproci na szybie. W odległości stu metrów od naszego baraku zona opadała łagodnie wklęsłą miską i podnosiła się znowu daleko w tyle, za drutami obozu. Sąsiednie baraki wznosiły się dopiero na brzegach miski, zasłaniając wartownię i całą górną partię zony. Względnie dobra widzialność w głąb wklęśnięcia istniała tylko ze szczytu najbliższego "bociana", ale jeżeli wartownik siedział twarzą do obozu, oparty o ścianę wieżyczki, mógł widzieć tylko dalszą część opadającego przedpola. Od strony szpitala szła przez opustoszałą zonę w kierunku baraku kobiecego rosła dziewczyna i gdyby chciała sobie skrócić drogę, aby nie otrzeć się o przeciwległe druty, musiałaby przeciąć na ukos przedni skraj miski. Osiem cieni rozbiegło się bezszelestnie po lewym brzegu wklęśnięcia i rozstawiło więcierz u wylotów poprzecznych ścieżek, tuż za węgłami wygiętych w wachlarz baraków. Dziewczyna szła prosto w jego serce. W ciszy pogrążonego w śnie obozu zaczynały się nocne łowy.
Dziewczyna szła już teraz ścieżką na wysokości naszego baraku, zasłonięta po biodra zaspą śnieżną. Z daleka widać było tylko, że jest rozrośnięta w ramionach i ma szeroką twarz obwiązaną chustką, której koniec powiewał z tyłu jak ogon latawca. Jeszcze nie doszła do zakrętu ścieżki, gdy zza węgła wynurzył się pierwszy cień i zastąpił jej drogę. Dziewczyna drgnęła, zatrzymała się i wydała lekki okrzyk. Cień skoczył zwinnym susem do jej gardła, chwycił jedną ręką za kark, a drugą zatkał usta. Dziewczyna wyprężyła się łukowato do tyłu i oderwawszy lewą nogę od ziemi, wpakowała ją zgiętym kolanem w brzuch napastnika, a obiema rękami wczepiła się w jego brodę, odpychając od siebie z całych sił olbrzymi łeb w uszance. Cień zatoczył lewą nogą wprawny ruch półkolisty w kształcie sierpu i mocnym uderzeniem podciął znienacka jej nogę, wrośniętą w ziemię. Zwalili się oboje w zaspę śnieżną dokładnie w chwili, gdy pozostałych siedmiu nadbiegło z dwóch stron na pomoc.
Powlekli ją, trzymając za ręce i głowę o rozwianych włosach, w dół wklęśnięcia na zawaloną śniegiem ławkę, która sterczała czarną kresą poręczy w odległości dwudziestu metrów od baraku. Pierwszego przyjęła wściekłym wierzganiem oswobodzonych nagle z żelaznego uchwytu nóg, ale rychło ucichła znowu, zdławiona spódnicą zarzuconą na głowę i ogromną łapą Kowala, przyciskającą przez płótno jej twarz do blatu ławki. Pierwszy przygwoździł jednym kolanem jej prawą nogę do oparcia ławki, a drugim wparł się w wewnętrzną stronę uda zawieszonego w próżni, które kleszczowym ruchem próbowało zewrzeć się jak ramię zawiasu. Gdy dwaj po bokach trzymali ją za ręce, pierwszy półklęcząc zdzierał z niej majtki i odpinał spokojnie spodnie. Po chwili jej ciało zakołysało się konwulsyjnie, tak że Kowal musiał w takt nierównych drgań popuszczać lekko rozczapierzony kaganiec swej dłoni na jej głowie. Drugi i trzeci mieli już ułatwione zadanie i ośmieleni nagłym spokojem jej ciała próbowali niecierpliwymi dłońmi odszukać w pomiętym kłębku spódnicy i bluzek jej piersi. Przy czwartym jednak udało jej się uwolnić głowę z rozluźnionego uścisku palców Kowala i w mroźnej ciszy zony rozległ się krótki, gardłowy krzyk, nabrzmiały łzami i zduszony kneblem z sukna. Z najbliższego "bociana" zaspany głos zawołał: "Riebiata, wy czto że, czełowieczeskogo pozora u was niet". Ściągnęli ją z ławki i jak kukłę z łachmanów powlekli za barak, do latryny. Na przedpolu widocznym przez otwór w oblodzonej szybie opustoszało; jedynie wokół ławki utworzyła się po obu stronach ścieżki głęboka wyrwa w prostopadłych ścianach śniegu, przybrawszy kształt stratowanego klombu. Po jakiejś godzinie siedmiu wróciło do baraku. Zaraz potem spostrzegłem przez mojego "judasza" w szybie Kowala, odprowadzającego dziewczynę do baraku kobiecego. Szła wolno, potykając się i zataczając na ścieżce, z głową przekrzywioną na stronę i rękami skrzyżowanymi na piersiach, podtrzymywana w pasie mocnym ramieniem swego towarzysza.
Nazajutrz wieczorem Marusia przyszła do naszego baraku. Miała jeszcze ślady skrzepłej krwi na twarzy i podsiniaczone oczy, ale wyglądała ładnie w kolorowej spódnicy i białej, cyfrowanej bluzce z czystego lnu, w której kołysały się, puszczone luzem, dwie piersi wielkie jak bochny chleba. Usiadła, jak gdyby nigdy nic, na pryczy Kowala plecami do pozostałych "urków" i przytuliwszy się do niego, lekko szeptała mu coś na ucho, całując go ze łzami w oczach w ospowaty policzek i po rękach. Kowal siedział z początku najeżony i spod niskiego czoła rzucał ukradkiem zmieszane spojrzenia na towarzyszy, ale dał się w końcu ubłagać. Została na noc, budząc nas ciągle z napiętego gorączkowymi rojeniami snu słowami najczulszej miłości, pomieszanymi z własnymi zachłystami bólu i miarowym sapaniem Kowala. Wymknęła się z baraku przed świtem, a za nią stąpał ostrożnie na chwiejących się nogach ogłupiały i zaczadzony kochanek. Odtąd przychodziła już codziennie i nieraz śpiewała przed zapadnięciem nocy mocnym głosem, który przechodził pod koniec każdej frazy w zawodzący jękliwie pisk, "czastuszki" ukraińskie o chłopcu, co "chodił wozie doma mojego", i o tym, jak "choroszo s mołocznicoj żywiotsia". Została w naszym obozie wodowozem i polubiliśmy wszyscy jej szeroką, wysmaganą mrozem twarz, jasne włosy rozwiane na wietrze i rozdęte nozdrza, gdy siedząc okrakiem na beczce, opierała czuby walonek na klinach w przednim zaworze sań i poganiała konia głośnymi klaśnięciami bata lub nerwowymi szarpnięciami lejc. Za zoną, gdzie puszczano ją po wodę bez konwoju jako "bytowoją", zdobywała czasem parę barwnych obrazków lub kolorowych wycinanek z bibułki i przyozdabiała nimi wieczorem brudną ścianę nad pryczą swego ukochanego.
W brygadzie tymczasem popsuło się wszystko od owej pamiętnej chwili nocnych łowów. Kowal chodził do pracy półprzytomny i senny, jego pałąkowate nogi uginały się pod ciężarem worków, omijał często kolejki w wagonach i parę razy spadł nawet z kładki na szyny. Chińczyk Wang wspomniał kiedyś w czasie przerwy w małej stróżówce, że trzeba by "jednego konia zmienić w zaprzęgu", ale siódemka "urków" zgromiła go rozjuszonym spojrzeniem. Zauważyliśmy jednak, że i oni milkną i uśmiechają się pogardliwie, ilekroć Kowal zbliża się do nich na papierosa. Trzymał się więc na boku, jadał sam z osobnego kociołka, a po kolacji naciągał moje oficerskie buty, wdziewał odświętną rubaszkę ukraińską i kładł się z papierosem na pryczy, nasłuchując, czy nie odezwie się na drodze do kuchni bulgotanie wody, kolebiącej się w ostatniej dziennej beczce.
Któregoś wieczoru, gdy Marusia, która nie odzywała się do nikogo w naszym baraku, siedziała jak zwykle obok Kowala otoczywszy go w pasie splecionymi ramionami, jeden z "urków" trącił ją lekko w plecy i przemówił do niej parę słów. Dziewczyna rozplotła wolno dłonie, odwróciła głowę i przeszyła go nienawistnym spojrzeniem; nagle poderwała się całym tułowiem do przodu i z błyskiem śmiertelnie ranionego zwierzęcia w oczach splunęła mu prosto w twarz. Oślepiony "urka" cofnął się do tym, obtarł lewym rękawem twarz i rozczapierzywszy dwa palce prawej ręki, odwinął się do ciosu. W tej chwili Kowal runął na niego z pryczy jak jastrząb. Szamotali się chwilę, a gdy ich rozłączono. Kowalowi przyglądało się spode łba siedem wrogich par oczu. Odwrócił się do wtulonej w kąt Marusi, obciągnął na sobie podartą rubaszkę i głosem, od którego cierpła skóra, wycedził przez zaciśnięte zęby: "Kładź się, suko, i rozbieraj, bo uduszę". Po czym do towarzyszy: "Bieritie, bratcy".
Pierwszy poszedł opluty "urka". Marusia brała ich teraz w siebie bez sprzeciwu, rozchylając łagodnie uda, kładąc dłonie na kołyszących się zadach i nie broniąc się nawet, gdy nieprzytomnie rozbieganymi rękami miętosili jej piersi. Jej oczy, rozwarte szeroko w zwieszonej z pryczy głowie, wpatrywały się tylko uporczywie w siedzącego przy stole Kowala, a jej blade wargi szeptały cicho: "Prosti, Timosza, prosti". Kowal nie ruszył się z miejsca, gdy wychodząc z baraku, spojrzała nań raz jeszcze wzrokiem przepełnionym bezgraniczną i podeptaną miłością. W powietrzu unosił się jeszcze długo po jej wyjściu ostry zapach potu, spermy i chwoi.
Po trzech dniach Marusia odeszła od nas na własną prośbę z etapem więźniów do Ostrownoje, a wśród ośmiu "urków" w brygadzie zapanowało na powrót braterstwo broni, nie zakłócone już do końca mojego pobytu w obozie żadnym szczątkowym uczuciem ludzkim.
...Z moich obserwacji obozowych
wynika, że kobiety znacznie gorzej znoszą głód fizyczny i seksualny niż mężczyźni.
Proste prawo życia obozowego głosiło tedy, że łamiąc opierającą się
kobietę głodem fizycznym, zaspokaja się jej obie potrzeby naraz. Mówię o
tym bez cienia cynizmu. Jeżeli wspominanie tego wszystkiego, co działo się w
Europie w czasie ostatniej wojny, ma mieć w ogóle jakiś sens, to trzeba, abyśmy
zapomnieli na chwilę o zasadach zwykłej moralności, jaką żyli nasi
dziadowie i ojcowie w drugiej połowie dziewiętnastego wieku i w pierwszych
dziesiątkach lat stulecia, które zdawało się urzeczywistniać na naszych
oczach pozytywistyczny mit postępu. Ortodoksyjni marksiści twierdzą, że nie
istnieje w ogóle moralność absolutna, gdyż wszystko, co dzieje się z człowiekiem,
uwarunkowane jest jego położeniem materialnym. Znaczyłoby to, że każda
epoka, każdy kraj i każda klasa społeczna tworzą swoją własną moralność
lub że wszystkie te trzy czynniki razem tworzą coś, co nazywamy niepisanym
kodeksem postępowania ludzkiego w danym miejscu na ziemi. Doświadczenia
niemieckie i sowieckie potwierdzają do pewnego stopnia to przypuszczenie. Okazało
się mianowicie, że dolna granica instynktownej wytrzymałości i przebiegłości
ciała ludzkiego, poza którą zwykliśmy dotąd liczyć na moc charakteru lub
świadome działanie wartości duchowych, nie istnieje w ogóle; słowem - że
nie ma takiej rzeczy, której by człowiek nie zrobił z głodu i bólu. Ta "nowa moralność" nie jest już kodeksem uczciwego postępowania ludzkiego,
ale kodeksem umiejętnego postępowania z ludźmi, i najeżona dziś
wyostrzonymi kłami, tradycją swą sięga jeszcze do ząbkującej dziecinnie
Inkwizycji hiszpańskiej. Nie przeoczajmy zbyt pospiesznie tego faktu. Wspólne
w obu tych nurtach jest przeświadczenie, że człowiek pozostawiony sam sobie -
bez wiary w objawiony system wartości duchowych lub narzucony system wartości
materialnych - jest bezkształtną kupą gnoju. Rewolucja genetyczna Łysenki
odwróciła pokrewne w gruncie rzeczy tendencje w Kościele katolickim. Tam człowiek
ginie w odmętach grzechu i potępienia, jeśli nie spłynie nań światło łaski
nadprzyrodzonej, tu może być taki, jakim go uczynią zmienione sztucznie
warunki przyrodzone; i tu, i tam jednak jest bezwolnym przedmiotem w czyichś rękach,
a od wstępnego sformułowania celu życia ludzkiego na ziemi zależy jedynie,
czy na kupie gnoju wyrośnie żądany okaz hodowli biologicznej, czy błogosławiony
kwiat duszy ludzkiej. Osobiście nie należę ani do ludzi, którym potworne
przeżycia wojenne kazały złożyć akces do "nowej moralności", ani do
ludzi, którzy widzą w nich jeden więcej dowód tego, jak kruchą istotą jest
człowiek we władzy Szatana. Przekonałem się wielokrotnie, że człowiek jest
ludzki w ludzkich warunkach, i uważam za upiorny nonsens naszych czasów próby
sądzenia go według uczynków, jakich dopuścił się w warunkach nieludzkich -
tak jakby wodę można było mierzyć ogniem, a ziemię piekłem. Rzecz jednak w
tym, że kiedy chcę obiektywnie opisać obóz sowiecki, muszę zstąpić do
najgłębszych czeluści piekieł i nie szukać na przekór faktom ludzi tam,
gdzie z dna wody letejskiej spoglądają na mnie twarze umarłych i żyjących
może jeszcze towarzyszy, przekrzywione drapieżnym grymasem osaczonych zwierząt
i szepcące zsiniałymi od głodu i cierpienia wargami: "Mów całą prawdę,
jacyśmy byli, mów, do czego nas doprowadzono. Na obronę kobiet wypada jednak może dodać, że
moralność obozowa - jak każda zresztą moralność - wytworzyła również
swoją własną hipokryzję. I tak na przykład, nikomu by do głowy nie przyszło
obwiniać o cokolwiek młodego chłopca, który dla polepszenia swej doli został
kochankiem starej lekarki, ale ładna dziewczyna oddająca się z głodu odrażającemu
starcowi z "chleboriezki" była, rzecz prosta, "bladzią". Nikt nie
kwestionował jako "prostytuowania się" dobrego prawa niemal wszystkich
brygadierów i techników do comiesięcznego wypłacania się donosami w Trzecim
Oddziale, ale kobieta wychodząca za zonę do naczelnika była "prostytutką",
i to najgorszego typu, bo łamiącą solidarność więźniów wobec ludzi
wolnych. Było rzeczą naturalną, że nowo przybyły więzień oddawał
brygadierowi resztki swego ubrania z wolności, aby uzyskać pewne względy przy
procentowym obliczaniu normy (od którego zależała wysokość racji obozowej)
i podziale pracy, ale gorszyło niektórych, gdy uboga dziewczyna, uginająca się
pod ciężarem topora w lesie, oddawała mu pierwszego lub drugiego wieczoru
wszystko, co posiadała, czyli własne ciało. Ta hipokryzja zależała zresztą
najczęściej od charakteru przedobozowych powiązań środowiska. Więzień
kradnący chleb swemu towarzyszowi zginąłby prawdopodobnie pod razami "urków",
którzy byli na ogół najwyższymi prawodawcami i sędziami w zakresie etyki
obozowej; ale wśród Polaków znany był pewien ksiądz, ukrywający swą godność
duszpasterską w łachmanach więźnia, który za spowiedź i rozgrzeszenie brał
200 gramów chleba (czyli o 100 gramów mniej niż stary Uzbek wróżący z ręki)
i chodził po swojej parafii w aureoli świętości. Gdy się zastanawiam nad
przyczynami tego złożonego i trudnego zjawiska, dochodzę do wniosku, że w każdym
większym skupisku ludzkim istnieje podświadoma dążność do wleczenia pod pręgierz
"opinii publicznej" przychwyconych na gorącym uczynku ofiar, aby się tym
tanim kosztem nieco samemu wybielić. Kobiety nadawały się do tego znakomicie,
bo rzadko miały szansę do kupczenia czym innym poza własnym ciałem, a poza
tym przyniosły ze sobą do obozu obciążenie konwencjonalnej obłudy moralnej
z wolności, w myśl której każdy mężczyzna biorący kobietę w czasie
pierwszych paru godzin flirtu uważany jest zazwyczaj za zabójczego
uwodziciela, a każda kobieta oddająca się świeżo poznanemu mężczyźnie
uchodzi za ladacznicę. Dla Rosjan, nawykłych do "ślubów za pięć rubli"
i kopulacji uprawianej na wzór potrzeb fizjologicznych w wychodkach
publicznych, nie był to właściwie problem istotny i służył raczej za
przedmiot drwin z równouprawnienia kobiet w nowym ustroju, ale więźniowie
cudzoziemscy (nie wyłączając komunistów) nieraz załamywali ręce nad "ogólnym
upadkiem obyczajów moralnych w Rosji". Tak czy owak prawdą jest, że głód
najczęściej łamał kobiety, kiedy je zaś raz złamał, nie było już zapory
na równi pochyłej, po której staczały się na samo dno upodlenia
seksualnego. Niektórym przyświecała w tym nie tylko nadzieja polepszenia swej
doli lub znalezienia możnego opiekuna, ale i nadzieja macierzyństwa. Nie należy
tego rozumieć zbyt sentymentalnie. Cała rzecz polega na tym, że kobiety ciężarne
zwolnione są w obozie od pracy na trzy miesiące przed rozwiązaniem i na sześć
miesięcy po urodzeniu dziecka. Sześć miesięcy to był okres przewidziany na
odkarmienie dziecka do stanu, w którym można je było odebrać matce i uwieźć
w niewiadomym kierunku. Barak macierzyński w Jercewie pełny był zawsze ciężarnych
kobiet, które z wzruszającą powagą popychały przed sobą niewidzialne wózki
swych pękatych brzuchów, spiesząc do kuchni po zupę. O uczuciach natomiast,
o prawdziwych uczuciach, trudno jest mówić, gdy się uprawia miłość na
oczach współwięźniów lub w najlepszym razie w składzie starych ubrań na
przepoconych i śmierdzących łachach obozowych. Po latach zostaje z tego
wspomnienie wstrętu, podobne do grzebania się w szlamie opróżnionej
sadzawki, głęboka niechęć do siebie i do kobiety, która zdawała się
niegdyś tak bliska...
W parę tygodni po moim przyjeździe do obozu - o ile mnie pamięć nie myli, w styczniu
1941 roku - przyszła etapem z więzienia młodziutka Polka, córka oficera z Mołodeczna.
Była naprawdę śliczna: smukła i wiotka jak kłos chwiejący się na wietrze,
o dziewczęco świeżej twarzyczce i maleńkich piersiach, ledwie rysujących się
za granatową bluzeczką mundurka gimnazjalnego. Jury złożone z "urków" oceniło
młodą klaczkę bardzo wysoko i nazywało ją odtąd - prawdopodobnie dla
zaostrzenia swego proletariackiego apetytu - "generalską doczką". Dziewczyna
trzymała się jednak świetnie: wychodziła do pracy z podniesioną dumnie główką
i błyskawicami gniewnych spojrzeń przeszywała każdego mężczyznę, który ośmielił
się do niej zbliżyć. Wracała wieczorem do zony trochę pokorniejsza, ale
dalej nieprzystępna i skromnie wyniosła. Prosto z wartowni szła do kuchni po
zupę i nie wychodziła już nigdy z baraku kobiecego po zmroku. Wyglądało więc
na to, że nie wpadnie tak łatwo w sidła nocnych łowów, a możność złamania
jej głodem przy pracy utrudniał fakt, że przydzielona została do mieszanej
kobieco-inwalidzkiej brygady 56., która na bazie żywnościowej przebierała
jarzyny lub łatała worki. (Więźniowie z 56. nie mieli wprawdzie dostępu do
naszych źródeł kradzieży, ale praca ich była stosunkowo lekka). Nie znałem
jeszcze wówczas na tyle obozu, aby móc przewidzieć, jak się ta cicha walka
skończy, toteż bez wahania przyjąłem zakład o pół pajki chleba z inżynierem
Polenko, zawiadowcą składu jarzyn na bazie, że dziewczyna nie ulegnie. Cała
ta gra podniecała mnie w sposób, że tak powiem, patriotyczny - zależało mi
na tym, żeby barwy biało-czerwone załopotały dumnie na maszcie zwycięskiej
cnoty. Po siedmiu miesiącach pobytu w więzieniu ani mi w głowie były jeszcze
kobiety i naprawdę skłonny byłem uwierzyć pogróżkom sędziego śledczego,
że "żyć będę, ale przespać się z kobietą nie zachcę". Wykorzystując swą
pozycję tragarza zaprzyjaźnionego z "urkami", zagrałem więc nieuczciwie
wobec Polenki i przedstawiwszy się dziewczynie jako student z Warszawy (żeby
uniknąć pozorów mezaliansu), zaproponowałem jej fikcyjne małżeństwo, które
w ramach etyki obozowej uchroniłoby ją na pewien czas od łapanki przez
osobliwe ius primae noctis. Nie pamiętam już teraz, co odpowiedziała, ale
musiało to być coś w rodzaju "jak pan śmie", bo dałem za wygraną. Polenko
dostał ją do składu jarzyn i pilnie doglądał, żeby nie kradła nadpsutych
marchewek i solonych pomidorów z beczek. Mniej więcej w miesiąc po zakładzie
przyszedł wieczorem do naszego baraku i bez słowa rzucił na moją pryczę
podarte majtki kobiece. Odważyłem mu dokładnie, i również w milczeniu, pół
pajki chleba. Odtąd
dziewczyna odmieniła się zupełnie. Nie spieszyła się jak przedtem po zupę
do kuchni, ale wróciwszy z bazy, goniła się po zonie do późnej nocy jak
nieprzytomna kotka w okresie marcowego parzenia. Miał ją, kto chciał, pod
pryczą, na pryczy, w separatkach techników, w składzie ubrań. Ilekroć mnie
spotykała, odwracała głowę, zaciskając konwulsyjnie usta. Raz tylko, gdy
zaszedłszy przypadkowo do składu kartofli na bazie, przyłapałem ją na
kartoflisku z brygadierem 56., garbatym pokurczem Lewkowiczem, wybuchnęła
spazmatycznym płaczem i wracając wieczorem do zony, tamowała łzy dwiema
drobnymi piąstkami. Spotkałem ją w roku 1943 w Palestynie. Była już zupełnie
starą kobietą. Zmęczony uśmiech na pomarszczonej twarzy odsłaniał szczerby
w spróchniałych zębach, a przepocona koszula drelichowa pękała od dwóch
obwisłych piersi, wielkich jak u karmiącej matki. W
Jercewie znany był powszechnie inny epizod, nie dlatego zresztą, żeby był
wyjątkowy lub niecodzienny, ale dlatego, że jego bohaterka stawiała dość długi
jak na precedensy obozowe opór. Tym razem chodziło o kruczowłosą Tanie, śpiewaczkę
opery moskiewskiej, która przypłaciła wyrokiem dziesięcioletnim parę
nadprogramowych tańców na balu dyplomacji zagranicznej. Skierowano ją z
miejsca jako "politycznie podejrzaną" do brygady "lesorobów". Cóż ta
filigranowa dziewczyna o wąskich, delikatnych dłoniach mogła robić w lesie?
Chyba tylko dorzucać gałęzie do ogniska, gdyby trafiła na ludzkiego
brygadiera. Miała jednak nieszczęście podobać się niskiemu "urce" Wani i
olbrzymim toporem oczyszczała zwalone jodły z kory. Wlokąc się o parę metrów
za brygadą rosłych chłopów, przychodziła wieczorami do zony i resztkami sił
ruszała do kuchni po swój "pierwszy kocioł" (400 gramów chleba i dwa talerze
najrzadszej zupy - poniżej 100% normy). Było widoczne, że ma gorączkę, ale "lek-pom"
(pomocnik lekarza, coś w rodzaju felczera) przyjaźnił się z Wanią i nie
chciał jej dać za nic zwolnienia. Trwało to wszystko dwa tygodnie; po upływie
tego rekordowego jak na brygadę leśną terminu Tania przydreptała wieczorem
do baraku "lesorubów" i nie patrząc w twarz brygadierowi, zwaliła się ciężko
na jego pryczę. Miała ten szczęśliwy instynkt, że potraktowała całą
sprawę na wesoło i została czymś w rodzaju markietanki brygadowej aż do
chwili, gdy jakaś pożądliwa łapa naczelnika wyciągnęła ją za włosy z
grzęzawiska i posadziła za stołem rachmistrzów obozowych. Słyszałem ją
potem parę razy śpiewającą ładne piosenki rosyjskie w baraku "chudożestwiennoj
samodiejatielnosti" przy wtórze głuchych pomruków "moskowskaja bladź", które
dochodziły z brygady "lesorubów". Co by było, gdyby przestała się podobać
swemu "naczalniczkowi" i wróciła do "chłopów z lasu?"