Życie
z dnia 2001-06-07
Agata Bielik
Robson
Nowa lewica i
kapitalizm
Jak marksistom z pokolenia ’68 udało się odnieść sukces zachowując
pozory cnoty
Od jakiegoś czasu kilkoro publicystów ŻYCIA lansuje w Polsce
termin "nowa lewica". Sukcesy tej kampanii okazują się ograniczone. Bywa,
że na frazę "lewica kawiorowa", będącą dosłownym tłumaczeniem francuskiej
"gauche de caviar" (w świecie anglosaskim mówi się raczej o "champaigne
socialists"), odezwie się z niekłamanym entuzjazmem jakiś zapomniany,
odrzucony przez obecny układ sił były anarchista, zwolennik Pomarańczowej
Alternatywy: "ten, który nie zdradził". Uśmiechnie się też z
ukontentowaniem redaktor "Trybuny", któremu w ten sposób - z całą
świadomością, aczkolwiek bez przyjemności - podsuwa się broń przeciw
salonowi warszawskiemu. Tymczasem reprezentanci nowej lewicy pozostają
niewzruszeni w swej nieświadomości, w pełni korzystając z przywileju pana
Jourdin, który nie wiedział, że kiedy otwiera usta, mówi - o dziwo -
prozą. Myślenie w trybie nowolewicowym wydaje im się tak naturalne i
oczywiste, jak molierowskiemu bohaterowi mówienie prozą. "Gazeta
Wyborcza", choć w swym trzonie nie różni się niczym od swych zdeklarowanie
nowolewicowych odpowiedników na Zachodzie: francuskiej "Liberation",
brytyjskiego "The Guardian", nowojorskiego "New York Times" (rytualne
ukłony w stronę polskiej tradycji i Kościoła, w rodzaju "Arki Noego",
traktuję tu jako siatkę maskującą), ze zdumiewającym uporem podtrzymuje
złudzenie absolutnej przejrzystości: pomimo swego wyraźnego odchylenia
ideologicznego, przekonuje swych czytelników, że tkwią oni w solidnym
centrum, tym samym imputując odchylenie ideologiczne wszystkim swoim
polemistom. Czym więc jest nowa lewica? Od tak dawna borykamy się z
konsekwencjami cudu gospodarczego, jaki pozostawiła po sobie lewica stara,
że zmiana formuły lewicowości, która na Zachodzie stała się już normą,
umknęła naszej uwadze. Nasza wiedza na ten temat jest zastraszająco skąpa,
co tylko ułatwia inwazję ideologii nowolewicowych, które przekradają się
do sfery publicznej anonimowo, przybierając szacowne maski
"europejskości", "normalności", harmonijnej współpracy z zachodnimi
trendami intelektualnymi. Przykładem może być radykalny feminizm, który
znalazł w Polsce przytulne nisze w pismach z pozoru
konserwatywno-liberalnych, jak "Res Publica Nowa", choć należy do
nowolewicowego kanonu. Jedynym źródłem wiedzy o transformacji lewicowości
jest na rynku polskim książka Rogera Scrutona "Intelektualiści nowej
lewicy" będąca zresztą raczej pamfletem niż analizą zjawiska. Marks
powiedział kiedyś, że historia lubi się powtarzać - najpierw jako
tragedia, drugi raz jako farsa. O ile rewolucję bolszewicką, która
pochłonęła Europę Wschodnią, należy nazwać tragedią - o tyle rewolucja
obyczajowa pokolenia ’68, macierzy nowej lewicy, zasługuje wyłącznie na
miano farsy. To właśnie wtedy znudzeni "pozornymi wolnościami demokracji
liberalnej" studenci (bo przecież nie proletariat, w którego rewolucyjny
potencjał nikt już na lewicy nie wierzy), dojrzewali do specyficznej,
uniwersyteckiej mutacji marksizmu, która w zespoleniu z postępową
psychoanalizą a la Erich Fromm i Herbert Marcuse, obiecuje im wyzwolenie
absolutne: ku swobodnym związkom międzyludzkim, ku wolnej nieskrępowanej
żadnymi normami seksualności, ku społeczeństwu pozbawionemu "czerwia
władzy". To zatem, co w rewolucji komunistycznej wydarzyło się
naprawdę - zmiana ustroju, pociągająca za sobą milionowe ofiary - w wersji
nowolewicowej odbywa się jakby wirtualnie, w zupełnie innym medium. Nie
zabija się wroga klasowego - niszczy się go innymi metodami, wykorzystując
"użyteczną naiwność" liberalnych instytucji. Nie dokonuje się "tragicznej"
rewolucji wprost, obalając zgniły porządek demokratyczny - a jedynie
przejmuje władzę po cichu, powoli rozpinając nad instytucjami liberalnymi,
jak uniwersytety, wolna prasa, szkolnictwo, szczelny klosz lewicowej
hegemonii. Eliminuje się przeciwników nie w ten sposób, że odsyła się się
ich do gułagów, ale zamykając im usta, zabraniając im dostępu do udziału w
instytucjach, jakie sami - jako liberałowie, konserwatyści i inni
nie-marksiści - przez lata sumiennie wspierali i tworzyli. Jak na ironię,
taka właśnie przygoda przydarzyła się samemu Scrutonowi; wyznawcy nowej
lewicy usiłowali wstrzymać druk jego książki w prestiżowym wydawnictwie
Longmana. Na szczęście, nie dość skutecznie. W porównaniu z nową
lewicą, lewica stara jawi się jako naiwna i prostolinijna. Jej następczyni
jest bowiem daleko bardziej intelektualnie wyrafinowana. Stara lewica
miała przynajmniej dobrze określony cel, jakim było zniesienie społecznej
nierówności i niesprawiedliwości. Ta nowa natomiast jest niezwykle
krzykliwa i to tym bardziej, im mniej wyrazista jest jej doraźna intencja
polityczna. Intelektualista nowej lewicy jest "wiecznym wyzwolicielem".
Wierzy, że tylko w ten sposób, a więc wraz ze zniesieniem więzów
krępujących jednostkę - co łączy się ze zniesieniem wszelkiej instytucji
społecznej - można stworzyć nowe społeczeństwo. Jednakże cel pozytywny,
jaki przedstawiciel nowej lewicy pragnie osiągnąć, jest tak odległy i
nieokreślony, że w jego myśli ogromną przewagę zyskuje czysta negatywność:
wola niszczenia obecnego "przymusu społecznego", demaskowania jego
tendencyjnie wyolbrzymianej represyjności i okrucieństwa. Rewolucyjność
nowej lewicy ukrywa się pod pozorami akceptacji ładu demokratycznego. Z
pozoru nowa lewica pozbyła się już swej wrogości do demokracji liberalnej.
Więcej nawet, to ona usiłuje dziś uchodzić za głównego obrońcę wartości,
na jakiej, jej zdaniem, opiera się projekt nowoczesnej demokracji -
partykularyzmu i prawa do jego nieograniczonej ekspresji. Weźmy choćby
deklarację, która otwiera jeden z kluczowych cyklów wydawniczych tej
formacji: serię "Phronesis" w znanym ze swej radykalności
londyńsko-nowojorskim wydawnictwie Verso, prowadzoną przez aktualnego
papieża New Left, filozofa argentyńskiego pochodzenia, Ernesto Laclau i
Chantal Mouffe, francuską filozofkę feministyczną. Warto ją przytoczyć w
całości: "Panuje dziś powszechna zgoda co do tego, że projekt lewicowy
znalazł się w głębokim kryzysie. Wyłoniły się nowe antagonizmy - nie tylko
w zaawansowanych krajach kapitalistycznych, ale także w bloku
wschodnioeuropejskim i w krajach trzeciego świata - które domagają się
przeformułowania ideałów socjalistycznych w kategoriach poszerzenia i
pogłębienia demokracji. Istnieją jednak poważne kontrowersje co do
sposobu, w jaki strategia ta powinna być realizowana. Są tacy, którzy
twierdzą, że obecna krytyka racjonalizmu i uniwersalizmu podważa istotę
projektu demokratycznego (Laclau ma tu na myśli radykalnych
postmodernistów, głównie ze szkoły Michela Foucault - przyp. AB-R.). Inni
natomiast są zdania, że krytyka esencjalizmu (a więc odrzucenie wiary w
uniwersalność natury ludzkiej, otwierające drogę różnicy i wielości -
przyp. AB-R.) stanowi konieczny warunek zrozumienia i poszerzenia pola
walk społecznych, charakterystycznych dla dzisiejszej demokracji. >>
Phronesis<< umieszcza się w tej drugiej kategorii. Naszym celem jest
ustanowić dialog między nowym myśleniem dekonstrukcyjnym a polityką
lewicową. Wierzymy, że stanowisko antyesencjalistyczne to warunek sine qua
non nowej wizji lewicy, pojmowanej jako nurt sprzyjający demokracji
radykalnej i spluralizowanej". W książce "Emancipation(s)", którą ta
deklaracja otwiera, Laclau próbuje przeformułować wszystkie podstawowe
kategorie lewicowe - pojęcie walki klas, postępu, emancypacji - tak, by
znalazły się wewnątrz - a nie jak dotąd, na zewnątrz - projektu demokracji
liberalnej oraz, last but not least, współczesnego kapitalizmu. Laclau nie
poświęca krytyce kapitalizmu choćby jednej stronicy. Przeciwnie, odnosi
się wrażenie, że współczesny kapitalizm konsumpcyjny odbierany jest
przezeń jako sfera przekształceń pozytywnych, w której "jednostka ulega
dyslokacji", to znaczy, oswabadza się z tradycyjnych więzów przymusu -
miejsca, rodziny, tradycji - uzyskuje większą wolność "do różnicy i jej
ekspresji". Jeśli wczytać się w specyficzny żargon Laclaua, okazuje się,
że jego "wizja nowej lewicy" nie różni się prawie wcale od ultraliberalnej
wizji Richarda Rorty’ego. Dla niego także sukces kapitalizmu jest
najlepszym sposobem na uwolnienie się jednostki od krępujących norm, które
porzuca ona tak samo, jak porzuca ubóstwo i "trud przetrwania". To zatem,
czego nie była w stanie skutecznie zrealizować rewolucja - znieść
alienacji zmurszałego porządku społecznego, ograniczającego jednostkę - z
łatwością i bezkrwawo dokonuje dziś współczesny kapitalizm. Po co więc
przynosić ludzkości oświecenie na bagnetach, skoro można uzyskać ten sam
efekt lekko i przyjemnie, roztaczając nad nią opiekę Menadżera, Terapeuty
i Estety? Czy chodzi tu zatem o rzeczywiste pogłębienie praktyk
demokratycznych, czy o realizację starego planu - zniesienia alienacji,
zerwania z przesądem tradycji itp. - w warunkach nowoczesnego
kapitalizmu? Cytat z Francois Lyotarda, który, podobnie jak Ernesto
Laclau, przebył drogę od starej lewicy (w jego przypadku: maoizmu) do
ponowoczesnej formuły nowolewicowej, powinien rozwiać wszelkie
wątpliwości: "Wydaje się, że trzeba dziś myśleć o ludzkości jako
podzielonej na dwie części: jedną część pochłania nowe wyzwanie, wyzwanie
złożoności - druga natomiast pogrążona jest wciąż w strasznym, starodawnym
trudzie przeżycia... W konsekwencji, jakiekolwiek żądanie prostoty musi
dziś uchodzić za barbarzyńskie". Trudno wyobrazić sobie punkt dojścia
dalszy od miejsca, w którym startowała stara lewica, słowami Marksa (i
Szekspira) krytykując pieniądz - i kapitalizm - za to, że wywraca wszystko
do góry nogami, bezsensownie komplikuje ludzkie potrzeby, pozbawia świat
społeczny przejrzystości i prostoty. Lyotard, pochwalając "zadanie
komplikacji" polegające na "gromadzeniu nowych przedmiotów materii i
myśli", podejmuje grę z nowoczesnym kapitalizmem konsumpcyjnym, który
dostarcza nie tylko coraz to nowych produktów, ale także tworzy coraz to
nowe potrzeby. Z pozoru więc nie ma to nic wspólnego z siermiężnym
antykapitalizmem starego marksizmu. A jednak, linia rozwojowa snuje się
nadal. Jest pewien wspólny mianownik, który pozostaje bez zmian. O ile
bowiem pozytywna część myśli lewicowej, jak to trafnie zauważył Laclau,
pogrąża się w kryzysie - upada wiara w komunistyczną utopię i system
gospodarczy alternatywny do wolnorynkowego - o tyle na plan pierwszy
wybija się jej czysta negatywność, obdarzona szlachetnym mianem "teorii
krytycznej". Nie ma już idei, ku której można by "wyprowadzić ludzkość",
ale nadal jest ten sam stary wróg - irracjonalny dom niewoli zbudowany z
przesądów tradycji, okowów represyjnych norm, absurdalnych międzyludzkich
zależności. Nawet jeśli po dokonanym już procesie totalnej dekonstrukcji
człowiek pozostałby zupełnie sam, "zdyslokowany", w społecznej pustce - i
tak byłoby to dlań lepsze niż poddawanie się przymusowi, który krępuje
jego wolność. Laclau pisze: "Dekonstrukcja jest częścią świeckiego
ruchu odczarowania i decentracji, do jakiej należy również marksizm". W
ten sposób z Marksa pozostaje tylko wróg alienacji, w zwalczaniu której
pożyteczny okazuje się nieoczekiwany sojusznik - nowoczesny kapitalizm.
Na poparcie tych tez, które zaczerpnęłam od "intelektualistów nowej
lewicy", można znaleźć liczne dowody w rzeczywistej praktyce politycznej.
Tony Blair, szef brytyjskiej New Labour, premier rządu od kilku lat,
rozpoczął swą zwycięską kampanię wyborczą od szeregu spotkań z czołowymi
przedstawicielami biznesu, przekonując ich, że nie mają się czego obawiać,
jeśli Partia Pracy dojdzie do władzy (w ten sposób wywołał w swej partii
bunt "starolewicowców", którzy bojkotowali te spotkania, publicznie
przysięgając, że nigdy nie wymienią proletariackiej diety fish-and-chips
na szampana i kawior - do momentu, w którym zostali usunięci z
kierownictwa partii). W zamian za koncesje na rzecz "wielkiego biznesu",
Tony Blair wprowadził do parlamentu całe mnóstwo kobiet i zajął się budową
Millennium Dome, będącej czymś w rodzaju gigantycznej Świątyni Tolerancji.
Rezygnując z ekonomicznego projektu starej lewicy, w zamian zaś inwestując
w język lewicowych symboli - sprzyjanie feminizmowi, umiejętne operowanie
oświeceniową retoryką - stał się w ten sposób wzorem dla wszystkich
polityków nowej lewicy; w tym kanclerza Shrödera, a nawet samego Billa
Clintona, który nie krył wobec Blaira podziwu. Przenosząc rozważania
na grunt rodzimy - analogicznie zachowuje się krąg polityków i
intelektualistów kojarzony potocznie z "Gazetą Wyborczą". Męki sumienia
pozostawiają starolewicowej "Trybunie", sami zaś nie widzą nic zdrożnego w
popieraniu planu Balcerowicza. Ten ubytek zaangażowania w starym stylu
rekompensują sobie eksperymentując z nowymi radykalizmami, wprowadzając w
obieg języki walczącego feminizmu i antytradycjonalizmu, domagające się
głębokich zmian w polskiej obyczajowości. Nie ma tu wiele współczucia dla
ofiar nowoczesnego kapitalizmu - na przykład dla niedawno strajkujących
pielęgniarek - za to, na zasadzie zastępczej, bardzo wiele dla tzw. ofiar
represji wspólnotowych: kobiet (pod warunkiem, że akurat nie parają się
pielęgniarstwem), niepełnosprawnych, mniejszości etnicznych (ostatnio "GW"
wprowadziła nawet stałą rubrykę z gwiazdą dawidową, w której toczą się
gorące dyskusje na temat polskiego antysemityzmu) oraz mniejszości
seksualnych. Kapitalizm, nawet ze swymi patologiami, traktowany jest przez
publicystów "Gazety Wyborczej" jako sprzymierzeniec w przeprowadzaniu
polskiego "ciemnogrodu", głęboko przywiązanego do swych zamierzchłych
rytuałów, do Polski europejskiej i nowoczesnej. Nie tylko zatem nie
pobudza on do refleksji krytycznej, ale przeciwnie, budzi entuzjazm, także
ideologicznej natury. Innej ilustracji dostarcza dyskusja na temat
polskiej lewicy, przeprowadzona na konferencji organizowanej przez
Instytut Spraw Publicznych, w trakcie której Barbara Labuda,
reprezentująca kancelarię prezydencką, skupiła się wyłącznie na problemie
aborcji, uniemożliwionej przez "represyjną ustawę przeforsowaną przez
prawicowy rząd". Podobnej uwagi nie zwracał już problem
nieuprzywilejowania, którego powodem nie byłaby płeć czy orientacja
seksualna, a po prostu kiepski status majątkowy - a więc to, co Lyotard z
nieskrywaną pogardą nazwał "skazaniem na starodawny trud przeżycia".
Czy jednak możliwe jest "pogłębianie procedur demokracji" bez
refleksji nad społecznym oddziaływaniem kapitalizmu, bez prób korygowania
"aktów wykluczenia" eliminujących z czynnego udziału w sferze publicznej
tych wszystkich, których stać tylko na "trud przeżycia"? Pomimo całego
wyrafinowania, na jakie zdobywają się "intelektualiści nowej lewicy", nie
dam sobie wmówić, że dobrze wykształcona, rozpieszczana przez stołeczny
salon feministka jest większą ofiarą jakkolwiek pojmowanego systemu
(powiedzmy, patriarchalnego logocentryzmu) niż źle opłacany robotnik,
którego zakład pracy nieuchronnie zmierza ku bankructwu. I o ile nie
dostrzegam potrzeby dodatkowego "podniesienia świadomości" u większości
kobiet parających się radykalnym feminizmem, o tyle dostrzegam potrzebę
rozbudzenia świadomości obywatelskiej u ludzi, których przemiany ostatniej
dekady skonfrontowały z realną biedą. Dlatego wydaje się, że celem
nowej lewicy nie jest, bez względu na jej deklaracje, głęboka
demokratyzacja społeczeństwa, lecz tylko wymiana elit: zastąpienie starego
establishmentu nowym. W Wielkiej Brytanii - podobnie dzieje się we
wszystkich krajach zachodnich - wymiana ta oznacza wyparcie starego modelu
mieszczaństwa, tradycyjnie głosującego na partię Torysów, na rzecz tzw.
new middle class, mniej purytańskiej i lepiej przystosowanej do uroków
społeczeństwa konsumpcyjnego. W rozdaniu tym, dzielącym między siebie
bardziej i mniej tradycyjnych beneficjentów kapitalizmu jest jednak coraz
mniej miejsca na reprezentację "wykluczonych", którzy nie czerpią zeń
wymiernych korzyści. Myśl nowolewicowa nie jest więc wyrazem realnego
zaangażowania w poprawę bytu ludzi biednych, ale rodzajem kodu
rozpoznawczego nowej elity, grupującej się głównie na uniwersyteckich
campusach i w mediach - dokładnie tak, jak to przedstawia Christopher
Lasch w swej niezwykle przenikliwej książce "Bunt elit", wieszczącej
narodziny masowego populizmu jako jedynej odpowiedzi na fasadowość
współczesnej demokracji. Demokracja nigdy nie była i nadal nie jest
domeną myśli nowolewicowej. Nie potrafi ona bowiem sformułować wyrazistej
krytyki dwóch podstawowych zjawisk społecznych, które stanowią
najgroźniejsze bolączki współczesnego mieszkańca demokracji zachodniej:
zaniku postaw obywatelskich wypływających z coraz większych podziałów
majątkowych, oraz powszechnego odpodmiotowienia i postępującej
fragmentacji życia, będącej wynikiem nowoczesnej formy kapitalizmu, tzw.
flexible capitalism. Nowa lewica, pomimo pozorów krytyczności, stała się
więc formacją głęboko współpracującą z konsumpcyjną "produkcją potrzeb",
która napędza współczesny kapitalizm. Ten bowiem, w odpowiedzi na jej
potrzebę symbolicznego spełnienia, dostarcza jej kolejnych form
gratyfikacji. Powstają całe gałęzie przemysłu obsługujące młodych
radykałów, którzy kupują płyn do golenia w czarnej ascetycznej fiolce z
napisem "The Activist", wyprodukowany przez superekologiczną firmę "Body
Shop", słuchają drogich kompaktów postępowych zespołów i ubierają się w
słono opłacane, antyrasistowskie ciuchy od Bennettona. To oczywiście
najskrajniejsza, a zarazem najbardziej groteskowa forma opisanej przeze
mnie substytucji, przesuwającej realny wysiłek krytyczny w sferę krytyki
emblematycznej, namiastkowej. Zarazem jednak niezwykle znamienna dla
formacji, która w sytuacji kryzysu szuka dla siebie nowych zaangażowań, a
tym samym, zgodnie z przepowiednią Marksa, rozmienia swą niegdysiejszą
powagę na farsę.
|