Rzeczpospolita - 2000.11.25
Maria Nurowska, pisarka: W Polsce jestem persona non grata, głównie z powodu mojego okropnego charakteru
Skoro mnie pokochali...
"Listy miłości" były w Niemczech bestsellerem, ale - jak słyszę - i inne pani powieści zdobyły sobie tam powodzenie. Ile ich było w sumie?
MARIA NUROWSKA: W Niemczech wydano jedenaście moich książek. Całkiem niedawno otrzymałam od swoich wydawców wyniki sprzedaży z pierwszego półrocza tego roku, z których wynika, że do tej pory rozeszło się w tym kraju przeszło 500 tys. egz. moich powieści. Rekordowe są, oczywiście, "Listy miłości" - 230 tys. sprzedanych egzemplarzy, 20 tysięcy w ciągu ostatniego pół roku, ale np. sprzedany nakład "Hiszpańskich oczu" przekroczył 60 tys. egz.
A ile książek napisała pani w ogóle?
Bodaj 20, licząc oddzielnie każdy tom "Panien i wdów".
W Niemczech związana była pani do tej pory głównie z Fischerem. A w Polsce? Zaczynała pani, o ile pamiętam, od Czytelnika.
Tak, ukazały się tam pierwsze moje książki, m.in. "Moje życie z Marlonem Brando". "Innego życia nie będzie" zatrzymała jednak cenzura, dopiero PIW przepchał tę książkę. Wydawnictwo Literackie wydało "Postscriptum", potem była Nowa. Jedną książkę wydało W.A.B., następnie współpracowałam z Siedmiorogiem, który świetnie sprzedawał moje powieści, gdyż ma własną dystrybucję. Wydawnictwo to wznowiło moje poprzednie książki, wydało też "Tango dla trojga". W W.A.B. ukazał się natomiast "Rosyjski kochanek".
Ta sama oficyna wydała ostatnio pani "Niemiecki taniec", pierwszy tom nowego cyklu powieściowego. Po lekturze wydaje mi się, że książka ta może liczyć na sukces u niemieckich czytelników. Czy jest już tłumaczona i przez kogo?
Po emisji "Tagesthemen", takiego niemieckiego "Monitora Wiadomości" w dniu otwarcia Targów Książki we Frankfurcie, gdzie mówiono o "Niemieckim tańcu", w ARD rozdzwoniły się telefony, wielu wydawców i księgarzy pytało o tę powieść. Prowadzę teraz rozmowy na temat jej wydania, a właściwie robi to mój agent. Decyzje jeszcze nie zapadły. Należy wybrać wydawcę, który zainwestuje w promocję książki.
Dotykającej ważnego problemu niemieckich przesiedleńców z terenów dzisiejszej Polski. Nie ukrywam, że czytając powieść, szczególnie jej pierwszą część, odniosłem wrażenie, że pisała ją pani pod określonego odbiorcę.
Pisarz nie może pisać pod kogoś, bo wówczas zawsze wyjdzie fałsz, a to się czuje. Wcale nie jest tak, że chcę się przypochlebić Niemcom. Nic mnie z nimi nie łączy rodzinnie. Jak pan wie, jeśli mam obce korzenie, to francusko-białoruskie. Zbrodnie wojenne, z unicestwieniem Warszawy na czele, trudno zapomnieć. Konieczne jest jednak oczyszczenie - dla zdrowia psychicznego narodu. Prawda o przeszłości musi zostać wypowiedziana i zrozumiana. To, co robili komuniści i w Polsce, i w Niemczech, było niewybaczalne; to było zamazywanie i tuszowanie prawdy. Taka powieść jak "Niemiecki taniec" za komuny nie mogłaby powstać, a przecież jej pomysł przyszedł mi do głowy ponad dwadzieścia lat temu.
Podobno wziął się on od przypadkowego spotkania z kobietą, którą tuż po wojnie w jednym z pomorskich miasteczek Polacy postawili pod pręgierzem.
Tak, dlatego że była Niemką. Przez trzy dni stała naga, przykuta łańcuchem do studzienki na rynku, z zawieszoną na szyi tabliczką z napisem "Heil Hitler". Ta historia tkwiła we mnie głęboko i wiedziałam, że muszę do niej kiedyś wrócić. Jest przerażające, jak nienawiść może zniszczyć ludzkie życie. Ta kobieta powiedziała mi, że od tamtego momentu nie mogła być ani dobrą żoną, ani matką, nie mogła realizować się zawodowo. Już się nie podniosła. Została złamana. Ludziom trzeba uświadamiać, że na nienawiści niczego nie da się zbudować. I to jest właśnie przesłanie mojej książki.
Czy literatura może zmienić czyjeś myślenie, ukształtować kogokolwiek na nowo?
Na jedno z moich spotkań autorskich w Niemczech przyszła młoda dziewczyna i powiedziała mi, że "Tango dla trojga" kompletnie odmieniło jej życie. Wyjechała ze swojego miasteczka, gdyż po prostu zrozumiała, że to nie jest jej miejsce. "Tango..." czytają w Niemczech młodzi ludzie, stało się już, w tak krótkim czasie, książką kultową, w Heidelbergu studenci noszą ją pod pachą. Tego się dowiedziałam podczas wieczoru autorskiego. Na "Dni kultury polskiej" zaproszono mnie i Stefana Chwina. Wyświetlano też "Zezowate szczęście", a przedtem film zrealizowany o mnie przez niemieckich studentów.
Głównie czytają panią kobiety. To zresztą stwierdzenie faktu, nie zarzut. W Polsce jest podobnie. Mężczyźni przestali czytać książki.
Na spotkaniu w Berlinie, w marcu, w Instytucie Polskim sala kinowa była wypełniona do ostatniego miejsca, nie tylko przez kobiety, a Berlin to miasto szczególne; w ciągu jednego dnia odbywa się tam 60-70 imprez. Jak zobaczyłam tylu ludzi naraz, zrobiło mi się nieswojo, ale Helga Hirsch wspaniale poprowadziła ten wieczór, atmosfera zrobiła się gorąca, jak i na innych moich spotkaniach w Niemczech. Coś się zaczyna dziać, jakieś fluidy krążą pomiędzy mną i widownią. Pytania, które padają, są mądre, muszę się natrudzić, aby na nie odpowiedzieć. Ale to daje satysfakcję. Potem w hotelu czuję się zmęczona, jest to jednak dobre zmęczenie.
I naprawdę wszystkie wieczory autorskie są tak udane?
W Niemczech? Prawie wszystkie. We wrześniu odbyłam dziesięć spotkań z czytelnikami. Jedno z nich miało miejsce w takim małym, 20-tysięcznym miasteczku Werne. Towarzyszyła mi pani Katarzyna Kamińska-Hoffmann z Instytutu Europejskiego w Poczdamie. Spotkałyśmy się w hotelu i ona wyraziła wątpliwość, czy spotkanie w niewielkiej bibliotece w ogóle ma sens, czy ktoś przyjdzie na nie w tak małym mieście. Przyszło kilkadziesiąt osób, bibliotekarka była przejęta i uszczęśliwiona, bo wszyscy przynieśli moje książki, prosząc o autograf. W innym miejscu na wąskiej uliczce starego miasta zobaczyłam po jednej stronie ulicy przed sklepem rzeźniczym wystawioną tekturową świnkę z napisem: "schweinefleisch - 1,50 DM", a po drugiej, przed księgarnią, moją sylwetkę - wyciętą również z tektury i napis informujący o spotkaniu ze mną o godzinie 19.30. Żałowałam, że nie mam przy sobie aparatu fotograficznego.
Czy to prawda, że pani książki znalazły się w Niemczech na liście lektur szkolnych?
"Listy miłości" są w trzech landach lekturą uzupełniającą, a teraz "Tango dla trojga" zalecane jest uczniom w szwajcarskim kantonie Lucerna.
Kto tłumaczy pani książki?
Miałam dużo szczęścia, że tłumaczył mnie Albrecht Lempp - ja i moje książki wiele mu zawdzięczamy. Czytelnicy stale podkreślali, że tłumaczenie jest tak doskonałe, iż ma się wrażenie, że bohaterki myślą po niemiecku. "Panny i wdowy" przetłumaczyła Karin Wolff, też doskonale. Ale "Tango dla trojga" jest już przetłumaczone gorzej przez Bettinę Ebersprecher; wydaje się, że tłumaczka słabo zna polski. Jak jednak widać - powieść się broni.
Pani popularność w Niemczech porównywalna jest z tą, jaką cieszył się Andrzej Szczypiorski.
To właśnie widać na spotkaniach autorskich. Organizatorzy programu literackiego w Nadrenii-Westfalii mówili mi, że te wszystkie małe miasta, biblioteki chciały albo mnie, albo Szczypiorskiego. Jak umarł Andrzej Szczypiorski, nie godzono się na nikogo innego, więc wszystkie te spotkania, które jemu zaplanowano, scedowano na mnie. Za to twórcy polskiej prezentacji na Targach Książki we Frankfurcie usunęli mnie z tej imprezy.
Jak to? Sama pani przecież zrezygnowała z udziału w targach, twierdząc, że wystarczy obecność na nich pięćdziesięciu dziewięciu polskich pisarzy - sześćdziesięciu być nie musi.
Zaproponowano mi jedno tylko spotkanie, w sobotę, gdy targi zbliżały się już do końca. Organizatorzy przysłali mi materiały dotyczące spotkań z pisarzami. Patrzę: przez wszystkie dni targowe - w spotkaniach, panelach, dyskusjach - powtarzają się te same nazwiska, poza moim. Mnie potraktowano jak towar! Przecież targi książki to nie tylko giełda. Podobno szukali mnie jacyś wydawcy, chcą mnie teraz tłumaczyć Islandczycy, nikt jednak nie potrafił udzielić im informacji, gdzie można mnie znaleźć. Dopiero Beata Stasińska z W.A.B. podała im mój telefon. Zdenerwowałam się też, biorąc do ręki wydawnictwa przygotowane z myślą o targach we Frankfurcie. W piśmie "Mixtour", prezentowanym w niemieckich pociągach, trafiam na okładce na krzyczący tytuł, niczym z brukowca: "Niebezpieczne miłostki: mężczyźni w życiu Marii Nurowskiej". W środku jest tekst Agnieszki Kosińskiej, napisany z dużą kulturą - o moim dziadku, o ojcu. Czy to oni byli moimi niebezpiecznymi miłostkami? Zatem chodziło o moje nazwisko, bo jest w Niemczech znane, bo przyciąga uwagę, ale jak można było wykorzystać je w taki sposób! Natomiast w poważnym piśmie literackim, w całości poświęconym literaturze polskiej, mnie zabrakło. W przygotowanym przez Austriaków wyborze z książek polskich pisarek też mnie nie było. Albrecht powiedział mi, że nie trzeba już mnie reklamować w Niemczech, bo jestem tam dostatecznie znana, mam swoją pozycję, osiągnęłam sukces. Andrzej Szczypiorski też odniósł w Niemczech sukces, a jednak jego teksty znalazły się w tych wydawnictwach. Powiedziałam: nie! Jest to w jakiś sposób sprawa godności.
Maja Wolny w "Polityce" zasugerowała, że rezygnacja pani z udziału w targach wzięła się z tego, iż organizatorzy nie byli w stanie zapewnić pani spodziewanej oprawy medialnej, spotkań z politykami, itp.
Bzdura. We "Wprost" znów pewien pan...
Piotr Cywiński.
... napisał, że jestem początkującą pisarką, wchodzącą na rynek niemiecki. Ja na tym rynku jestem obecna, a stosunek niemieckich czytelników do mnie nie powinien być dla nikogo, a na pewno nie dla Albrechta Lemppa, tajemnicą. Zrozumiałabym jeszcze, gdyby te targi książki organizowane były np. we Francji - choć i tam moje książki dobrze się sprzedają - przyjęłabym wtedy to jedno zaplanowane dla mnie spotkanie z pokorą. Ale jeżeli się robi targi książki w Niemczech i mnie w zasadzie nie ma na polskiej ekspozycji?!
Nie jest pani przypadkiem przewrażliwiona?
Nie. Mam w Niemczech swoją publiczność od dziesięciu lat, gdziekolwiek się pojawię. Oczekiwałam jedynie godnego zaprezentowania mojej osoby. Zwykła uczciwość nakazywała, by uznać, że mam tam swoje miejsce.
A w Polsce?
W naszym kraju jestem persona non grata, głównie z powodu mojego okropnego charakteru. Np. Olgę Tokarczuk wszyscy lubią, bo jest miła, z nikim się nie awanturuje. Ja natomiast bez przerwy się z kimś kłócę, bo kiedy czuję, że coś jest niesprawiedliwe, to nie zwracam uwagi, jakie mogę ponieść konsekwencje, tylko idę o tę sprawiedliwość się wykłócać.
Wielu ludzi zazdrości mi sukcesu. To, co mam, zawdzięczam własnej pracy. Nikt mi niczego nie podarował, na przykład "Tango dla trojga" w Polsce krytyka zlekceważyła, była jedna poważna recenzja. W Niemczech piszą o "genialen berblendtechnik" w tej książce i o tym, że to "meisterhaft geknpftenn buch". Teraz "Niemiecki taniec" ukazał się w Polsce i funkcjonuje na rynku. I nic - cisza. A gdybym wydała go pod pseudonimem? Czasami mi się wydaje, że moje książki lepiej by na tym wyszły, gdyby podpisywał je ktoś inny. Nie ja.
Myślę, że jednak będzie głośno o tej powieści, także i dlatego, że fabuła jej oparta jest na losach pewnej sławnej rodziny z Pomorza.
Powieściowa Eliza naprawdę ma na imię Marianna i mieszka, tak jak w książce, w domu starców pod Monachium. Syn jednego z braci, o których opowiadam w "Niemieckim tańcu", sądzi, że uda mu się odzyskać zamek i resztę majątku na Pomorzu. Nieciekawą w tym rolę odgrywa pewien polski polityk, pomagając mu w skupywaniu ziemi. Mąż mojej bohaterki, Elizy, odziedziczył zamek, który zapisał jej w spadku, więc to ona jest jego właścicielką. Gdyby ta rodzina odzyskała majątek, zamek byłby jej. Inna sprawa, że ona sprzedaje swój tytuł i tych powieściowych von Saarowów jest w Niemczech coraz więcej. Rodzina nienawidzi jej za to. Cała historia aż się prosi o dalszy ciąg. I taki nastąpi.
Czy akcja powieści przeniesie się do Ameryki, gdzie mieszka wnuczka bohaterki "Niemieckiego tańca"?
Myślę, że tak. Ameryka powinna zaistnieć w tej książce tak, jak w pierwszej części zaistniała Afryka.
Przygotowując powieść, była pani na Czarnym Lądzie?
Tak. Oczywiście nie w Zairze, o którym piszę w powieści, bo bałam się, że stamtąd nie wrócę, ale w Kenii. Poznałam ten zapach i mam nadzieję, że w powieści czuje się Afrykę. Mam smutne doświadczenie po "Rosyjskim kochanku", gdzie za mało jest Paryża, którego nie widziałam w tym czasie, gdy powstawała powieść.
Polityka nie jest na pewno najważniejsza w "Niemieckim tańcu", jeśli już, to historia. Zwróciły jednak moją uwagę pomieszczone w powieści sądy o Helmucie Kohlu i Janie Pawle II.
Afera z kanclerzem Kohlem zaszokowała nie tylko wielu Niemców, mnie także. Widziałam kogoś zupełnie innego, inną postać, kojarzącą mi się z pojednaniem polsko-niemieckim, pocałunkami z Tadeuszem Mazowieckim. I nagle mówią mi, że to oszust, wychodzą jakieś jego małości - obrzydliwe. Powtarzam, przeżyłam szok, ale trochę rozumiem Kohla. Polityka nie jest dla panienek, trudno się przy niej nie ubrudzić. A Kohl zrobił przecież bardzo wiele dobrego. Poza tym go lubiłam, w takim medialnym odbiorze.
A Ojca Świętego?
Ja mam do Jana Pawła II taki stosunek, jak chyba wszyscy Polacy i jest w tym coś bolesnego. Uważam, że jest to wielka postać i widzę jego zasługi dla Kościoła, ale z pewnymi sprawami związanymi z jego pontyfikatem nie mogę się pogodzić. Wpadły mi w ręce zapiski niemieckiej misjonarki; ona miała potworny żal do papieża za to, że nie zrozumiał Afryki, że dopuścił do stworzenia wokół swojej osoby widowiska folklorystycznego. Nie dostrzegł tragedii tego kontynentu, jego obecność przyniosła tam tylko szkodę - tak uważała ta misjonarka. A skoro papież i tak jest wielki, to dlaczego ja mam tego nie napisać? Możliwe, że będę za to atakowana, ale Janowi Pawłowi II nie można prokurować samych laurek. To jest też człowiek, nie ktoś nieomylny. Tylko Bóg się nie myli.
"Niemiecki taniec" dotyka spraw drażliwych, a przy tym niesłychanie zmitologizowanych. W Niemczech przecież te pomorskie tereny, na których umiejscowiła pani sporą część fabuły swojej książki, doczekały się swoich legend.
Niejednokrotnie jeździłam w okolice zamku w Krokowej, aż przesiąkłam tymi Kaszubami. Usłyszałam tam na przykład legendę o płaczącym niemowlęciu, bo ponoć kiedyś jakaś służąca, na początku wieku, zabiła swoje dziecko, topiąc je w fosie otaczającej zamek. Gdy tamtędy przechodziłam, naprawdę usłyszałam płacz dziecka. Po prostu weszłam w ten klimat. Gdybym nie napisała tej książki, to wszystko wciąż by we mnie tkwiło. Pisanie to jest takie uwalnianie wewnętrznego przymusu.
Jak pani ocenia realne szanse na polsko-niemieckie pojednanie?
W "Niemieckim tańcu" piszę metaforycznie o niemieckiej duszy. Jedna z bohaterek, mimo że została zakonnicą, nie przebacza tym, którzy ją wypędzili z rodzinnego domu. Jej szwagierka jest inna, ona rozumuje tak: wyrzucili nas, ale to jest prawo zwycięzców. Żadna z tych postaw nie prowadzi do prawdziwego pojednania. Trzeba nauczyć się rozumieć historię. Uważam, że polsko-niemieckie pojednanie ma szansę, jeśli tylko zaczniemy ze sobą uczciwie rozmawiać i sprawiedliwie oceniać się nawzajem. Niestety, polski wizerunek w Niemczech jest straszny. Oni uważają nas za kraj prymitywny. Niedawno wracałam z Monachium z pewnym młodym biznesmenem, który jechał do Polski po raz pierwszy i naprawdę się bał. Pytał mnie, czy w Warszawie są jakieś porządne hotele. Nic o nas nie wiedzą. Na moich spotkaniach Niemcy dziwią się, że jestem Polką. Skoro mnie pokochali, to dlaczego ja jestem Polką? Jak to jest możliwe? Nawet nie mam korzeni niemieckich. To jest dla nich nie do pojęcia.
Od czego właściwie zaczął się pani sukces w Niemczech?
Od Juliana Kornhausera. Podarował on "Postscriptum" Lemppowi, który zadzwonił do mnie pytając, czy może przetłumaczyć powieść. Jakoś tak intuicyjnie mu zaufałam. Książka ukazała się jako taschenbuch, a mimo to miała dobre recenzje. Pisano o niej sporo, ale się nie sprzedawała. To trudna książka. Wydawca - Fischer - zaryzykował ponownie; chodziło o "Listy miłości". Wydał sporo na reklamę, a poza tym "Frankfurter Allgemeine Zeitung" zaczął "Listy miłości" drukować w odcinkach. Ukazywały się one przez dwa i pół miesiąca, dzień w dzień. To zwróciło uwagę na moje nazwisko. Teraz w Niemczech ludzie rozpoznają mnie na ulicy, zatrzymują się, uśmiechają się do mnie. W swoim mieście, w Warszawie, poruszam się niezauważana.
Rozmawiał Krzysztof Masłoń