Rzeczpospolita - 2002.02.16

 

Maria Nowakowska-Majcher

Robaki






Topografia jest nieskomplikowana. Wiesia z Jankiem handlują pod kasztanem, ja stoję po drugiej stronie ulicy, u wlotu do bramy. Rozdzielają nas dwa chodniki, jezdnia i tory tramwajowe. W Mieście jest tylko jedna linia, łącząca północ z południem i amplituda tramwajowa wyznacza wszelki kierunek ruchu na tej ulicy. Chodzi się tu i jeździ z północy na południe i z południa na północ.

Zazdroszczę im kasztana. W mojej bramie jest przeciąg i nie lubię już wiatru. Oni zazdroszczą mi bramy, bo kiedy pada deszcz, mokną.

Kasztan jest chory. Opadają z niego liście z naroślami. Rozcięliśmy pęcherz na liściu. W środku tkwiła galareta, a w niej pulsar. Takie nic, nawet nie robak, a jednak dygotało rytmicznie. Wiesia powiedziała, że jest to jakiś rodzaj egzystencji. I tak zazdroszczę im kasztana. (Prześladowało mnie to życie, które nie przyjęło konkretnej formy.)

 

Buła jest śmierdzielem. Wszystko, co nosi, jest za ciasne, bez koloru i wybłyszczone. Ciągnie się za nim smród stęchłego tłuszczu i niemytych organów.

Buła jest świntuchem. Wiesię klepał codziennie w pupę. Ja jestem za chuda, więc Buła paluchuje mój biust.

- Przyjąłem, bo chodziła i narzekała - punktuje paluchem moją pierś. - Ale najmniejsza awantura i wont.

- Ależ nigdy w życiu, panie dyrektorze - zarzekam się.

Ktoś doniósł mu, że każde z nas ma wyższe wykształcenie. Mamy w tym swój interes, więc przyjmujemy, że on się na swój sposób stara. Klepanie i paluchowanie jest na razie jedynym tego wyrazem.

Dwa miesiące nienawidziłam Buły. Było tak do dnia, w którym poznałam kawałek jego prawdy. Przechodziłam akurat Aleją Róż, kiedy Buła lokował w samochodzie swoją rodzinę. Najmłodsze z trojga jego dzieci cierpi na zespół Downa.

Wiesia oduczyła go klepania w tyłek. Pewnego dnia on klep, ona bum. Puściła wielkiego bąka. Buła oniemiał.

- Czy ona? - zapytał nie wierząc.

- Tak - powiedziała Wiesia stanowczo.

Ze zmiennym skutkiem odzwyczajam go od paluchowania. Kiedy przyjeżdża z towarem, zasłaniam newralgię książką. Literaturą przepiękną. On reaguje wyłącznie na męskich autorów! Nie stukał w Herlinga i Irvinga. Spaluchował Olgę Tokarczuk.

 

Jesteśmy punktami. Buła nie pozostawił złudzeń.

- Jest punktem handlowym - powiedział i podniósł palec do góry.

W ten sposób oddał mi w opiekę wysoką, wąską gablotę na kółkach. Za szkłem leżą słodkie bułeczki - po lewej, pączki - w środku i jeżyki - po prawej. Na dole jest zapas towaru na cały dzień. To jest obowiązujący porządek: bułeczki po lewej, jeżyki po prawej, pączki w środku, na dole zapas. Jest jeszcze kajet, do którego należy wpisać ilość otrzymanego towaru i każdą sprzedaż. "1 x jeżyk = 1 zł". Właśnie tak, nie inaczej.

Towar Buła dostarcza rano. Trzeba wówczas stać przy gablocie, mieć pocięte na pół bibułkowe serwetki, podsumowane obroty z dnia poprzedniego, przygotowaną kasę do zwrotu i obliczony swój udział. Za bułeczkę dostaję 20 gr, za pączka - 15, za jeżyka - 10. Rozliczamy się do pięciu groszy, nie ma zaokrągleń.

Trzeba jeszcze mieć jasne spojrzenie i szczery uśmiech.

- Wyspała się.

- Tak jest, panie dyrektorze.

- Bara, bara, tego?

- Było, panie dyrektorze.

Buła jest podejrzliwy. Urządza naloty w ciągu dnia i sprawdza nas, zwłaszcza wpisy do kajetu. Lubi też podglądać z odległości i wysnuwać własne wnioski.

- Nie zachęca do jeżyków!

- Zachęcam, panie dyrektorze.

- Widziałem, że nie! Trzeba mówić ludziom, że na miodzie. To jest, kurwa, dupa nie punkt.

Wrzeszczący Buła śmierdzi samotrzeć: potem, tłuszczem i organami.

Cały biznes jest zarejestrowany jako handel obwoźny. Nigdzie nie odjadę moją gablotą. Kółka się nie kręcą.

 

Wiesia ma taki profil, który narysować można tylko piórkiem. Reszta Wiesi jest pokaźna. Jest chemiczką - towaroznawcą i tylko ona z naszej trójki ma uregulowany stosunek z państwem. Jest zarejestrowana jako bezrobotna i pobiera zasiłek. Jest umysłem ścisłym i o nas, o mnie i o Marku, mówi, że jesteśmy nieanalityczni chemicznie.

Do Wiesi ludzie się śmieją. Widzę z naprzeciwka jej czary-mary. Śmieszki, kpinka, kuperek w bok, trala, la, la - bułeczka kupiona. "Nie tę, proszę pana. Dam panu tę. Dołożę jeżyka. Tego tutaj? Dobry wybór".

Powinna sprzedawać samochody. Co ja mówię? Samoloty. Od niej ludzie kupowaliby nawet piasek.

To do Wiesi przylgnął, ale pokochał Marka, Norwid. Kudłaty pies chory na liszaj. Wiesia spreparowała dla niego transparentnie zielone smarowidło. Natarty mazią Norwid odbija każdy promień światła i jaśnieje boskim blaskiem. Do mnie należy kupowanie dla niego co trzeci dzień świńskiego serca.

Norwid wie, że jest brakowny. Kryje się więc za kasztanem, ale wystawia zza pnia jaśniejący łeb, wodzi za Markiem krwawym okiem i wzdycha głucho. Nie wiemy, co robi w nocy. Kiedy zwijamy gabloty, odchodzi. Przychodzi rano na kaszę ze świńskim sercem.

Nie znosi tramwajów i Buły.

 

Nie idą mi jeżyki. To trefny towar - kluchy z dmuchanego ryżu zlepione brązową breją. Od miesiąca codziennie oddaję Bule złotówkę i wyrzucam 10 jeżyków do śmieci.

Marek twierdzi, że jeżyki są domowym produktem żony Buły i to one przynoszą im największy dochód. Bułeczki i pączki Buła zamawia u cukiernika.

 

Marek ma wielkie oczy w małej twarzy. Cały Marek jest mały, więc jego oczy wydają się tym większe. Wiesia mówi, że dużymi oczami widzi się więcej. Marek jest poetą.

- Cztery tomiki i wiersze rozproszone - określa statystycznie swój dorobek.

Ceni jedynie utwory rozproszone. Uważa, że poezja jest chwilą, wiersze tylko myślą. Gazeta, szczególnie dziennik, jest najwłaściwszym miejscem ich druku. O czterech tomikach mówi, że to cegły.

- Wiersze wydane w druku zwartym są dydaktyką - wyjaśnia.

Jest wolny duchem. I ciałem. Zapomniał ożenić się z Wiesią i zwalił na nią zmartwienie o to, co będą jedli.

- To był wybór Wieśki! - indyczy się, kiedy zastanawiam się nad tym. - Sama porzuciłaś redakcję "K"!

- Bo szef był zwichrowany moralnie! - wrzeszczę.

- No właśnie. Dokonałaś wyboru! - on też wrzeszczy.

 

Odezwała się redakcja "W". Poszłam na rozmowę. W Mieście wszyscy dziennikarze się znają, więc nie przychodziłam do "W" znikąd.

Posadzili mnie twarzą do okna, zapalili bijącą światłem w oczy lampę biurową. Sami siedzieli z twarzami w cieniu.

"Dlaczego zwróciła się do redakcji ČWÇ"? Bo to dobra gazeta. "Dlaczego chce tylko pół etatu? " Bo pół łatwiej dostać. Na drugie pół można przyjąć innego dziennikarza. "Specjalizacja? " Reportaż. Przecież wiecie. "Nie ceni informacji?" Cenię. Wolę reportaż.

Dlaczego oni, Ziucio i Mariolka, ludzie, których znałam, użyli wobec mnie retoryki Buły?! Dlaczego rzucili tyle światła?!

"A teraz niech powie... " Powiem. Nazywam się Józef K. Nazywam się Józef K.!

 

Coraz częściej mam poczucie niskiej wartości własnej. To przychodzi samo, po mniej więcej trzech miesiącach handlowania z gabloty.

Gdyby Buła znał więcej słów, powiedziałby: "Intelekt wont".

Jeżeli to wszystko, co dzieje się teraz, jest przejściowe, to chciałabym już przez to przejść.

Zainwestowałam 12,50 w podręcznik do szlifowania angielskiego.

- Ulegasz nowomodzie - rozzłościł się Marek.

- Poszedł pod kasztan!

 

Marek pije. Pił, kiedy go poznałam, ale dzisiaj funkcjonuje tylko wtedy, gdy wypije. Bez drżących rąk, bez rzutów na gorzałkę, mętnych oczu i bełkotu. Nalewa powoli, sączy powoli. Jak oddech. Trochę więcej jak ćwiarteczkę dziennie.

Nie pisze i to go bardzo boli. Marek pije, żeby sam siebie mniej bolał.

- Musisz to wiedzieć - szepcze Wiesia. - Przed zimą Buła zwinie interes. Nie dlatego, że będziemy marznąć, ale dlatego, że sprzedawać będziemy mało.

 

Idziemy do teatru. Marek dostał jedno zaproszenie na premierę, ale zamierzamy wejść we trójkę.

Ostry makijaż Wiesi i mój. Fiolet ze srebrem. Długa czerń. Za uroczyście, to tylko scena kameralna. Idziemy. Powiewam tiulem i pachnę wanilią. Wiesia w zapale twórczym przedobrzyła kompozycję.

Spektakl, owszem. Przyjęcie po premierze?

Staliśmy przy "chłopskim stole" z przaśnym chlebem, kiełbasą i smalcem. Wokół rozmowy. Z niepokojem przyglądałam się Wiesi upychającej smalec do kubka.

- Dla Norwida - zaszeptała. - Weź trochę kiełbasy.

"Trochę" to za mało. Zawiesiłam na nadgarstku ogromne pęto. Wynieśliśmy ze spektaklu same korzyści.

 

Marek napluł na plakat wyborczy. Na wybrańca SLD.

- Dlaczego napluł pan na plakat? - wyskoczył spod ziemi policjant.

- Bo nie lubię czerwonych.

Policjant przysunął się i ścisnął oburącz męskie atrybuty Marka. Patrzyłyśmy bezradnie w jego wytrzeszczone oczy.

 

Miałaby to być powieść pokoleniowa i napiszemy ją w trójkę: Wiesia - chemiczka, Marek - poeta i ja.

- O robakach - powiedział Marek. - Będzie o robakach.

Trzy dni nie przechodził na moją stronę handlową. Nie rozmawiał nawet z Wiesią. Spacerował z północy na południe i z południa na północ, przystawał, machał rękami. Rozdarty Norwid siedział pośrodku jego trasy, jaśniał srebrzyście i tęsknił do normalności.

- Buła będzie głównym robakiem? - zapytała Wiesia.

- Buły nie będzie. Zero świadomości. Nie będzie świadomości nawet na poziomie Buły - powiedziałam. - Robaki i buty. Różne robaki i różne buty.

Oblało mnie światło, rzucił mnie na kolana pomysł Marka. Wiesia miałaby się zająć analizą chemiczną, to znaczy zbadać i zreferować na piśmie wszystko to, o czym my będziemy pisać.

Marek chce napisać wszystkie swoje "nigdy nienapisane" wiersze. Chce pisać o przyrodzie. Ależ tak. Ona przecież jest. Jest kasztan, trawa, kamienie, ziemia, żywopłot koło torów tramwajowych i niebo. Wszystko ma określony skład chemiczny, wszystko jest robacze. Wiersze miałyby zaistnieć wśród analiz chemicznych i tego, co o robakach zdołam ja napisać w reportażach.

- Nikt nam tego nie wyda - powiedział Marek.

- Piszemy.

 

Buła natupał buciorami na Norwida.

- Pies wont! - schylił się po kamień.

I wtedy Norwid nie wytrzymał. Zapłakał jakoś po ludzku. Zajaśniał boskim światłem i skoczył na tory.

- Wieśka!

 

Marek jawnie wali z butelki. Pociąga łyk i stawia flaszkę obok siebie.

Nie myślę, bo uciekła mi z głowy wszelka myśl. Słyszę wciąż jazgot dzwoniącego tramwaju i krzyki ludzi. Siedzimy z Markiem na chodniku obok Wiesi jak dwa świątki. On podpiera prawy policzek, ja lewy. Wiesia leży i ma zamknięte oczy. Patrzę na jej rękę, której nie ma. Aha, leży ręka Wiesi na torowisku. Tramwaj, zanim wyhamował, odjechał kawałek i dlatego widać rękę. Ludzie zaciskają wokół nas ciasny krąg. Chcę mówić, ale otwieram tylko usta.

Z tramwaju wybiega motorniczy. Bije pięściami ściśniętych przy nas ludzi. Nakłada na ramię Wiesi opatrunek uciskowy. Norwid waruje na torach.

Marek patrzy na psa. "Zabije go teraz" - wkręca mi się do mózgu przerażenie.

- Wiesz? - mówi Marek. - Pieprzyć Talibów.

 

"Buty szły z północy na południe. Miały wysoki obcas, dżinsową cholewkę, długie, ścięte noski.

Robak nie nazywa się. Jest płaski, szary, z raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, z dziewięcioma nogami po jednej i dziewięcioma po drugiej stronie tułowia. Nie ma szczególnie widocznej głowy, nie ma oczu, żyje pod kamieniem. Nie ma nad nim nieba.

Buty szły z północy na południe. Obcasy i podeszwy miały z żółtego, sztucznego tworzywa w prążki.

Ani prawy, ani lewy but nie potrącił kamienia i nie odkrył robaka. Robak, który się nie nazywa, nie jest ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy".