Archiwum | |
Życie
z dnia 2001-03-20
Władcze telewizory
O demokracji i mediach z socjologiem prof. Zdzisławem Krasnodębskim rozmawia Paweł Paliwoda
W USA mówi się, że gdyby tak ważna osobistość medialna, jak
Kaczor Donald, wzięła udział w wyborach prezydenckich, to już na starcie
uzyskałaby 25-procentowe poparcie. Czy to nie potwierdza tezy Mieczysława
Rakowskiego, że kto ma dostęp do telewizji, ten ma władzę?
Mieczysław Rakowski miał władzę i doskonały dostęp do telewizji, a
mimo to władzę stracił, choć - jak pamiętamy - w tamtym czasie jego dewiza
brzmiała: "Władzy raz zdobytej nigdy nie oddamy". Już jego polityczny los
świadczy więc o tym, że rzecz jest bardziej skomplikowana. Sytuacja, o
której pan mówi, jest w demokracji możliwa tylko tam, gdzie mamy do
czynienia z daleko idącą patologią sfery politycznej - brakiem kultury
obywatelskiej. Wtedy najsilniej ujawnia się kreująca i opiniodawcza
funkcja mediów. Kontrola mediów publicznych przez obywateli, pluralizm
środków masowego przekazu, a zwłaszcza zainteresowanie obywateli
problemami państwa, to czynniki redukujące podobne niebezpieczeństwa w
demokracji, w której media rzeczywiście urosły do roli czwartej władzy.
Czy to znaczy, że ludzie ukształtowani przez telewizję są głupsi od
czytelników gazet? Nie wiadomo, jaki jest tutaj związek
przyczynowy: czy ludzie mniej sprawni intelektualnie częściej wybierają
telewizję, czy też to telewizja z czasem kształtuje głupców. Zdaniem
Putnama wielbiciele talk-show, oper mydlanych i cyklów w rodzaju "Big
Brother" są w życiu społecznym i politycznym mniej zorientowani, pasywni i
łatwiejsi do sterowania. Inne badania pokazują, że telewizja buduje
płytkie zainteresowanie polityką, które nie przekłada się na prawdziwą
wiedzę polityczną. Ludzie znają twarze i nazwiska polityków, lecz w
gruncie rzeczy nie są "dobrze poinformowanymi obywatelami", nie rozumieją
problemów politycznych, wszystko sprowadzają do spraw personalnych i do
cech zewnętrznych polityków. Modni myśliciele lewicy, w rodzaju
Vattimo czy Derridy, negują wartość wiedzy politycznej. Nie ma obywateli
mądrzejszych czy głupszych, są równoprawne punkty widzenia i techniki ich
ekspresji. Nie ma prawdy, jest permanentny proces perswazyjny. Żyjemy w
dobie rewitalizacji ateńskiej sofistyki. Telewizja doskonale wspiera ten
proces. Zapewne Vattimo i Derrida nie zgodziliby się z taką
charakterystyką ich poglądów. Jednak rzeczywiście nowa lewica po tym, gdy
straciła swoją utopię, stała się dość cyniczna. Jej przedstawiciele mówią
teraz o śmierci tego, co realne, o zastąpieniu wszystkiego przez
przestrzeń wirtualną, w której toczy się nieustanna gra zmiennych
tożsamości. Ale myślę, że to obraz zbyt pesymistyczny. W Ameryce już
odzywają się głosy krytyczne - mówi się: telewizja i komputery nie
zastąpią dobrego wykształcenia. Internet jest tu najnowszą pokusą, a
powoli zostaje "odczarowany". Owszem, dzięki niemu można czytać
ŻYCIE, będąc w Bremie, ale nie wyczyta się z niego obywatelskiej
mądrości. To może dać tylko dobre wychowanie i tradycyjne kształcenie.
Czy w dobie masowych mediów zanik kryteriów selekcji informacji nie
jest poważnym zagrożeniem dla demokracji? Ktoś, kto spędza od
wczesnego dzieciństwa 4-6 godzin przed telewizorem i nigdy niczego nie
czyta, nie rozmawia z rodzicami - później nie jest w stanie dokonać
świadomego wyboru politycznego. Zawsze będzie manipulowany, podatny na
mody. W tym sensie zgadzam się, że istnieje niebezpieczeństwo masowych
iluzji. Parę lat temu szerzył się na Zachodzie przesąd, że jeśli dzieci
dostaną komputery, to przez to staną się lepsze, mądrzejsze. To jest
nieporozumienie, które w Polsce dominuje do tej pory. Akt selekcji
to akt dyskryminacji - mówiąc językiem ponowoczesnego dyskursu. Człowiek
ukształtowany w takim klimacie boi się dokonywać wyborów. Wybór jest
traktowany jako dyskryminacja tego, co nie zostało wybrane. Dlatego
lewicowi ideolodzy homogenizują przestrzeń kulturową i informacyjną.
Jeśli kulturę pojmuje się jak wielki supermarket, to należy
pamiętać, że w supermarkecie i tak dokonuje się wyborów. Nie można chcieć
wszystkiego naraz skonsumować, nie narażając się na wymioty. Ideologia, o
której pan mówi, to ideologia swobodnego wyboru. Ale nieustannie
dokonujemy także pewnego typu selekcji informacji, produktów, wzorów
zachowań. Oczywiście pozostaje pytanie o kryteria owych wyborów. Skąd je
bierzemy? Dzisiaj modne teorie głoszą zanik hierarchii ważności
informacji. Obywatel ma się stać bezkrytycznym odbiorcą medialnego
misz-maszu. Zacierają się gatunki w sztuce, podstawowe rozróżnienia
polityczne i filozoficzne. To nie jest jednak do końca prawdziwy obraz
kultury Zachodu. Globalna kultura masowa to tylko strawa dla mas. Elity,
warstwa średnia, dbają o wychowanie swych dzieci, pielęgnują hierarchiczną
kulturę. Im niżej jest się społecznie, tym więcej ogląda się telewizji,
tym więcej konsumuje się kultury popularnej, tym bardziej podlega się jej
wpływom. Obraz społeczeństwa, jaki przedstawia się w uproszczonych
wersjach postmodernizmu, to nie tyle obraz społeczeństw Zachodu, co obraz
społeczeństw postkomunistycznych, dopiero tworzących z magmy swe
struktury, społeczeństw spauperyzowanych mas i nuworyszy, chaosu
kulturowego. Ciągle spotykam się z takim argumentem: ma pan
telewizyjnego pilota, może pan sobie wybierać, co pan chce. Jeżeli można
sobie klikać pilotem, to znaczy, że z liberalną demokracją wszystko jest w
porządku. Można to przedstawić tak: pan siedzi przed telewizorem,
a ktoś za pana troszczy się o pluralizm oferty. Mało tego, dba o to, żeby
nic z niej nie zostało wykluczone, bo wtedy, gdy coś wykluczymy,
ograniczymy wolności i znajdziemy się w systemie totalitarnym czy
autorytarnym. Wybór należy do pana. To niezwykle naiwne rozumowanie! Co
więcej, zupełnie nie do utrzymania. I ludzie, którzy głoszą tego typu
poglądy, też w nie tak naprawdę nie wierzą, bo w gruncie rzeczy dobrze
wiedzą - na ogół dużo lepiej od nas - co powinniśmy wybierać i jakie
treści powinno się nam podsuwać, aby się dobrze sprzedawały. Z natury
rzeczy są też bardziej przyjaźni pewnym poglądom politycznym,
filozoficznym, kulturowym. Takim, które głoszą radosną nowinę niczym nie
ograniczonego wyboru, niczego nie wymagają, niczego - pozornie - nie
wykluczają. Dlatego sugerują nam nachalnie, że powinniśmy wybrać tego
polityka, a nie innego, słuchać o tym, a nie o czymś innym, wspominać to
zdarzenie historyczne, a nie inne, i w odpowiedni sposób. Czy można
zatem powiedzieć, że opiniotwórcze media są zdominowane przez lewicę?
Jest rzeczywiście pewna przewaga lewicy w środkach masowego
przekazu: publicznych i prywatnych. W telewizji publicznej na Zachodzie
jest to jednak głównie dawna, moralistyczna lewica. Ważny jest też status
własnościowy, bo w mediach prywatnych, niezależnie od lewicowości czy
prawicowości, liczą się przede wszystkim pieniądze. Oczywiście jeżeli robi
się w telewizji słynne "Big Brother", to z punktu widzenia tradycjonalisty
jest to akt barbarzyństwa kulturowego. Jednak to niewiele ma wspólnego z
politycznym zaangażowaniem właścicieli takiej stacji. W takim wypadku
liczą się pieniądze, a nie przekonania. TVN robi "Wielkiego Brata",
bo Mariusz Walter kocha dukaty. I chce zadośćuczynić apetytom, które już
są na rynku, i broń Boże niczego nie korygować, nie moralizować, za
wszelką cenę nie płoszyć widza. Tolerancja, pluralizm, bogatsza oferta dla
widza, ble-ble. Cała logika tego systemu jest taka, że TVN nie wszczyna
lewicowych krucjat, tak jak to robi "Gazeta Wyborcza", ale zaspokaja i
zarazem podsyca lewicowe apetyty, udają przy tym koryfeusza liberalizmu.
Sposób, w jaki pan mówi o mediach, wskazuje, że ma pan jednak
lewicowe poglądy. Przecież radykalną krytykę środków masowego przekazu
możemy znaleźć w szkole frankfurckiej, w ruchu studenckim lat
sześćdziesiątych. Proszę sięgnąć do tego, co pisali Adorno, Marcuse i
inni. Dawna lewica występowała właśnie przeciwko manipulacji mediów,
przeciw kapitalistom i imperialistom, przeciw kulturze masowej, konsumpcji
ogłupiających ludzi. Mówiono: to jest właśnie prawdziwie autorytarny
system, zniewalający od wewnątrz, system "represywnej tolerancji". To
lewica zwalczała prasę Springerowską, sensacyjną telewizję, reklamy itd.
Skoro Pan nie lubi socjalizmu, pomówmy o telewizji publicznej,
która powinna być od niego wolna. Telewizja publiczna powinna być
wolna nie tylko od socjalizmu, ale w ogóle od ślepej ideologii - i od
zideologizowanych dziennikarzy. Musi ona zapewniać rzetelną, poważną
informację. Ponadto telewizja publiczna ma stanowić forum dyskusji
obywateli między sobą oraz debat obywateli z politykami. Jest nie do
pomyślenia, żeby telewizja publiczna robiła programy typu "Big Brother".
To medium pewnych rzeczy nie pokazuje, nie jest nastawione przede
wszystkim na sensację i zysk - tutaj nie pokazuje się programów i filmów
pewnego rodzaju, na przykład bardzo erotycznych, już nie mówiąc o
pornograficznych. Rozumiem, że mówi Pan o telewizji publicznej na
Zachodzie. Czy tam możliwa byłaby taka rozmowa, jak Piotra Gembarowskiego
z Marianem Krzaklewskim? Nie, tak skandaliczne wydarzenie nie
byłoby możliwe. Tam nie występuje w ogóle taki agresywny ton w tego typu
sytuacjach. Zasadą jest staranie się o obiektywność, niepokazywanie, że
jest się partyjnym, że popiera się pewną linię. Dziennikarz występuje
raczej jako rzecznik ogółu. Czy w polskiej telewizji publicznej nie
zostały już dawno przekroczone wszystkie granice przyzwoitości?
Rzeczywiście dominuje styl prasy bulwarowej. Ta telewizja tak
naprawdę nigdy nie stała się telewizją publiczną. Na Zachodzie jest nie do
pomyślenia, żeby ktoś, kto był zaangażowany w politykę, np. jako szef
kampanii wyborczej jakiejkolwiek partii, miał wysoką pozycję w telewizji
publicznej. Taka sytuacja, jak w Polsce, nie gwarantuje obiektywności,
dystansu wobec klasy politycznej. Sądzę, że należy telewizję
zdecentralizować, a w radach nadzorczych i programowych powinni zasiąść
przedstawiciele ważnych grup i organizacji społecznych. Austria właśnie
"odpartyjnia" swą telewizję publiczną - może warto się dowiedzieć, jak to
się robi? Czy ta sytuacja nie jest zawiniona przez intelektualną
elitę? Dzisiejszy kształt telewizji publicznej, tak jak wielu
innych instytucji, jest wynikiem pewnych iluzji, które zdominowały główny
nurt refleksji politycznej po 1989 roku. Mam na myśli środowiska
opiniotwórcze czy, jak pan woli, klasę interpretatorów. Ich zdaniem budowa
demokracji polega na ciągłym rozszerzeniu oferty politycznej i kulturowej.
Nie troszczymy się o to, co łączy społeczeństwo, albo o normy, na których
wspiera się porządek, nie interesujemy się tradycją, tym, co łączy, tylko
raczej dekonstrukcją tradycyjnych wzorów, autorytetów, sposobów życia, bo
to wszystko może zniewalać, ograniczać. Im więcej różnorodności, tym
lepiej. A jeśli ktoś wybiera jakieś paskudztwa - w polityce,
supermarkecie, w telewizji - to jego sprawa. Sondaże pokazują, że
większość badanych jest zadowolona z telewizji publicznej. Na te dane
nieustannie powołują się władze telewizji i postkomuniści. Władze
telewizji publicznej świadome swojej roli nigdy nie będą się powoływać
tylko na tego rodzaju dane. Nie może się po prostu kierować gustami
widzów, choć powinna je - w pewnym zakresie - uwzględniać. Telewizja
publiczna ma szczególne zadania, np. transmisje debat parlamentarnych,
mimo że większość ludzi uważa je za nudziarstwo. Nawet gdyby 100 proc.
widzów było niesamowicie zadowolonych, nie wykluczałoby to faktu, że
poziom programów jest katastrofalny, a podstawowe zadanie telewizji
publicznej nie jest realizowane. Jakie zagrożenia stwarza obecna
sytuacja? Myślę, że jeżeli telewizja publiczna zachowa swój dotychczasowy kształt, to po najbliższych wyborach parlamentarnych może się stać zupełnie bezwolnym narzędziem jednej partii. Władza ustawodawcza, wykonawcza i władza czwarta dostaną się w ręce jednego ugrupowania politycznego. To przypominałoby bardzo sytuację sprzed 1989 roku.
Zdzisław Krasnodębski jest
profesorem uniwersytetu w Bremie, autorem wielu prac z zakresu socjologii
i filozofii. W języku polskim opublikował m.in. "Postmodernistyczne
rozterki kultury", "Upadek idei postępu", "Rozumienie ludzkiego
zachowania". Jest także cenionym tłumaczem i wydawcą. |