Archiwum  

Życie z dnia 2001-06-15


WYPISAĆ TAMTEN CZAS

Marek Nowakowski

 

 

Zna tysiące ludzi. Wielu z jego przyjaciół nie należy do wyższych sfer, a przez całe dziesięciolecia podtrzymuje z nimi stosunki. Niektórym nawet dedykował swoje utwory: przyjacielowi, którego zwał królem farmazonu i bajeru, innemu z dawny

 

Wydał wiele książek; m.in.: "Silna gorączka", "Zapis". "Robaki", "Mizerykordia", "Gdzie jest droga na Walne", "Książę Nocy", "Chłopak z gołębiem na głowie". Pokazywał obrzydliwości ludzkiej natury, małość ludzkich postępków, poczucie zagubienia, bezsensu i beznadziei, straszne i śmieszne przejawy obyczajowości i bytowania w PRL-u.
W nowych czasach też dostarcza strawy swoim czytelnikom. Wraca czasami do PRL-u, jak w powieści "Reda". Ale obserwuje też absurdy, śmieszności i niegodziwości nowej Polski. W tomie "Prawo prerii" pokazuje i pełnych pychy, pewnych siebie, prostackich nuworyszów, i ciemne mechanizmy funkcjonowania pewnych kręgów biznesu, i rozkoszniaków, pieszczących na majówce swoje nowe superauto, i tych, których w nowym ustroju dopadło ubóstwo, lecz z wytrwałym mozołem w barach mlecznych usiłują ocalić swoją godność. W zbiorze "Powidoki" z nostalgią opisuje barwne typy i zakątki nie tak dawnej jeszcze Warszawy. Były także pozycje słabsze, sam przyznaje, że wydał parę "zakalców".
Pisarz był kilkakrotnie wyróżniany. Jest laureatem nagród: Fundacji im. Kościelskich (1968), Nagrody Kulturalnej "Solidarności" (1982). "Pulsu" (1982), Nagrody Wolności francuskiego PEN-Clubu (1983), Związku Polskich Pisarzy na Obczyźnie (1984), Fundacji im. Alfreda Jurzykowskiego (1984).

Napisał do tej pory około pięciuset opowiadań. Jego pierwszy tom Marek Hłasko przywitał entuzjastyczną recenzją. Był doceniony przez krytykę, czytelnicy rozchwytywali jego książki. Jednak nie ma w nim nic z pyszałkowatej wyniosłości ani (co jeszcze gorsze) protekcjonalności ludzi sukcesu. Jest urzekająco bezpośredni.
Sześćdziesięciopięcioletni dziś Marek Nowakowski wydaje się wciąż pełen młodzieńczego wigoru i zaciekawienia światem jak wówczas, gdy buszował po warszawskim Śródmieściu, zaś swoje bystre obserwacje przetwarzał literacko w prozę barwną, bujną, żywiołową, pulsującą życiem, rozpalającą wyobraźnię kolejnych generacji PRL-u i podsycającą apetyty na poszerzenie sfery wolności.
Gdy użyć sformułowania "ludzie marginesu" w odniesieniu do bohaterów jego prozy, Nowakowski reaguje rozdrażnieniem.
Ma rację. Przesadą jest mówić, że korowód jego postaci to świat wykolejeńców, złodziei, paserów i prostytutek. To w dużej mierze świat ludzi szarych, trochę dobrych, trochę złych, zaplątanych w swoje egoizmy i małe pragnienia, a także ludzi skrzywdzonych i odrzuconych. - Myślę, że przede wszystkim interesowali mnie ludzie, którzy chcieli jakoś żyć po swojemu, co jest antidotum na uniformizację typową dla systemów komunistycznych - mówi pisarz. - Żyli pokracznie, często nieudolnie, dziwnie, śmiesznie, tragikomicznie, ale inaczej.
W wielu opowiadaniach Marka Nowakowskiego są wątki autobiograficzne. Jednakże prawda z wyobraźnią, rzeczywistość z fikcją literacką przeplatają się w sposób na tyle zawiły i nieodgadniony, że popełniałby błąd ten, kto próbowałby odtworzyć sobie prawdę o autorze na podstawie jego prozy. Pisarz zniechęca do takich wysiłków. Sam opowiada o swojej przeszłości.

Chłopak z przedmieścia

Dom w podwarszawskich Włochach, w których wyrastał, był domem surowych zasad i porządku. Ojciec Antoni Nowakowski, człowiek jeszcze dziewiętnastowieczny, urodzony w zaborze rosyjskim, za swoje największe przeżycie uważał wybuch niepodległości. Był zafascynowany osobą marszałka Piłsudskiego. Społecznik i pedagog, nauczycielem został z powołania, później był kierownikiem szkoły powszechnej. Nazwał ją imieniem marszałka Piłsudskiego. Na parterze stało brązowe popiersie Komendanta. Budowę szkoły zaczął w 1930 r. Zbierał pieniądze ze składek społecznych w zielonym zagłębiu Warszawy: Włochy, Pruszków, Michałowice. W tym samym czasie proboszcz budował świątynię. Równocześnie więc powstawały dwa fundamenty życia: szkoła i kościół. Antoni Nowakowski organizował zabawy dla rodziców, uczniów i dla całego miasteczka. Dochód był dzielony po równo na kościół i szkołę.
Nauczycielem był pryncypialnym, wymagającym, surowym ale sprawiedliwym. - Ojciec miał już dobrze po osiemdziesiątce - wspomina dziś Marek Nowakowski - a tu raptem na ulicy jeden z jego uczniów, trochę podpity, rzuca się na niego, obejmuje, całuje z czułością i powiada: panie kierowniku, pan mnie nie puścił z klasy do klasy, ale pan mnie tym czegoś nauczył; ja się potem naprawdę przykładałem.
Matka Stanisława również była nauczycielką. Ale także i sam Marek jako młody chłopak był po wojnie przez krótki czas "nauczycielem". Uczył kolegów, którzy nie umieli czytać. Zorganizował spontaniczny kurs dla przyjaciół furmanów, węglarzy, młodych chłopaków z przedmieścia. Ojciec nie był zwolennikiem nowego porządku, ale uważał, że należy się w powstałych ramach zająć pracą organiczną. Był legalistą. Państwo było dla niego wielką wartością. Chociaż złe, ale jednak państwo. Pamiętał czasy zaborów.

Żywioł życia

Kiedy miał 16 lat, na mgnienie oka zafascynowało go ZMP. Czuł się prawie jak Dzierżyński. A potem odfascynowało. I rzuciło w zupełnie inną stronę. Szukał nowych ścieżek w tym spontanicznym pędzie po życie.
- Były w tym może po trosze bunt i prowokacja młodego szczenięcia, przekora wobec rodziców - stwierdza Nowakowski. - Fakt, że chciałem zgłębiać ciemne strony życia, też był rodzajem prowokacji, ojciec przecież był legalistą. Nie czułem się jakimś walczącym wojownikiem, ale mnie oficjalne ramy po prostu kompletnie nie interesowały. Szukałem swojej własnej niszy, jakiejś enklawy, jakiegoś azylu. Po omacku, na ślepo szukaliśmy dla siebie przywódców, bohaterów, którzy pokażą nam drogę i poprowadzą. Uwielbialiśmy wszystkich zbuntowanych, chodzących własnymi ścieżkami. Z emocją szeptaliśmy o Burmajstrze i jego kolegach, którzy konspiracyjnie zbierali się przy kościele św. Barbary i chcieli walczyć, ale z podobnym zachwytem mówiliśmy o znanych rzezimieszkach, którzy w czujnie kontrolowanym świecie wymykali się pogoniom.
Dom z tego okresu pamięta jako taki, który dawał poczucie bezpieczeństwa. Do domu się wracało i w nim lizało się rany. I było się przyjmowanym. Z wyrzutami, z krzykiem, ale jednak. - Miało się swoją pieczarę - powiada.
Zanim zaczął pisać, miał jeszcze parę istotnych doświadczeń. Pracował cztery miesiące na dole w kopalni Rybnickiego Zjednoczenia Węglowego. Miał tam wypadek: złamany palec. Kopalnia to była dobra szkoła. Ciekawe doświadczenie, ciekawi ludzie, zewsząd. Mieszkali w pięcioosobowych pokojach w hotelu górniczym. Ten kwartał zaowocował w późniejszych czasach opowiadankiem "Chamuś" - o wieśniaku, który ruszył na zew górniczy, żeby się dorobić, bo tam dobrze płacili. Nowakowski skończył też studia prawnicze, aczkolwiek bez tytułu magistra. Nie traktował ich całkiem serio, ani myślał być sędzią, prokuratorem czy adwokatem. Znał wymiar sprawiedliwości i wiedział, co o nim myśleć. - Te studia to był prezent dla ojca, który był człowiekiem porządku - zauważa dziś.

Pierwszy krok i następne

Zaczął pisać pod wpływem doznań, przeżyć, skumulowanych emocji. Nie chciał być zrazu zawodowym pisarzem. Uważał, że zawodowstwo jest zaprzeczeniem pisania z wewnętrznej potrzeby. Na początku chciał, żeby pisarstwo było tylko dodatkiem do życia. Z biegiem lat stało się jego głównym nurtem. Debiut w 1957 r. został przyjęty bardzo dobrze. Najpierw opowiadanie "Kwadratowy", drukowane m.in. na łamach "Współczesności", a także "Twórczości", co już było, jak na owe czasy, pewną nobilitacją. Potem tom opowiadań "Ten stary złodziej". Z jednej strony był sukces, z drugiej jednak kręcenie nosem. Młody pisarz nie stał się ulubieńcem władzy. Zaczęto kojarzyć go z Markiem Hłaską, a to był czas, kiedy Hłasko po wyjeździe do Paryża nie został wpuszczony z powrotem. Skojarzenie było proste: widzenie rzeczywistości przez pryzmat samych złych stron, czarnowidztwo.
Nowakowski wspomina dziś Hłaskę z dużą sympatią, nie tylko dlatego, że ten, jako już znany młody prozaik, napisał debiutantowi entuzjastyczną recenzję wewnętrzną. - Hłasko był dla mnie ważnym przeżyciem, bo wprowadził literaturę ulicy - stwierdza. Po 1956 r. jego teksty drukowane w "Po prostu" czytałem z dużym zainteresowaniem. Był na pewno szalenie utalentowanym pisarzem. Ale ja nie czuję z nim pokrewieństwa. Może o tyle tylko, że on i ja sięgaliśmy po tematy ulicy. Ale inaczej to wszystko widzieliśmy. Hłasko był sentymentalny, rzewny. rozdzierający serce i szaty: kłopoty, bieda, nieszczęśliwi kochankowie. Ja patrzę na życie bardziej zimno.
Od początku więc Nowakowski był zarazem głaskany i trzymany na krótkiej smyczy. Miał sojuszników w kręgach krytyki literackiej, np. bardzo go chwalił Henryk Bereza. Z drugiej strony prowadził boje z wydawnictwami. Zaniżano nakłady, nie wznawiano, żeby zbyt nie rozpowszechniać zbiorów, które, tak jak "Ten stary złodziej", były rozchwytane na pniu. Umowa z "Iskrami" na wydanie "Benka Kwiaciarza" została przez wydawnictwo zerwana. Tego i innego typu figli płatano mu wówczas i później więcej.
Ale pisarz nigdy nie dramatyzował, nie popadał we frustrację, nie zniechęcał się. Pisanie było niezależne: wydrukują, to wydrukują, nie, to nie. Przyjął też pewną zasadę: "nigdy sobie nie pomagać". - To jest taka męska czysta gra - stwierdza. - Człowiek się najlepiej czuje, gdy bez żadnych środków pomocniczych to, co robi, zyskuje uznanie. Pisanie jest sprawą osobistą, musi być niezależne, można w nim być najbardziej suwerennym. Dlatego Nowakowski unikał różnego typu uzależnień, mocodawców, był po troszę outsiderem. - Mając etat, ryczałt, zaczyna się już być w jakimś kręgu, choćby w kręgu wynagradzania. A ja dostawałem pieniądze tylko za to, co wydrukuję: to jest na pewno czysta sprawa i na pewno to mi pomogło - stwierdza.

Obywatel prozaik

Pisarz dość wcześnie, bo jeszcze przed 1968 r., znalazł się w nurcie kontestacji. Coraz częściej nękała go cenzura. Ważnym momentem był dla niego marzec 1968 r. Napisał błyskawicznie książkę dotyczącą wydarzeń tamtego okresu pt. "Jak zazdroszczę Cyganom". Było w niej i o sterowanym odgórnie partyjnym antysemityzmie, i o wymianie starego garnituru partyjnych na nowy. Fotokopie stroniczek były przemycone do Jerzego Giedroycia. Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński i Konstanty Jeleński bardzo nalegali, żeby to momentalnie drukować. Mimo jednak, że taka natychmiastowa reakcja na to, co się działo w Polsce, byłaby prawdopodobnie wybuchem literacko-politycznym, przynoszącym zarazem splendor i profity samemu pisarzowi, Nowakowski nie zdecydował się na druk, uznając, że książka jest słaba literacko. Poszczególne opowiadania były w późniejszym okresie drukowane na łamach "Kultury" pod pseudonimem Seweryn Kwarc.
Nowakowski włączył się też w powstawanie polskiego niezależnego obiegu. Publikował w wydawnictwach niezależnych. Był współtwórcą i przez jakiś czas członkiem zespołu redakcyjnego "Zapisu". Pod koniec lat siedemdziesiątych był też członkiem Zarządu Głównego ZLP. W 1981 r. na zjeździe ZLP mówił o obłudzie PRL-u: "Widziałem świat fikcji i kłamstwa, zgody na wszystko zło i apoteozy wszystkiego zła. Ludzie z tego świata obrastali w piórka, rangę i znaczenie (...). Obserwowałem pustynne zniszczenie w społeczeństwie, panowanie niby kultury opartej na kiczu i telewizji. W efekcie wyrastali jałowi ludzie, stwory zredukowane do kilku czynności, według recepty: żreć, chlać, kraść i tak kręcić". Stwierdzał wówczas, że trzeba patrzeć władzy na ręce, i dodawał, że obowiązkiem pisarzy jest nie poddać się zaleceniom o rozsądku i rozwadze. "Starać się trzeba wypisać tamten czas, dokopać się do dna tamtych lat. Do samych przegniłych korzeni" - mówił.
Postulat patrzenia władzy na ręce przyszło realizować w nowych okolicznościach. Wprowadzono stan wojenny. Nowakowski opisywał ten czas. Pod nazwiskiem, nie pod pseudonimem. Niektórzy koledzy się dziwili. I doczekał się. Od marca do czerwca 1984 r. był więziony pod zarzutem szkalowania PRL i ustroju socjalistycznego we współpracy z zagranicznymi ośrodkami dywersyjnymi. W jego obronie występowało wówczas wiele osób, między innymi przebywający w Ameryce Leopold Tyrmand. "Raport o stanie wojennym" został przełożony na dziesięć języków i uznany na Zachodzie za najbardziej rzetelne literackie świadectwo tego okresu dziejów Polski. Nowa Polska zrehabilitowała "przestępcę" Nowakowskiego. Kilku panów wzięło samochód i przywiozło z powrotem do domu pisarza książki, maszynopisy, rękopisy i inne przedmioty zabrane podczas rewizji w tamtych czasach.

Warto dalej żyć

Nowakowski nie ufa postkomunistom, sądzi, że nie mają sposobu na Polskę, a jedynie na władzę. Z kolei bliska mu prawa strona sceny politycznej prezentuje się żałośnie, ze swoimi niekończącymi się przetasowaniami. Polsce brak zdaniem pisarza odpowiedzialnych ludzi na poziomie, o jakim marzył Piłsudski. Zdaniem Nowakowskiego błędem było, że tak łagodnie, po franciszkańsku, potraktowano dawną warstwę rządzącą. Formacja wyrosła ze starych czasów stała się beneficjentem w nowych czasach. Patriotyzm dziś określa Marek Nowakowski jako umiejętność podporządkowania się interesom szerszej wspólnoty, silnego państwa. W prywatnym sensie rozumie go nieco inaczej. Powiada: - Tu jest atmosfera: czy dobra, czy zła, ale moja. Ja tą atmosferą oddycham, ona mnie żywi. Ona mnie oburza i cieszy. Ale jestem u siebie. Jestem zakorzeniony w przeszłości, w życiu mojego ojca, mojego dziadka. To jest mój fundament.
Nie dostrzega żadnych antenatów swojej "warszawskości". Nie jest nim ani Tyrmand z powieścią "Zły", ani Wiech, ani tym bardziej Stanisław Grzesiuk. "Warszawskość" wynikła po prostu z życia, to był teren jego penetracji. Jest całe mnóstwo pisarzy, których lubi, do których wraca, choć niekoniecznie czerpie z nich coś więcej niż frajdę czytelniczą. Są wśród nich Prou-st, Celine, Tołstoj, Bunin, Faulkner, Dos Passos. Czytał Balzaka, Maupassanta, lubi Iwaszkiewicza. Nie ceni powieści erudycyjnej w rodzaju Umberto Eco. Za wielkiego pisarza uważa Sienkiewicza.
Nie ma komputera. Od lat pisze ręcznie na papierze. I tak już zostanie. Ma wyśmienity słuch językowy, a muzyka mogłaby dla niego nie istnieć. W pokoju jest wprawdzie gramofon, solidny, starego typu i masa płyt długogrających. Ale muzyki raczej słucha żona. - Może to zabrzmi barbarzyńsko - powiada - ale muzyka nigdy specjalnie nie była mi potrzebna. Na ścianach wiszą obrazy nieżyjących przyjaciół pisarza: Jerzego Stajudy i Jana Lebensteina, m.in. grafiki z "Folwarku zwierzęcego" Orwella. Obok gobelin z motywem z Pisma Świętego tkany w dawnych latach przez pastora ewangelickiego.
Czy jest optymistą, czy pesymistą? Nie odpowie. Uważa, że opozycja optymizm - pesymizm jest głupia.
Natomiast ma w sobie radość życia. Powiada: - Dziwię się, że tyle lat żyję. Dociągnąłem do wieku, który dawniej w moich rachubach był wiekiem Matuzalema. Myślę, że warto dalej żyć, potykać się, patrzeć, obserwować. Może coś z tego w pisaniu zaowocuje, może nie, ale warto ten pojedynek toczyć.



Krzysztof Górski