Zbigniew Masternak

Niech żyje wolność

2006

 

(...)

 

O wydalaniu poezji czyli próby kariery literackiej

 

 

Liliputek

Siedziałem na krześle, które mi wskazała organizatorka, a zarazem jednoosobowe jury konkursu. Konkurs był poetycki, a ja byłem laureatem drugiej nagrody. Po mojej prawej stronie siedział długowłosy poeta ze Stalowej Woli, który zajął trzecie miejsce. Krzesło po mojej lewej ręce było puste: od pół godziny czekało, aż na nim usiądzie zwyciężczyni - młoda poetka z Sandomierza. W pewnym oddaleniu od nas siedziały dwie autorki wyróżnione za utwory o tematyce lokalnej. Lokalnej, to znaczy związanej z Zaklikowem, bo właśnie jedyne liceum ogólnokształcące w tym rozłożonym nad Wisłą miasteczku ogłosiło konkurs. Siedzieliśmy na niewielkim podwyższeniu, ustawionym pod ścianą sali gimnastycznej. Nad naszymi głowami rozpięte było czerwone płótno, na którym widniało motto konkursu: "Chwilo, trwaj, jesteś piękna!". Raz po raz spoglądałem na zegarek, żeby sprawdzić, ile minęło chwil - nie pięknych, bo nudnych.

Naprzeciw nas siedział najważniejszy absolwent zaklikowskiego ogólniaka - wójt gminy. Był fundatorem nagród w konkursie. On również się niecierpliwił. Organizatorka musiała w końcu dostrzec jedno z jego wcale niedyskretnych ziewnięć, bo pospieszyła rozpocząć uroczystość:

- Drodzy poeci... - zagaiła.

Jeszcze niedawno tak samo wyczekiwałem na rozpoczynający mecz gwizdek sędziego. Ale teraz pisałem wiersze. Właściwie to tylko próbowałem pisać, bo okazało się to o wiele trudniejsze, niż mi się początkowo wydawało. Nie byłoby mnie w Zaklikowie, gdybym nie wpadł na pomysł, żeby przepisać jeden z wierszy Goethego. Zdecydowałem się na Pieśń Mignon, przetłumaczoną przez Mickiewicza jako Wezwanie do Neapolu. Dlaczego właśnie ten wiersz?

Bo w Neapolu, w klubie A.C. Napoli występował niegdyś mój idol, Maradona.

Zmieniwszy tytuł wiersza na Zdejmując Święty Krzyż, utrzymywałem, że jest to pożegnanie przeze mnie rodzinnych Gór Świętokrzyskich. Wysyłając go na konkurs, opatrzyłem pseudonimem Diego Armando Goethe. Powinno było zasugerować jury, iż w autorze wiersza (w tym, który się za niego podaje) natura poetycka nadal wadzi się z mentalnością piłkarza.

Organizatorka konkursu przeczytała wiersz zwyciężczyni, zatytułowany Ars Poetica i wygłosiła pełen zachwytu komentarz.

- Zbyt wczesna próba określenia swego poetyckiego credo - mruknąłem do mego długowłosego sąsiada, jakbym z ławki rezerwowych krytykował kolegów na boisku. Tyle że w odróżnieniu od piłki nożnej na poezji się nie znałem. Krytykowałem poetkę z Sandomierza jedynie dlatego, że mnie pokonała.

Poeta ze Stalowej Woli uśmiechnął się i pomyślałem, że on również nie zgadza się z werdyktem jury. Gdy jednak rzucił mi dziwne spojrzenie i zatrzepotał rzęsami, zrodziła się we mnie nieufność. W dodatku w jego lewym uchu widniał kolczyk - coś, czego u nas nie widywano.

Gdy przyszła na mnie kolej i podszedłem do mikrofonu, organizatorka przylgnęła do mnie spojrzeniem zza szkieł grubych jak denka butelek po śmietanie i posłała mi życzliwy uśmiech. Powitany oklaskami, odniosłem wrażenie, że za chwilę usłyszę rozpoczynający mecz gwizdek sędziego. Z trudem się powstrzymałem od wykonania kilku skłonów i podskoków. Towarzyszyła mi trema jak przed pierwszym występem w lidze. Gdy tylko organizatorka "wypuściła mnie" krótkim wprowadzeniem, przeprowadziłem błyskawiczny drybling:

- Zdejmując Święty Krzyż... - wygłosiłem tytuł, i dalej poleciałem Goethem: - "Znasz-li ten kraj, gdzie cytryna dojrzewa...".

Pewien byłem gwizdów, a tu otrzymałem brawa. Poczułem się, jakbym zdobył gola: co prawda był to gol zdobyty nieczysto (wyrzutów sumienia nie miałem: Maradona jedną z bramek w meczu z Anglią zdobył ręką), jednak nie zostało to dostrzeżone ani przez sędziego, ani przez kibiców. Ukłoniwszy się, pomyślałem, że chociaż to zaledwie liga okręgowa, to mam szansę zostać jej gwiazdorem, wieszczem poezji klasy B.

Organizatorka zachęciła mnie do powiedzenia kilku słów o sobie. Zacząłem od tego, że się urodziłem i wychowałem w niewielkiej wsi.

- Wsi spokojna, wsi wesoła... - rozmarzyła się okularnica.

- Jakby pani tam dłużej pomieszkała, to by była innego zdania - uciąłem. Dodałem następnie, że moja wieś leży u podnóża góry Święty Krzyż i że z tym zdejmowaniem z siebie krzyża, do czego odnosi się tytuł mego wiersza, to prawda, bo w końcu udało mi się dostać na studia i być może na zawsze opuszczę rodzinne strony.

- Góralu, czy ci nie żal... - w głosie organizatorki zabrzmiało rozczarowanie.

- E, jakież to i góry... - odparłem lekceważąco. Zacząłem opowiadać, jak to jeszcze niedawno szlifowałem swoją technikę piłkarską a nie poetycką. Potem wygłosiłem kilka uwag o znaczeniu warsztatu w obu dziedzinach - poparłem je przykładami moich mistrzów, Maradony i Goethego. Chyba porównanie poezji do piłki nożnej nie spodobało się jurorce, bo popatrzyła na mnie surowo. A może dopiero teraz zauważyła, że zamiast stosownego na tę okazję garnituru mam na sobie piłkarski dres? Spiesznie wręczyła mi nagrodę, jeszcze spieszniej wyczytała nazwisko laureata trzeciego miejsca. Wracając na swoje miejsce, czułem się zawiedziony i pomyślałem, iż Goethe miał rację, nie znosząc ludzi w okularach.

Usiadłem. Patrzyłem na publiczność. Uśmiechnęło się do mnie kilka dziewczyn, więc mimo wszystko byłem zadowolony, moja wizja poezji zdawała się urzeczywistniać.

Utwór poety ze Stalowej Woli spodobał mi się, był lepszy nawet od mojego. W porównaniu z wierszem zwyciężczyni był arcydziełem. Pomyślałem, że poezją rządzi wiele podobnych prawideł jak piłką nożną: nie styl, a zwycięstwo się liczy. Długowłosy poeta opatrzył swój wiersz pseudonimem Alicja z Krainy Rozczarowań. Potwierdziło to moje podejrzenia co do niego.

Jego nagroda mnie rozbawiła - otrzymał atlas ptaków domowych. A moje trofeum? Też raczej mogło zainspirować młodego zoologa niż poetę: był to album o gorylach. Zawiedziony, przestałem słuchać utworów o tematyce lokalnej, ględzenie wójta także mnie nie zaciekawiło. Wymieniałem zalotne spojrzenia z co ładniejszymi licealistkami.

- Zapraszam wszystkich autorów do siebie na dyskusję o poezji... - rozległo się wreszcie pożegnanie.

I było po imprezie.

Patrzyłem z rozżaleniem, jak odchodzą moje wielbicielki. Ruszyłem za panią w okularach, myśląc o tym, że po meczach nikt mi nie przeszkadzał w korzystaniu z popularności. Dom organizatorki znajdował się tuż za internatem. W niewielkim mieszkaniu apodyktycznie władała poezja: jej tomy zalegały nie tylko półki regału, ale stół i krzesła, poniewierały się też po podłodze. Pomyślałem, że jurorka powinna się lepiej znać na poezji, skoro tyle jej przeczytała.

- Zróbcie sobie gdzieś miejsce przy stole - zarządziła, gdy patrzyliśmy na nią pytająco - a ja zrobię kawy.

-Jeśli można, dla mnie herbata - fuknąłem. Uprzątnąwszy książki, usiadłem na krześle i przyjrzałem się poetkom od tematyki lokalnej. W tych bladolicych pannicach, z zadatkami na staropanieństwo, nie doszukałem się urody fanek mojego piłkarskiego talentu. Tylko poeta ze Stalowej Woli coraz intensywniej mi się przyglądał. Lubieżnie? Wbiłem wzrok w album o gorylach.

- Bo wiecie, ja to uwielbiam takie małe miasteczka jak Zaklików. - Jurorka wróciła, niosąc tacę z filiżankami kawy i jednym kubkiem herbaty. - To dlatego przeniosłam się tutaj z Krakowa. - Mówiąc, spoglądała na mnie i na poetę ze Stalowej Woli, a jakby unikała spojrzeń poetek z Zaklikowa. Zaczęła wyliczać zalety życia w prowincjonalnych mieścinach.

Sięgnąłem po pierwszą lepszą książkę. Były to Utwory zebrane Bursy. Otworzyłem tom na wierszu Sobota. Musiałem się powstrzymać, żeby nie zatamować potoku słów organizatorki pointą tego utworu: "Mam w dupie małe miasteczka!".

Usadowiwszy się za stołem, wyznała:

- Ja też piszę wiersze. - Popatrzyła na nas żądna zachwytu. - Niedawno ukazał się mój debiut książkowy. - Poszperawszy w wielkiej skrzyni pod stołem, wyciągnęła po jednej książeczce dla każdego. Wręczając je nam, poprosiła o lekturę i ocenę.

Mizerna książczyna zawierała mizerne wiersze. Zdziwiłem się, że ktoś w ogóle chciał to wydać. "Wydano nakładem autora" - wyjaśnił mi napis na stronie tytułowej.

Stara poetka wyczekiwała na nasze wrażenia z rumieńcami na twarzy. Poetki z Zaklikowa pierwsze się wypowiedziały: zachwyciły je te utrzymane w klasycyzującej poetyce wiersze! Poeta ze Stalowej Woli odmówił komentarza - że niby musi się w nie wczytać na spokojnie. Gdy poetka zatrzymała na mnie wzrok, zaatakowałem bezlitośnie. Miałem wrażenie, że przeprowadzam druzgoczący atak na bramkę słabego przeciwnika. Z łatwością obnażyłem słabości jej utworów - zasadniczą wadą były usterki warsztatowe. Powiedziałem, że sam chciałbym pisać klasycyzujące wiersze - to jednak wymaga perfekcji w panowaniu nad słowem. Oskarżyłem ją, że wygrzebała z Ziemi jałowej ogryzioną kość i oblizuje ją jak szczenię. Życzyłem jej, żeby zęby miała równie mocne jak pazury, bo jeżeli chce się najeść czegoś więcej niż tylko wstydu, to będzie musiała rozgryźć tę kość aż do szpiku.

- Komuś jeszcze kawy? - Głos starej poetki drżał. Popatrzyła na mnie tak, jak kiedyś pewien stary piłkarz, gdy mu założyłem siatkę, to znaczy puściłem mu piłkę między nogi. Za taki gest w piłce nie ma przebaczenia. - Bo ja - dopiła swoją kawę - muszę się napić... - Poszła do kuchni.

Triumfowałem. Ale podziw, do jakiego przywykłem na boisku, znalazłem tylko we wciąż wpatrzonych we mnie oczach poety ze Stalowej Woli. Natomiast zaklikowskie poetki... Jedna nienawistnie milczała. Druga streściła mi życiorys starej poetki. Dowiedziałem się, że w Krakowie wiodła żywot prawdziwie artystyczny: podniet dla swej twórczości szukała w alkoholu. Zwolniono ją z pracy w szkole. Dopiero w Zaklikowie znalazła zajęcie jako kierowniczka internatu. I przestała pić.

Przestała? Gdy wróciła, poczułem od niej woń alkoholu. Niespokojnie czekałem na drugą część spotkania, pamiętając z czasów piłkarskich zaciekłość, z jaką potrafi zaatakować upokorzony przeciwnik. Stara poetka zaczęła spokojnie, jakby to ona obawiała się mojego kontrataku. Zapytała, czy jako mieszkaniec Gór Świętokrzyskich cenię sobie twórczość Żeromskiego.

Prychnąłem pogardliwie.

- A jego poezję znasz?

"Żeromski - poetą?" - zawahałem się, po czym niepewnie odpowiedziałem:

- Żeromski wierszy nie pisał...

Uśmiechnęła się drwiąco, wyssała resztę kawy z dna filiżanki i nabrawszy oddechu, zaczęła deklamować najbardziej patetyczne i ckliwe wiersze, jakie kiedykolwiek słyszałem. Znęcała się nade mną długo - stary wyga upokarzający żółtodzioba za niewiedzę. Gdy wreszcie przestała, młode zaklikowskie poetki nie wiedziały, czy mnie wygwizdać czy nagrodzić oklaskami starszą koleżankę. Jedynie poeta ze Stalowej Woli pocieszająco poklepał mnie po plecach.

- Macie gdzie spać? - Poetessa popatrzyła na mnie i na długowłosego, gdy zebraliśmy się do odejścia. - W internacie są wolne miejsca.

Ale ja chciałem jechać już do domu, on też.

- Poetki od tematyki lokalnej mają sukces zapewniony - powiedziałem, gdy ruszyliśmy na przystanek autobusowy, a dziewczyny zostały, by dalej dyskutować o poezji. Żegnając się z nami, stara poetka tylko chłopakowi ze Stalowej Woli życzyła dalszych sukcesów - mnie na pożegnanie rzuciła spojrzenie pełne ni to strachu, ni nienawiści.

Robił się wieczór. Szedłem, myśląc o tym, że zamiast tłumu wielbicielek towarzyszy mi Alicja z Krainy Rozczarowań. Przystanek znajdował się przy głównej ulicy, która przecinała wpół to całkiem ładne miasteczko. Spojrzałem na rozkład jazdy. Do autobusu zostało mi jeszcze sporo czasu.

- O, popatrz... - Alicja podsunęła mi pod nos atlas ptactwa domowego - jaki śmieszny kogucik... Liliputek.

- Liliputek? - odsunąłem się.

Z ławeczki na przystanku, na której raczyło się piwem kilku meneli, podniósł się malutki facecik w rozpiętej pstrokatej koszuli.

- Ty - zbliżył się do mnie - dlaczego mnie przezywasz?

Uśmiechnąłem się, nie wiedząc, o co mu chodzi. Chyba się obraził, bo aż zapiszczał z wściekłości:

- A dostałeś ty kiedyś z bani?

Zaśmiałem się, wyobrażając sobie, jak trzepocze rękami, żeby podfrunąć do mej głowy. A wtedy on zapiał na swoich kolegów. Gdy się podniosło trzech rosłych kogutów, zrobiłem w tył zwrot i zacząłem wiać. Tylko za bardzo nie wiedziałem dokąd.

- Do internatu! - krzyknęła Alicja z Krainy Rozczarowań, żwawo towarzysząc mej ucieczce. Szybko zniknęliśmy za narożnikiem szkoły. Na schodkach stała stara poetka. Była pijana.

- Możemy tu przenocować? - wydyszałem, bezwiednie wyciągając przed siebie, jak bilet wstępu, tomik z jej wierszami.

Jej wzrok powędrował za nas: dostrzegła bandę Liliputka. Przez grube szkła jej okularów przebił się złośliwy błysk.

- On może - wciągnęła Alicję do środka - ale ty nie!

Drzwi trzasnęły mi przed nosem. Ale znów je otworzyła i wetknąwszy głowę w szparę, powiedziała:

- Ty nie jesteś prawdziwym poetą!

Cisnąłem tom jej dzieł poetyckich wraz z książką o gorylach na schodki i próbowałem dać nogę przez ogrodzenie. Byli szybsi. Dopiero gdy mnie ściągnęli z płotu, okazało się, o ile są wyżsi i szersi ode mnie. Trzymali mnie, a Liliputek tłukł pięściami po brzuchu. W ostatnim błysku świadomości ujrzałem refleks grubych okularów za oknem na parterze.

Ocknąłem się w ramionach Alicji. Klęczała, ocierając mi twarz mokrym ręcznikiem i zraszając mnie łzami.

- Mój ty biedny piłkarzyku! Nigdzie nie pojedziesz! Będziemy nocować razem...

Poczułem, że w spodniach mam mokro. Ale wstyd!

W autobusie przyszedł mi do głowy pomysł na mój pierwszy wiersz. Miałby tytuł O wydalaniu poezji i byłby ostrzeżeniem dla początkujących poetów.

 

Australia

Popatrzyłem na ustronny, wiejski dom, który zamiast płotu z jednej strony miał gęstwinę wyniosłych drzew, a z drugiej niewielkie jeziorko. Idąc w jego stronę, pomyślałem, że Goethemu spodobałoby się tutaj. Powitało mnie ujadanie kundla. Wstrząsnąłem się z niesmakiem. Goethe wiejskim psom nadałby cechy demoniczne.

Z domu wyszło dwoje ludzi. Mężczyzna dobiegał czterdziestki. Wyglądał na typowego urzędnika, który nawet na wakacjach nie potrafi wyzwolić się z reżimu białej koszuli, krawata oraz kamizelki. Tymczasem był poetą. Trudniej byłoby określić wiek kobiety: wyglądała na jego matkę, choć była jego żoną - wiedziałem to z noty biograficznej, którą mi przysłał.

- Witamy na Mazurach! - mężczyzna kordialnie wyciągnął rękę na powitanie. Obrzucił mnie, a zwłaszcza dres piłkarski, który miałem na sobie, niedowierzającym spojrzeniem. - A więc wreszcie się poznaliśmy... - dodał, gdy siląc się na szarmanckość, cmoknąłem wyciągniętą ku mnie dłoń jego żony (w nocie napisano, że w jej żyłach płynie arystokratyczna krew).

- Zapraszam - wskazał drzwi.

Weszliśmy do środka: nie był to ich dom, na wakacje wynajęli tylko pokój. W korytarzyku natknęliśmy się na młodziutką dziewczynę.

- Oto córka naszych gospodarzy - powiedział mężczyzna, a dziewczyna popatrzyła na mnie uprzejmie, choć bez wielkiej sympatii. - A to mój młodszy kolega po piórze, poeta, który będzie naszym gościem przez najbliższe dwa tygodnie.

Odniosłem nieprzyjemne wrażenie. Bo za cóż miałby tak mnie cenić? Niedawno napisałem mu w liście, że próbuję pisać wiersze, a moim mistrzem jest Goethe i zapytałem go, czy mógłby mi udzielić wskazówek. Odpowiedział, że owszem, wskazówek mi udzieli, zwłaszcza że poetycko jest nam po drodze: on również uważa Goethego za swego mistrza. Mam przyjechać do niego w gościnę. To zaproszenie mnie ucieszyło: pomyślałem, że wreszcie odbędę trening pod okiem fachowca.

- Pokażę panu pokój - dziewczyna kiwnęła głową, żebym za nią podążył.

- Tak, idź się rozpakować i... przebrać - gonił mnie głos starszego kolegi po piórze.

Idąc za dziewczyną, pomyślałem, że ma gibkie, zdrowe ciało. Zastanawiałem się, czy zechce się ze mną wykąpać nago w pobliskim jeziorku. Goethe lubił się włóczyć po lasach i wyszukiwać młódki o jędrnych ciałach - następnie igrał z nimi... Być może to był jeden z powodów, dla których wybrałem go na swego mistrza.

Otworzyła drzwi do malutkiego, przytulnego pokoiku.

- Poza sezonem wakacyjnym ja tutaj mieszkam - wyjaśniła jakby od niechcenia i odeszła.

Położywszy torbę treningową na łóżku, rozejrzałem się po pokoju. Zrobiło mi się przykro, bo na ścianie, przy której stał tapczan, zauważyłem plakaty piłkarzy. Czy mam u niej szansę jako poeta?

Pukanie do drzwi.

- Przebrałeś się już? - spytał mój starszy kolega. Przebierać się? W dresie piłkarskim najlepiej się czułem, choć niekiedy podejrzewałem, że to właśnie przez ten dres prawdziwa poezja nie ma do mnie dostępu. - Zapraszam do kuchni. - Głos się oddalił.

Odnalazłem kuchnię. Oboje siedzieli przy stole, który był zwyczajny, surowy - pomyślałem, że właśnie przy takim stole Goethe napisał Fausta.

Dostrzegłem talerzyki z jakąś papką, butelkę wina i kieliszki.

- Jesteś... - ponowny widok dresu, którego nie zmieniłem, wywołał skurcz na twarzy poety. - Siadaj - rzucił.

- Zaczynajmy, mon cheri...

- Mon cheri to znaczy "mój drogi" - łaskawie przetłumaczył starszy kolega po piórze. - Zaczynajmy, oui. Oui to znaczy "tak"...

Bardziej niż jeść pić mi się chciało, więc odkorkowałem butelkę z winem i napełniwszy kieliszek, opróżniłem go jednym haustem. Jako piłkarz nie piłem alkoholu, ale gdy zacząłem pisać wiersze, starałem się upodobnić do mojego mistrza: Goethe, urodzony w ojczyźnie wina, pewnie opróżniłby ten kieliszek tak samo.

- Ach! - żona poety popatrzyła na mnie z odrazą, jakby dostrzegła wesz przechadzającą się po kołnierzu mojego dresu. - Posiłku nie należy rozpoczynać od picia wina. Jeśli już, to trzeba je pić powoli, delektować się jego smakiem, rozkoszować bukietem...

- Najlepsze wina, wbrew pozorom, mają nie we Francji, a w Australii... - poeta starał się puścić w niepamięć moje faux pas.

- Owszem. A jeszcze lepszą mają w Sydney służbę... - wtrąciła kobieta.

- My bardzo chcielibyśmy mieć służbę... - zwierzył się poeta.

- Uwielbiamy spędzać wakacje w Portugalii... - żona degustowała coś, co smakowało jak sałatka rybna. Każdy miał tego na talerzyku dwie duże łyżki - dokładnie tyle wystarczyło, żeby to coś znikło z mojego.

- Więc dlaczego Mazury? - zapytałem wciąż głodny, nie mogąc się napatrzyć, jak jedzą drobnymi kęsami.

- To jest ostatnio modne wśród literatów...

Dojedli. Żona poety, poruszając się dostojnie, wzięła się do sprzątania pustych naczyń ze stołu. Mój starszy kolega sięgnął po drewnianą fajkę, nasypał tytoniu i zapalił.

- Palisz?

Zaprzeczyłem.

- Bo wie pan, jestem byłym piłkarzem, przyzwyczaiłem się do zdrowego trybu życia - wyjaśniłem. Mój wstręt do palenia miał jeszcze jedno uzasadnienie: Goethe nie znosił tytoniowego dymu.

- Były piłkarz? - wycedził. - To ci pewnie jeszcze sporo innych nawyków pozostało...

- Z pewnością. - Wtrąciła jego żona i dorzuciła francuską sentencję, której odpowiednikiem mogłoby być polskie przysłowie o nasiąkaniu skorupek za młodu, które na starość trącą.

- Zatem i twoim mistrzem jest Goethe... - poeta niedowierzał. - To mi powiedz - wpatrzył się w smużkę dymu - jak z piłki nożnej trafiłeś do poezji?

Opowiedziałem.

- Interesujące... - powiedział znudzonym głosem. - A masz przy sobie jakieś swoje wiersze?

- Mam jeden, napisany z rozpaczy, że nie potrafię pisać tak jak mój mistrz. Nosi tytuł O wydalaniu poezji... - urwałem, bo mój starszy kolega zaczął kasłać, a jego żona nieomal wypuściła z rąk naczynia. Postanowiłem go podbechtać, tak jak niegdyś trenera, który mnie ciągle sadzał na ławce rezerwowych. - Może jednak, dzięki pańskim uwagom, zacznę pisać tak, jak chciałbym.

Przestał kasłać, a żonie udało się donieść talerzyki do zlewu.

- Tak, ode mnie możesz się dużo nauczyć! - nie miał wątpliwości.

Prawdę mówiąc, nie znałem jego poezji. Raz tylko czytałem recenzję - umiarkowaną w zachwytach. Kierując się regułami boiska, pomyślałem więc, że to przeciętniak, na tle którego mogą błyszczeć inni. Na boisku wielu jest zawodników od czarnej roboty. Tacy jak on są od wykonywania zleconych zadań; wirtuozi - tacy jak Maradona - wygrywają mecze. Goethe także cenił tylko najwybitniejszych. Czegoś więc mogłem się nauczyć od mojego starszego kolegi po piórze - choć słowo "pokora" ani jemu, ani mnie nie przyszłoby do głowy.

Zapatrzywszy się w okno, spostrzegłem idącą w stronę lasu córkę gospodarzy. Starszy kolega musiał zauważyć moje zainteresowanie:

- Dobrze, że wiersze chcesz pisać po to, żeby zdobywać kobiety, a nie pieniądze. Bo widzisz, z poezji trudno wyżyć, ja ledwo wiążę koniec z końcem, mam szczęście, że mnie żona wspiera. Bardzo żałuję, że studiowałem polonistykę, a nie coś konkretniejszego, na przykład prawo... - zadumał się i przyszło mi na myśl, że świetnie wyglądałby za biurkiem.

- Ułożyłem plan twojego pobytu. Na początek pójdziemy pospacerować po okolicy. Będziesz się mógł przyglądać, jak zbieram obserwacje przyrodniczo-społeczne do swych utworów.

- Ja mam migrenę - po tym oświadczeniu żona się oddaliła.

Wyszliśmy z domu i ruszyliśmy przez wieś. Wokół rozciągał się widok jak z mojego okna pod Baćkowicami.

- O, spójrz na te łąki kwieciste, na las skąpany w słonecznym blasku, na tę taflę jeziora przechodzącą w błękit nieba! - zatrzymał się i zamyślił niczym jeden z mężczyzn kontemplujących księżyc z obrazu Friedricha, a jednak kątem oka zezował, czy na niego patrzę. - Jakże mnie to zachwyca, tyle wątków pięknych myśli kłębi mi się w głowie. W stosownym czasie utkam z nich dywany wierszy... Podpatruj, tak, przyglądaj się, jak pracuję...

Podpatrywałem, przyglądałem się - przez chwilę. Nieopodal na leśnej polanie rozgrywano mecz piłki nożnej. Gdy znów ruszyliśmy, nie słuchałem natchnionego głosu, ale tęsknie spoglądałem ku polanie: wśród kibiców znajdowała się córka gospodarzy.

Szliśmy skrajem pól, na których żniwowano.

- Widzisz tych rolników chylących grzbiety w znoju pracy? - spytał, choć ja widziałem tylko operatora kombajnu zbożowego. - Jak mnie ten znój pracy zachwyca...

Kombajn się zatrzymał. Z kabiny wychylił się młodzieniec podobny do Szefa i pomachał do kolegi po piórze.

- Chodźmy stąd! - na jego widok poeta się zmieszał i przyspieszył kroku.

- Ejze! - krzyknął kierowca kombajnu w ślad za zmykającym. - Co ci jes, Kalwinek, z kolegom nie pogodos?

- Muszę iść... się odlać - powiedziałem brutalnie, gdy poeta zerkał, jakby celem sprawdzenia, czy wciąż darzę go szacunkiem. Skręciłem w las. - Dogonię pana.

Ku polanie, z której dochodziły pokrzykiwania graczy i kibiców, zacząłem się wytrwale skradać i myśląc o córce gospodarzy, nuciłem fragment z Wieczornej pieśni myśliwego: "Nabita fuzja czeka... Wtem obraz się twój słodki zjawia" - i odnalazłem dziewczynę.

- Fiołek zakwitł raz na błoni - wyszeptałem do siebie z innej pieśni. - Maleńki, nisko pochylony... I był to czuły fiołek. Pasterka właśnie obok szła...

- Pan się interesuje piłką nożną?

- Mów mi ty, jestem niewiele starszy od ciebie. Dlaczego cię to zdziwiło? - spytałem, a w sercu zanuciłem: "Ach, gdyby tylko mnie zerwała i na swej piersi mnie schowała...".

- No, tyle o tobie słyszałam. Luterek cały czas opowiada, że jesteś utalentowanym poetą i gościć cię to dla niego zaszczyt. Sądziłam, że poeci nie interesują się piłką nożną. A ja od najlepszego poety wolę najgorszego piłkarza! - Nie przestawała obserwować zmagań na boisku. - Strzelaj! Co za patałach!

Lecz ach, lecz ach! Dziewczyna biegła i fiołka nawet nie spostrzegła... Zniechęcony, odwróciłem głowę. Drogą szedł mój kolega po piórze. Spostrzegł mnie i pewnie się domyślił, że wybrałem córkę gospodarzy. Przeszedł obok, obrażony. Tymczasem dziewczyna nie zwracała na mnie uwagi.

- Mój starszy kolega po piórze... - Wskazałem go głową. - Co sądzisz o nim?... i jego żonie?

Wzruszyła ramionami, jakby chciała się mnie pozbyć. Gdy wciąż nie odchodziłem, rzekła:

- Oboje mnie wnerwiają, on bardziej. - Nie odrywała wzroku od piłki. - Ona pozuje na wielką damę, a on stara się we wszystkim ją naśladować. Jej wolno - to podobno arystokratka. Ale on? To Luterek, z sąsiedniej wsi... tam się urodził i przezywają go Kalwinek! Jego rodzina tam mieszka. .. te, bramkarz, masz dziurawe ręce czy co? - zezłościła się, bo drużyna, którą dopingowała, straciła gola. I nagle przeszło mi przez myśl, że mnie i mojego starszego kolegę po piórze łączy więcej, niż przypuszczałem. Postanowiłem nie zdradzać swego książęcego rodowodu, ale metodą ataku jako najlepszej obrony kpić z Luterka.

- To dlaczego Kalwinek, znaczy Luterek, wynajmuje pokój i nie mieszka u rodziny?

- Bo się z nimi pokłócił. Wyzwał ich od wieśniaków.

- Dziwny...

- Sam jesteś dziwak...

Zdeptała biedny fiołek. Zwiądł i zbladł, lecz jeszcze rad: gdy umrę nawet, umrę wszak u stóp, u stóp, pod jej stopami wszak...

Wróciłem do pokoju i położywszy się na łóżku, zazdrościłem piłkarzom z plakatów na ścianie.

Nazajutrz z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi. Do pokoju weszła córka gospodarzy i rozsunęła zasłony. Uśmiechała się, wydało mi się, że drwiąco.

- Byłeś piłkarzem?

- Skąd wiesz?

- Podsłuchałam, jak dziś rano Luterkowie rozmawiali...

- Co mówili?

Nagle posmutniała.

- Powiem ci - powiedziała po chwili wahania i siadła na brzegu łóżka. - Bo to i mnie dotyczy. Luterek nazwał cię tępym piłkarzyną. Powiedział, że wolałeś oglądać mecz i rozmawiać ze mną, niż słuchać jego. Wtedy ona zaczęła się z niego naśmiewać, że wybrał sobie kiepski materiał na ucznia. "Dodatek świętokrzyski", tak cię nazwała.

- A co on?

- Powiedział, że tylko ty przyjąłeś jego zaproszenie i że już ma cię dość.

Mój żal był niekłamany. Trzeba stąd wyjeżdżać. Ale ona ciągnęła:

- Żebyś ty wiedział, co oni wymyślili! Powiedzą moim rodzicom, że się do mnie dobierasz.

- Ale dlaczego?!

- Całej wsi naopowiadali, że przyjeżdża do nich wielki poeta z Lublina. Całą szkołę dla poetów będą otwierać. I że przyjadą następni, z Australii. Proboszcz przyleciał pytać, czy wyremontują dach w kościele!

Spojrzałem na zegarek, wstając z łóżka:

- Chociaż na pociąg mnie odprowadzisz?

 

Barbarzyńca w pociągu

Odłożyłem książkę młodego barbarzyńcy ze zniechęceniem. Co za bzdury! Czy tam, gdzie jadę, wszyscy młodzi poeci tak piszą? Wywiad z Maradoną w ostatnim numerze "Piłki Nożnej" już dwa razy przeczytałem. Wiersze Goethego, które też wziąłem ze sobą, znałem prawie na pamięć. Przez parę minut gapiłem się w okno.

- Tu stacja Wrocław... - rozległ się melodyjny głos. Obserwowałem, jak z pociągu wysiadają nieliczni podróżni. Jeszcze mniej wsiadło nowych. Siedziałem targany pytaniem: Co dalej? Co zrobiłem ze swoim życiem? Zamiast studiować prawo, zająłem się pisaniem wierszy. Z mizernym skutkiem. Jedyny wiersz, jaki dotąd napisałem, tkwił bezużytecznie w bocznej kieszeni torby. Czy w tej sytuacji poezja może mnie ocalić przed drwinami ludzi z mojej wsi, gdy tam nieuchronnie wrócę? Szanowaliby mnie, gdybym wrócił jako bogaty prawnik w złotym merolu. Nie jako podrzędny poeta. Z oblanymi egzaminami poprawkowymi.

Otworzyły się drzwi do przedziału i wszedł wysoki chudy chłopak w sfatygowanej skórzanej kurtce. Był nieogolony, włosy miał skudlone i zaczerwienione powieki. Burknął coś na powitanie i usiadł. Wyjął z plecaczka radio i książkę, wetknął słuchawki w uszy i pogrążył się w lekturze. Czytając, mruczał coś pod nosem, jakby pieśń wojenną.

Przyjrzałem się okładce książki i wydała mi się znajoma. Wiedziałem dlaczego: identyczną czytałem przed chwilą. Udało mi się wycisnąć na usta coś w rodzaju uśmiechu i pomachałem mu ręką przed oczami. Podniósł głowę. Wyjął z uszu słuchawki i warknął, czego sobie życzę.

- Wydaje mi się - zagaiłem uprzejmie - że zmierzamy w to samo miejsce...

- Czyżby? - zerknął spode łba.

- Chyba jesteś... poetą?

W jednej chwili oczy rozbłysły mu dumnie.

- Tak, jestem poetą. - Popatrzył na mnie jak na starego towarzysza. - Ty też?

Potwierdziłem z wahaniem.

- Miło poznać. - Uścisnął mi rękę.

- Co czytasz? - wskazałem oczami książkę. - Nie mogłeś się od niej oderwać.

- Nie mogę się od niej oderwać - zachichotał - bo sam ją napisałem. Udał mi się ten zbiorek. Ale wydaję następny - ciągnął z ożywieniem. - Wiesz, jak człowieka "prasa prasuje". Ciągle to pytanie "Czy wydał pan coś nowego?"... to jak ból zęba... - zaśmiał się szeroko. Zęby istotnie często musiały go boleć: żółte w miejscach, w których nie były czarne od próchnicy. Chyba uchwycił me spojrzenie, bo nagle ściągnął usta.

- Też jedziesz na zlot? Nigdy cię na żadnym nie widziałem... A jak się nazywasz? Twoje nazwisko... - ciągnął, gdy się przedstawiłem - też nic mi nie mówi. Nie jarzę... Wydałeś jakieś wiersze?

- Pierwszy raz jadę... wiersze piszę od niedawna. Prawdę mówiąc, napisałem tylko jeden - pogrzebałem w torbie i wyciągnąłem kartkę z wierszem. Popatrzył na mnie z lekką drwiną i łaskawie wyciągnął rękę.

- O wydalaniu poezji... - no, ciekawy tytuł. Cenię twórczość, która obala tabu. Zwłaszcza w sprawie potrzeb fizjologicznych. Mógłbyś mi go przeczytać?

Zwrócił mi kartkę. Wiersz znałem na pamięć.

- Destrukcyjny... Dobre... Trzeba robić zadymę. Na jednym ze zlotów ustaliliśmy rozkład jazdy: co jeszcze należy rozpierdolić. I kto ma co zrobić. Wiesz, rodzina... Kościół - zaśmiał się... - przy odrobinie rozumu właściwie wszystko da się rozchrzanić. To warunek wolności.

- Tak - potwierdziłem bez przekonania... - w ryło, zajebać z trepa - bez trudu cytowałem Szefa z najazdu na dyskotekę w Baćkowicach.

- No właśnie - ucieszył się - kumasz. Chaos - ciągnął rozmarzony - o to głównie chodzi...

Znowu otworzył usta w szerokim uśmiechu. Odwróciłem oczy od tych jego zębów.

- Na początku był chaos... - rzuciłem nieco zaczepnie.

- Tak, twój wiersz mi się podoba - mówił, nie zwróciwszy uwagi na moje słowa. - O wydalaniu poezji, dobre, dobre. Czytelnik musi poczuć smród gówna, smród świata, w którym żyjemy. Twój wiersz spodoba się wszystkim barbarzyńcom... - nagle urwał i z powrotem nałożył słuchawki. Mimo to zapytałem, kto jest jego mistrzem. Czy w ogóle jest taki. Po ruchu ust poznał, że coś mówię. Wyjął jedną słuchawkę z ucha.

- Co mówisz?

Powtórzyłem pytanie. Spojrzał na mnie, jakby nie zrozumiał.

- A kto jest twoim mistrzem? - odpowiedział pytaniem.

- Goethe... - odparłem bez wahania.

W przekrwionych oczach barbarzyńcy pojawił się wyraz, jakby dostał kopa w krocze.

- Jajak tto? - wyrzęził. - Goegethe?!

- I Maradona - ciągnąłem bezlitośnie.

- No, o tym to przynajmniej słyszałem. To ten poeta z Chile, laureat Nobla.

- Neruda.

- Niee, Neruda to był sportowiec.

Nieco się uspokoił.

- Nudy, kurwa - spojrzał za okno i znów włożył słuchawkę. Ale chyba bateria wysiadła, bo skrzywił się z bólem i odłożył sprzęt na siedzenie. W tej chwili radio zaryczało piosenką "Niech żyje wolność, wolność i swoboda, niech żyje zabawa i dziewczyna młoda". Potrząsnął słuchawkami, ale widocznie nie działały. Wsunął je do kieszeni i zasłuchał się w muzykę.

- Nie wiesz, kto to był Neruda? - Nie dowierzałem, a ten znów spojrzał, jakby nie rozumiał.

- Przecież mówię, że sportowiec. Chyba piłkarz.

- To Maradona jest piłkarzem.

- E, pierdolisz. Wpierw trochę napisz, przyjacielu, trochę opublikuj, wydaj książkę i wtedy możesz się mądrzyć - stracił zainteresowanie rozmową. I znów popatrzył na mnie podejrzliwie, jak na początku. Zamilkliśmy, piosenka też ucichła i zapowiedziano komunikat specjalny.

- Dziś rano dokonano napadu zbrojnego na konwojentów przed urzędem pocztowym na placu Powstańców Śląskich we Wrocławiu. Napastnik zranił jednego strażnika, dwóch innych udało mu się sterroryzować bronią. Jego łupem padło sto tysięcy złotych. Bandyta zbiegł. Podajemy jego rysopis: wzrost średni, sylwetka krępa, wysportowana, blondyn. Ubrany był w niebiesko-biały dres. Uwaga: jest uzbrojony i niebezpieczny. Policja prosi o zachowanie ostrożności...

Wysłuchałem wiadomości obojętnie. Znowu wróciła myśl o zawalonych studiach. Zupełnie nie spostrzegłem, że barbarzyńca tymczasem wlepia we mnie wzrok. Nagle straciłem zainteresowanie zlotem młodych poetów. To nie był dobry pomysł. Gdy wszedł konduktor, aby sprawdzić bilety, zapytałem o następną stację. Pasowała mi, więc kiedy wyszedł, wstałem, by sięgnąć po torbę. Mój nieoczekiwany ruch wprawił towarzysza podróży w przerażenie.

- Wiesz, co ci powiem? - odezwałem się nagle. - Jesteś nadęty dupek. Tyle ci powiem!

Siedział bez ruchu z wlepionym we mnie wzrokiem. Nawet słowem mi się nie sprzeciwił.

- Słyszysz? - Groźnie popatrzyłem na niego. - Maradona jest piłkarzem, zapamiętaj to sobie, bałwanie. A wielkim poetą i laureatem Nobla jest Neruda. Zrozumiano?

Chwyciłem go za poły kurtki. Niemo potakując, poruszał zbielałymi wargami. Puściłem go i bezwładnie opadł na siedzenie.

- O, tu masz, zaraz ci pokażę, ty kabotynie!

Sięgnąłem do torby, by wyjąć z niej numer "Piłki Nożnej" z wywiadem Maradony.

- Zaraz ci pokażę... - mamrotałem, grzebiąc w torbie, bo pismo gdzieś mi się zawieruszyło. - Zaraz ci pokażę...

Zacząłem szarpać się z pismem i w tej chwili wyleciał na podłogę mój nóż sprężynowy. Młody poeta zajęczał, jakby miał zemdleć.

- Niee... proszę... nie rób mi krzywdy...

Patrzyłem na niego, nic nie rozumiejąc.

- Dlaczego miałbym cię skrzywdzić? - spytałem zaskoczony. I w tej chwili skojarzyłem - to ten komunikat specjalny! Idealnie pasowałem do rysopisu bandyty! Postanowiłem to wykorzystać.

- Posłuchaj, co ci teraz powiem - odezwałem się, otwierając i zamykając nóż. - Jeżeli jeszcze raz napiszesz jakiś wiersz o gównie tego świata, jeżeli będziesz bredził o chaosie i nie nauczysz się w końcu, że Maradona jest piłkarzem, a wielkim poetą jest Goethe, to...

Bez słowa kiwał głową. Oczy miał wypełnione obłąkańczym przerażeniem.

Popatrzyłem w okno. Pociąg wjechał na stację w mieście, w którym nasze drogi zaraz się rozejdą.

Kucnąłem przed nim. Otwarte ostrze błyskało między naszymi zbliżonymi twarzami.

- To co? - zaszlochał.

- To cię znajdę! - cicho wycedziłem.

Powoli podniosłem się, nie odrywając oczu od jego białej jak papier twarzy, zarzuciłem torbę na ramię i wyskoczyłem drzwiami od strony toru - zanim ochłonie i narobi wrzasku.

 

Kendziora Press

Wysłuchałem słów poety, równie młodego jak ja, z radością, że są jeszcze inni o takim mizernym jak mój dorobku. Popatrzyłem na resztę zgromadzonych w niewielkiej salce: wszyscy przybyliśmy tu, do stolicy Wielkopolski, na warsztaty poetyckie - z nadzieją że nas nauczą pisać wiersze. Wszyscy tak bardzo chcieliśmy zostać prawdziwymi poetami, że nawet wysoka opłata za kilkudniowe zajęcia nie była nas w stanie odstręczyć. Dobrze się czułem, czekając na pierwszy wykład - jakbym na obozie piłkarskim czekał na swój pierwszy trening. Skład tej drużyny był jednak dosyć dziwny. Wielu poetyckich gołowąsów, ale też jakaś dama po trzydziestce, nerwowo skubiąca skraj swego rozwleczonego sweterka, i tęgi łysiejący facet przypominający instalatora urządzeń sanitarnych. Wydał mi się znajomy.

Czas umilaliśmy sobie powtarzaniem najnowszych wieści z poetyckiej ekstraklasy.

- Karola Kiełbasy nie uwzględnili - zdziwił się siedzący obok młody poeta i wskazał na pierwszy tom - od A do O - przewodnika encyklopedycznego Literatura polska XX wieku. Przyniósł go, żeby na bieżąco zapoznawać się z notami biograficznymi poetów, którzy mieli prowadzić warsztaty.

- Jak to? - Musiałem to zobaczyć na własne oczy. Rzeczywiście, z Kiełbas był tylko Aleksander. Zdziwiło mnie, że można kogoś ot tak, przemilczeć. Pomyślałem sobie, że w literaturze widocznie jest tak jak w kadrze piłkarskiej. Kiedy selekcjoner drużyny akurat ma muchy w nosie, może posadzić na ławce rezerwowych nawet najlepszego zawodnika. Z piłkarskich czasów pozostał mi dres, w który byłem ubrany. No, nie tylko dres, jeszcze różne nawyki, chociażby przechwalanie się: zacząłem opowiadać, jak to niedawno otrzymałem propozycję wstąpienia do działającego w mojej rodzinnej wsi kółka poetyckiego:

- Wahałem się, czy warto do niego wstąpić - mówiłem głośno, żeby wszyscy słyszeli - bo kojarzył mi się z klubem piłkarskim z ligi regionalnej. W takich klubach wszystko jest amatorskie, od zawodników po bazę. A ja amatorszczyzny nie znosiłem jako piłkarz, nie znoszę jej też jako poeta - zakończyłem efektownie. Wszyscy na mnie patrzyli. - Jednak w takich klubach łatwiej się wybić, oczywiście jeżeli się coś sobą reprezentuje, więc w końcu poszedłem na spotkanie - mówiłem dalej. - Odbywały się w niedzielne popołudnia w świetlicy dawnego kółka rolniczego. Wszedłem do środka: był tam tylko młody ksiądz, założyciel kółka. Nie znaliśmy się - ja ostatnio nie chodzę do kościoła, a i rzadko bywam we wsi, bo studiuję... - dorzuciłem niedbale.

- Ksiądz o tym, że piszę, dowiedział się od matki. Ucieszył się, że jestem. Skomplementował moją poezję, której nie znał... (Przemilczałem, że dotąd napisałem tylko jeden wiersz - byłoby to tak, jakbym po zdobyciu gola strzałem w prawe okienko przyznał się w przerwie, że tak naprawdę to mierzyłem w lewe). Matka mi mówiła, że ten ksiądz dostał z diecezji spory fundusz na odnowienie świetlicy, a tymczasem nie zauważyłem żadnych śladów remontu. Stare plakaty na ściennej gazetce dalej ostrzegały przed tajemniczym wrogiem podsuwającym wódkę. W co zresztą nikt w mojej wsi nigdy nie uwierzył. Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Czułem się jak na negocjacjach z prezesem zainteresowanym pozyskaniem mnie do klubu. Zastanawiałem się, jakie mi postawi warunki. I jak dobrzy są inni piłkarze... to znaczy poeci. Właśnie, zdziwiło mnie, że nie widzę reszty członków kółka. Ksiądz mówi na to, że poszli już do domów, a ja się spóźniłem. Podał mi gruby zeszyt z listą obecności: we wszystkich rubrykach obok nazwisk widniały podpisy. I zaczął wyjawiać plany, jakie ze mną wiąże. Powiedział, że jeżeli będę się przykładał do pisania, to mogę szybko zostać przewodniczącym kółka...

- Przewodniczącym kółka... - wśród przysłuchujących się rozeszły się szepty.

- Przewodniczący kółka poetyckiego to jakby kapitan drużyny piłkarskiej - ciągnąłem z rozmarzeniem. - Następnie powiedział najważniejsze: że chciałby wydać mój tomik poezji...

- Tomik poezji... - znowu zabrzmiał szmer głosów. Własny zbiorek wierszy to spełnienie marzeń każdego początkującego poety.

- Wyobraziłem sobie objawienie się nowego gwiazdora, to jest wieszcza poezji i wiele związanych z tym rozkoszy. Już widziałem w druku swoje nazwisko oraz utwory, które napiszę... napisałem - poprawiłem się. - Zastanowiło mnie jednak nagle, dlaczegóż właśnie ja mam dostąpić tych wszystkich zaszczytów - kontynuowałem. - Zapytałem o to księdza. Zmieszał się, po czym kazał mi nie oglądać się na innych członków kółka. Kazał mi też podpisać się na liście obecności. Powiedział, że diecezja wspomagająca kółko wymaga prowadzenia dokumentacji z działalności. Nie zdziwiło mnie to - sponsor klubu, w którym występowałem, również skrupulatnie rozliczał prezesa z pieniędzy. Co nie przeszkodziło prezesowi go naciągnąć. Nazwiska członków kółka poetyckiego, gdy się im przyjrzałem, były mi nieznajome. Widniejące zaś obok nich podpisy wyszły spod jednej ręki... Opuściłem świetlicę bez słowa. Minąłem nowiuteńki samochód zaparkowany przed budynkiem. Nowe auto kupił sobie także prezes mojego klubu - bo wpisał na listę płac nieistniejących piłkarzy... - skończyłem opowiadać i zerknąwszy na słuchaczy, dodałem: - Jak widzicie, na młodych poetów czyhają rozliczne pułapki...

Patrzono na mnie z podziwem, bo najważniejsze, co zapamiętano z tej opowieści, to fakt, że miałem możliwość opublikować własną książkę poetycką. Mimo nieistniejącego dorobku pierwszy raz w swojej poetyckiej karierze poczułem się poetą uznanym. Było w tym coś z bajki, nie pamiętam, czyjego autorstwa: o zającu, który dopóty czuł się przerażony, dopóki i jemu nie udało się wzbudzić w kimś lęku - przestraszył żabę. Z każdą chwilą czułem się coraz większy, już dorównywałem swemu mistrzowi. I w tym momencie moja obecność na warsztatach poetyckich wydała mi się zbędna - któż mógł mnie czegoś nauczyć?... mnie?!

Zabrałem się za krytykowanie poetów, którzy mieli poprowadzić warsztaty. Słuchano mnie uważnie - przypominało mi to czasy, gdy po jakimś meczu zostałem pochwalony i zaraz zacząłem uczyć innych, jak grać. Rozzłościło mnie, kiedy pojawił się nasz pierwszy wykładowca. Na domiar złego, wszystkie spojrzenia przeniosły się na niego i rozległ się zachwycony szept:

- Kapłon...

- Kapłan? - szepnąłem do sąsiada.

- Coś ty, nie znasz Kapłona? - spojrzał z oburzeniem. Rzeczywiście, kojarzył się z wykastrowanym kogutem.

- Dobry jest? - zapytałem.

Mój sąsiad nie odpowiedział, obrócił się do mnie plecami. Tymczasem Kapłon cicho się przedstawił. Rozległy się nieśmiałe brawa. Ukłonił się i chwilę milczał, patrząc w zamglone jesienne okno. Młodzi poeci z nabożeństwem milczeli, a gdy wreszcie otworzył usta i znów cichym głosem jął deklamować z pamięci swój wiersz, niektórzy schowali twarze w dłoniach. Jedna dziewczyna zaczęła robić nerwowe notatki. Nie wytrzymałem. Gdy Kapłon skończył, poderwałem się z krzesła:

- Koniec z poezją "dziadków" - rzuciłem wrogo. -Teraz jest pora na nas - wyjaśniłem, gdy obrócił na mnie smutne spojrzenie. Miał miękkie kobiece usta, nad zbyt przyciasnym kołnierzykiem sfalował mu się drugi podbródek. Prawie zrobiło mi się go żal, ale mówiłem dalej:

- Pan nam czyta swoje wiersze, a my tu jesteśmy dla naszej twórczości... Ten czas jest dla nas, juniorów! Bez serc - podniosłem głos, gdy dwa świderki jego oczu wierciły mnie bezlitośnie - bez ducha - upajałem się młodym Mickiewiczem, którego ceniłem jedynie dlatego, że również podziwiał Goethego - to szkieletów ludy! Młodości! - podniosłem dłoń jak La Pasionara. - Dodaj mi skrzydła, niech nad martwym wzlecę światem w rajską dziedzinę ułudy! - Młodość dodała mi skrzydeł i wzleciałem nad spojrzeniem Kapłona prawie pod lampy neonowe na suficie.

- Proszę - odezwał się znów tym swoim cichym głosem - jeśli pan ma coś do przeczytania ze swych wierszy, niech pan czyta.

Mój jedyny wiersz O wydalaniu poezji leżał w torbie w szatni. Duch mój oderwał się od neonów i klapnął o podłogę.

- No, prosimy... - nalegał Kapłon. Wygodnie rozsiadł się w krześle odstawionym od stołu i założył nogę na nogę.

Wszystkie głowy były zwrócone do mnie. Straszne milczenie się przedłużało.

- No... - bąknąłem... - To jest... - podrapałem się w głowę. - Przepraszam, muszę wyjść.

Mojemu sąsiadowi aż zatrzęsły się plecy od tłumionego chichotu. W martwej ciszy zgrzyt odsuwanego krzesła zabrzmiał jak gong po nokaucie. Zamknąłem za sobą drzwi, słysząc jeszcze za plecami wybuch gwałtownych śmiechów i okrzyków.

Pozostało mi już tylko się spakować i wykwaterować z hotelu.

- Poczekaj, młody przyjacielu! - usłyszałem wołanie za plecami, gdy z torbą zabraną z szatni szedłem przez hol. Szedł ku mnie łysy grubas, którego zapamiętałem z sali wykładowej.

Sądząc, że zechce mi udzielić nagany za moje zachowanie, zatrzymałem się niechętnie. Tymczasem on się uśmiechnął słodko:

- Cenię sobie młodych gniewnych - zagruchał. - Widzę przed tobą przyszłość i mam dla ciebie pewną propozycję... Bo tak w ogóle, to jestem łowcą młodych talentów poetyckich - przedstawił się, niewyraźnie mrucząc swoje nazwisko:

- Kendziora.

- Kendziora? - wreszcie go rozpoznałem. Był to brat Łobywatela. - Coś rzadko bywa pan pod Świętym Krzyżem.

- Rozumiesz, mam dużo pracy - trochę się zmieszał.

- Umożliwiam początkującym poetom - ciągnął swoje - publikację debiutanckich tomików, co stwarza im szansę zaistnienia w świadomości szerszego kręgu czytelników - jego głos był chropawy, ale dla mych uszu brzmiał jak kojąca muzyka. - Zainteresowałem cię? - bardziej stwierdził, niż spytał. - W takim razie musisz się ze mną udać do siedziby mojego wydawnictwa. Obejrzysz tomiki poetów, których wylansowałem - dodał. Nie wahałem się: już sobie wyobraziłem swoją książkę w katalogu wydawniczym jego oficyny. Poszliśmy. Nawet przestałem żałować pieniędzy, za które opłaciłem warsztaty.

Po drodze wypytywał mnie z zazdrością, jak prosperuje sklep jego brata. Następnie opowiadał, jak sam próbował pisać wiersze, ale mu nie szło, więc zajął się działalnością edytorską. Pokonaliśmy kilka przecznic, żeby w końcu zatrzymać się przed siedzibą jego wydawnictwa - okazała się niewysoką budą, w której niegdyś mieściła się mała gastronomia - szyld oficyny "Kendziora Press" nie całkiem pokrywał dawną nazwę baru "Wstąp na rybkę". Nie zniechęciło mnie ani to, ani nawet wciąż unoszący się w środku zapach spalonego oleju i smażonych ryb, zmieszany z wonią farby drukarskiej od książek zalegających regał. Na środku pokoiku stało biurko, nad nim wisiał portret Papieża i logo firmy. Łowca młodych poetyckich talentów usiadł w zapadniętym fotelu, mnie wskazał taboret na rozchwianych nogach.

Przyjrzawszy się z szacunkiem olbrzymiej liczbie książek, myślałem, jak prężnie działa jego oficyna. Niecierpliwie czekałem, co powie.

- Dotychczas wydaliśmy... - wydawca jakby nieco się zawahał - dwa tomiki... - wyciągnął z szuflady biurka dwie niewielkie, białoczarne broszurki. Podał mi je z niepewną miną. - Tu jest zbiorek księdza z naszej parafii. Ksiądz wciela się w nich w rolę duchowego przewodnika, prawdziwego mistrza na drogach modlitwy i samodoskonalenia... Wezwanie do doskonalenia się - oto przesłanie tej poezji. Udała się ta książka, nieprawdaż?

Patrząc na pakowy papier i rozlewający się druk, potwierdziłem bez przekonania. Ale pocieszyłem się, że początki nigdy nie są łatwe - na przykład jako piłkarz zaczynałem grać w tenisówkach, na łące za domem, do tego szmacianą piłką - aż przyszedł czas na lepszy sprzęt i miejsce do gry.

- A to książka poetycka - wręczył mi drugi tomik - którą wydał właściciel firmy budowlano-elektromontażowej... Jeżeli zgromadziłbyś odpowiednią sumę pieniędzy, to i ty mógłbyś coś u mnie wydać... - uśmiechnął się. - Co, wahasz się? To dla ciebie szansa... Nawet reklamę możesz w zbiorku zamieścić - zachęcał. - O tu, popatrz - otworzył zbiorek na ostatniej stronie. - "Autor wierszy świadczy - przeczytał - usługi w zakresie: instalatorstwa elektrycznego z pomiarami, stolarstwa dekoracyjnego, murarstwa..." i adres, numer telefonu... najlepiej podać stacjonarny...

 

Dodatek niedzielny

Wszedłem do budynku, który wyglądał jak szlachecki dworek i chyba kiedyś w istocie nim był. Obecnie mieściły się tutaj przedstawicielstwa różnych firm oraz siedziba "Echa Świętokrzyskiego" - gazety regionalnej, do której zmierzałem. Z powodu zmarzniętych warg nie mogłem nawet zapytać portiera, gdzie się znajduje redakcja. Na szczęście wywieszka informowała, że na drugim piętrze. Mogłem pojechać windą, ale dla rozgrzewki ruszyłem po schodach. Wcale mnie to nie rozgrzało, wciąż byłem na wpół zamrożony - końcówka łagodnej dotąd zimy zupełnie mnie zaskoczyła - myśli krążyły wolno. Dodatkowo paraliżowała mnie trema - miałem udzielić pierwszego wywiadu dotyczącego mojej twórczości poetyckiej.

Znalazłszy się na drugim piętrze, podążyłem w kierunku, który wydał mi się właściwy. Na pierwszych drzwiach zobaczyłem szyld, więc zapukałem i wszedłem. W pomieszczeniu było głośno - dzwoniły telefony, rozmawiano, biegały sekretarki z opuszczonymi na biusty okularami. Wiedziałem, że gazeta istnieje od niedawna, i zaskoczyło mnie, że działa z takim rozmachem. Będzie zaszczytem, jeśli w swoim kąciku poetyckim napiszą o mnie.

Umawiając się poprzedniego dnia na wywiad, rozmawiałem z dziennikarką, którą znałem z akcji "Ufoludek" w mojej wsi. Podszedłem do biurka, przy którym siedziała młoda kobieta. Podniosła wzrok znad papierów, więc skinąłem głową i chciałem się przedstawić. Usiłowałem również wydobyć z siebie zdanie informujące, że jestem poetą, którego oczekują, ale tylko coś wybełkotałem. Spróbowałem ponownie - i znów bełkot. Wszystko przez te zziębnięte wargi. "Niemowa? - w oczach kobiety pojawiło się zdziwienie, które szybko ustąpiło miejsca obawie - może wariat?".

Skurcz warg przeniósł się do krtani. Zacząłem bezradnie wskazywać na wargi i posykiwać, co miało jej pomóc zrozumieć mój chwilowy kryzys - ale jeszcze bardziej ją nastraszyłem. Wziąłem z biurka jej długopis i zabazgrałem kartkę: okazało się, że ręce też mi zgrabiały. Wtedy się uśmiechnąłem, zrobiłem przepraszający gest i usiadłem na krzesełku - żeby wrócić do formy. Teraz również coś dziwnego działo się z kolanami: latały jak po jeździe rowerem z górki.

- To ja jestem tym poetą... - wyjąkałem wreszcie. Kobieta popatrzyła przestraszona nie na żarty:

- Jakim poetą?!

- No, tym, do kącika poetyckiego... telefonowaliście wczoraj do mnie...

- Telefonowaliśmy...? Ach! - jej twarz rozjaśniła się - to pomyłka. Panu pewnie chodzi o redakcję. Drugie skrzydło, na prawo. Teraz jest pan w biurze firmy "Zepter"...

Zrobiło mi się gorąco ze wstydu. I żal - okulary dyndały na jej piersiach niezwykle obiecująco.

W drugim skrzydle na prawo nie miałem już wątpliwości, że stoję przed właściwymi drzwiami: wielki szyld "Echa" przebiegał przez pół korytarza, w którym widniało tylko jedno maleńkie wejście. Zapukałem i zachrypnięty głos poinformował mnie, że otwarte. Znalazłem się w gabinecie, który był dalszym ciągiem korytarza, prowadzącego do innych pomieszczeń. Przede mną stał tyczkowaty gość, za nim biurko, na którym znajdowała się tabliczka "redaktor naczelny". Przedstawiłem się, a gdy podniósł brwi ze zdziwieniem, wytłumaczyłem:

- To ja, pan redaktor wie, to znaczy nie wie, jestem tym poetą - wyjąkałem. - Do tego kąta... znaczy się kącika... literackiego...

- Poeta? - zaczął mnie obchodzić, świdrując małymi oczkami, szarymi jak jego garnitur. - Inaczej sobie wyobrażałem poetów... - popatrzył podejrzliwie na mój dres, który wystawał spod zimowej kurtki. - No, ale skoro tak pan twierdzisz, to chodźmy - ruszył w głąb korytarza.

- U nas jeszcze wszędzie prowizorka i bałagan - pokazał sterty papierzysk pod ścianami, gdy pokornie postępowałem za nim. - Dopiero zaczynamy... - otworzył jedne z drzwi, powiedział: - Pan poeta do ciebie - i zostawił mnie samego.

Za biurkiem siedziała Wyłupiastooka. Kiwnąłem jej głową a ona w milczeniu utkwiła we mnie swe spojrzenie. Jakże zatęskniłem za sekretarką z "Zeptera"!

- To pan do mnie dzwonił? - Wychyliła się znad biurka, jakby chciała mnie jeszcze lepiej widzieć.

- To pani do mnie dzwoniła - odpowiedziałem nieśmiało.

- Ja? - zdziwiła się i też zaczęła mnie obchodzić. Widocznie to ważny rytuał "Echa".

- Nie wygląda pan na poetę - powiedziała, nie odrywając oczu od nogawek mego dresu. - Proszę - ołówkiem wskazała krzesło. - Niech pan usiądzie. - Sama zajęła się klawiaturą komputera.

- Muszę dokończyć robotę - powiedziała po chwili do ekranu. Pokornie milczałem. Wreszcie znowu podniosła wzrok:

- Wie pan, piszę horoskopy - powiedziała łaskawiej.

- Jesteśmy młodą gazetą, mamy mało ludzi i każdy musi prowadzić kilka działów naraz. Nie dość że mam horoskopy i poetów, to dowalili mi jeszcze głodne dzieci. Zwariować można. - Znów urwała. Zaszurałem butami. Podniosła swe wyłupiaste oczy i chwilę mnie nimi prześwietlała. - Spod jakiego jest pan znaku? - zapytała z powagą.

- Byk.

- A zatem, drogi Byku, mam dla ciebie złą wiadomość - powiedziała z satysfakcją. - Sprawa, o której marzysz, nie do końca pójdzie po twojej myśli... - rozłożyła notes, wzięła do ręki długopis. - Czytałeś swój horoskop tygodniowy?

Pokręciłem przecząco głową. Wyraz twarzy musiałem mieć chyba taki jak sekretarka "Zeptera", gdy przed nią stanąłem. Redaktorka też pokręciła głową - ale z przyganą. A może z politowaniem - wiedziała coś, czego ja nie wiem.

- Zaczynajmy. Proszę mi powiedzieć - postukała się ołówkiem w wargi jak oficer śledczy zastawiający pułapkę na podejrzanego - ...od kiedy pan pisze.

Wystękałem parę słów, coś zanotowała i przeczytała głośno:

- Ujmijmy to tak: "Poezja gości w jego sercu od niespełna roku. Stawia swe pierwsze wyrazy niby niemowlę kroki. Skąpo i ostrożnie...".

Nawet mi się to podobało. Jak na autora jednego wiersza opublikowanego na tablicy świetlicy gminnej nie mogłem narzekać.

- Kto jest pana mistrzem?

- Goethe - odrzekłem bez wahania. - Bo on, podobnie jak ja, się nie boi... - urwałem - no, podobnie jak ja, był indywidualistą.

Kiwnęła głową z aprobatą i zapisała to zdanie.

- O czym są pańskie wiersze?

Spuściłem wzrok: wciąż moim jedynym utworem pozostawał O wydalaniu poezji.

- Boże, no, takie różne... - udawałem zamyślenie.

- Boże?... - Chwilę pomyślała i mruknęła: "Świetnie!". Zapisała coś i odczytała: "Jego wiersze są urokliwe. Pachną świeżością. Nie ma w nich rozważań już to filozoficznych, już to typowych dla młodocianego wieku, chociażby o miłości. W epicentrum tej twórczości, o dziwo!, znajduje się Bóg...".

Też się zdziwiłem. Wiem, że z Bogiem to ja mam na pieńku - czy raczej Bóg ze mną. Byłem prawie pewien, że ukarał mnie kontuzją kolana za to, że zaniedbałem praktyki religijne. Ale nie przerwałem jej, bo tak ładnie czytała:

- "Rzadko kto potrafi z taką odwagą pisać o Nim"... Tu wstawimy pański wiersz. Ma pan odpowiedni przy sobie?

- Więc... mam, w domu...

- E - skrzywiła się. - Dziś musi być gotowe, jeśli ma pójść na niedzielę. Zna pan go na pamięć? Może tylko zacytuję parę linijek?

Zrobiłem mądrą minę i zacząłem się wczuwać w rolę: zacząłem wyobrażać sobie rozmowę ja - Bóg:

- Siedzę sobie w kościele - rozpocząłem niepewnie - w kościele parafialnym - uściśliłem - bo ja jestem, wie pani, z takiej małej wsi rozłożonej pod Świętym Krzyżem...

- Siedzę sobie w kościele i dalej? - zniecierpliwiła się.

- Jest niedziela. Kwadrans po porannej mszy - improwizowałem, bo już dawno nie byłem w kościele. - Pustawo, ludzie wyszli. Ja zostałem dłużej. To jest taka moja cotygodniowa lekcja istnienia.

- Dobre! - notowała. - Lekcja istnienia... To już koniec?

- No... nie. Bo jak się wsłuchuję w ciszę, to mi się zdaje, że słyszę...

- O, rymuje się - wyraziła zadowolenie. - Bardzo oryginalne. - No, co słyszę? - zniecierpliwiła się znowu.

- Głos Boga... - dorzuciłem niepewnie.

- Świetnie! - wykrzyknęła. - Tak właśnie myślałam. Bo wie pan, właśnie mi przyszedł do głowy pomysł na tytuł artykułu o pańskiej twórczości: Między Goethem a Bogiem. Wymyśliłam też kolejne zdanie określające pańskie... - szukała chwilę słowa - poezjowanie... "Jego twórczość przesłania mgiełka niedookreślenia, by nieoczekiwanie zabłysnąć pointą... - urwała, i po chwili czytała dalej: - Wiersze są dla niego jak psalmy. Szuka Boga, chce z Nim rozmawiać. Niestety, bezskutecznie. Ale nie poddaje się, prze słowem zboczami naszych świętokrzyskich gołoborzy ku górze, mając nadzieję, że kiedyś to spełnienie będzie mu dane". - Popatrzyła na mnie w nagłym olśnieniu:

- A może... - głos jej drżał - a może w tych pana słowach o lekcji istnienia kryje się lęk przed śmiercią? - W jej wyłupiastych oczach dostrzegłem żądzę, by potwierdzić jej przypuszczenie.

- Chyba... tak.

- Tak myślałam! - wykrzyknęła. Za moment przeczytała:

- "Młody wiek nie przeszkadza mu kontemplować śmierci. Jego twórczość przesycona jest nostalgią i przeświadczeniem o zbliżającym się końcu świata. Kreacyjna istota jego poezjowania...".

- Pani redaktor, przepraszam, ale chciałbym spytać, co to znaczy "kreacyjna"? Bo ja nie lubię używać słów obcego pochodzenia.

- Kreacyjna, czyli twórcza - rzuciła surowo. - "Kreacyjna istota jego poetyckiej metody zasadza się na skutecznym połączeniu zaobserwowanych zjawisk z nostalgiczno-refleksyjnym ich przeżywaniem. Fascynacja.... Nie, delektacja..." - poprawiła coś w tekście.

- Co to znaczy "delektacja"?

- Proszę mi nie przerywać! - warknęła, lecz po chwili dodała z wyrzutem: - Powinien się pan cieszyć, że spotkał tak wnikliwą recenzentkę. Już ja z pańskiej poezji wydobędę wszystko! "Delektacja kolorami życia i śmierci w ich immanentnie symbolicznym i tajemniczym bogactwie jawi się nie w przelocie, lecz w pełni ciszy i skupienia. Jego słowa są zagadkowe: zatrzymują motywy i nastroje w ich ponadczasowości. Poeta stara się odszukać i Boga, i człowieka, człowieka w jego wewnętrznej samoistności, bez teatralnej emanacji gestów, psychologicznych grymasów".

Zatrzymała się. Jej twarz pokrywał rumieniec. Ciężko oddychała, jakbyśmy przed chwilą skończyli robić to, o czym marzyłem, patrząc na sekretarkę z "Zeptera". Tu jednak nic takiego nie przyszłoby mi do głowy. Ona jednak była widocznie ze mnie zadowolona.

- I jak... podoba się panu? - zapytała. I nagle, nie czekając na odpowiedź, wybuchnęła:

- Wy jeszcze zobaczycie.

Rozejrzałem się, nikogo poza nami nie było.

- Dają mnie do tych głupich dzieci, ale ja pokażę, na co mnie stać! Nie docenili mnie. Ale będę, o tak, będę szlifować diament talentu, aż w końcu to moje wiersze będą w kąciku... - skończyła ciszej, jakby bez przekonania.

Skinąłem głową, żeby ją podtrzymać na duchu:

- Praca, praca i jeszcze raz praca... - bąknąłem.

- Proszę mi powiedzieć, ale tak już prywatnie... jaka jest tajemnica pańskiego sukcesu? Jak to zrobić?

Pomyślałem, że najlepiej gdyby poszła do wójta i dała mu swój wiersz na tablicę ogłoszeń. Na pewno by się pół wsi zleciało i Szefo by powiedział, tak jak pod moim wierszem:

- O kurwa, ale jaja.

Jakby usłyszawszy to, oprzytomniała. Poprawiła sweterek i znów ołówek wrócił do jej wąskiej wargi.

- Trzeba panu zrobić zdjęcie - westchnęła, zamykając notes.

Ucieszyłem się na wzmiankę o fotografowaniu. Odkąd przestałem grać w piłkę, moje zdjęcie już nigdy nie pojawiło się w prasie.

- Zdjęcie zrobi panu kolega z działu sportowego. Pełni u nas funkcję fotografa, rozumie pan, z oszczędności. - Podniosła się zza biurka i podeszła do drzwi. Otworzywszy je, krzyknęła: - Fotograf!

- Zaraz! - dobiegło z głębi korytarza.

- Nie lubię go, przyznam się panu. On się tylko piłką nożną interesuje. O poezji pojęcia nie ma! - porozumiewawczo uśmiechnęła się do mnie.

- Kiedy to się ukaże? - zapytałem i słysząc, że ktoś nadchodzi, piłkarskim zwyczajem pośliniłem dłoń i przygładziłem włosy.

- Mówiłam, na niedzielę. Fotograf! - wrzasnęła. Przez próg przestąpił mały człowieczek o pucołowatej twarzy. Wydał mi się znajomy. - To co, fotografujemy następnego? - spojrzał na mnie.

- Pana to chyba znam - dodał z zastanowieniem. Stropiłem się. Rzeczywiście, na jednym z meczów ligi regionalnej siedział kiedyś na ławce VIP-ów, czyli obok wójta.

- To jest poeta do mojego najbliższego kącika - powiedziała redaktorka.

- Weź pan sobie jakąś kartkę do ręki, jeszcze coś do pisania, a ja zaraz pana pstryknę - odezwał się człowieczek. - Nie, trzeba stanąć z książkami w tle. Są tu jakieś książki?

- Tu jest redakcja, tu książek nie ma - powiedziała opryskliwie. - Gdzie masz szablon, dałam ci tydzień temu.

- O, jest - człowieczek zanurkował za biurko i wyciągnął schowany za firaną karton, na którym były wymalowane grzbiety książek. Wyłupiastooka trzymała mi go za głową, w drugiej ręce zaś miała latarkę, którą jej podał.

- O tak, proszę się uśmiechnąć... - obiektyw małego aparatu turystycznego wycelował we mnie, ale nagle opuścił go i wrzasnął:

- Maradona!

Nie mogłem się nie uśmiechnąć, słysząc w tej chwili swe przezwisko z boiska. Za to on z entuzjazmem ściskał mi rękę.

- Co za spotkanie! Co się z panem dzieje? Liga regionalna tak liczyła na pana, a pan zniknął. Miał pan przed sobą świetną karierę, kto wie, może nawet Korona Kielce? - puścił oko, nie przerywając potrząsania mą dłonią. - To prawda, z pana kolanem?

Redaktorka opuściła szablon. Latarka w zwieszonej dłoni oświetlała zacerowaną dziurę na brzegu jej spódniczki.

- To teraz pan wiersze pisze? - człowieczek popatrzył niedowierzająco.

- Próbuję... trzeba coś robić... - spuściłem wzrok, bo wyłupiaste oczy recenzentki rozszerzyły się tak, jakby za chwile miały wyskoczyć z oczodołów.

- Pan gra w piłkę nożną?! - wreszcie odzyskała mowę.

- I to jeszcze jak! - zapewnił ją sprawozdawca sportowy. - A wie pan co... - dodał nagle, bo coś mu przyszło do głowy - prowadzę kącik sportowy z wywiadami... Niech pan coś o sobie opowie... Dziś to zrobię i zaraz pójdzie w dodatku na niedzielę. Pan ze mną pójdzie, porozmawiamy...

- Zaraz! - wykrzyknęła redaktor. - On idzie w kąciku poetyckim!

Chwyciła mnie za drugą rękę. Przez chwilę mną szarpali.

- To może ... - odezwałem się nieśmiało - jeden kącik w tym tygodniu, drugi w przyszłym.

- Poeta... - westchnęła redaktor.

- Piłkarz! - sprawozdawca przygładził włosy. - Ale jaja!

W ogóle przestali się mną zajmować, więc wyszedłem.

 

Przygody wędrownych szczurów

Wręczyłem sekretarce kwotę, jaką zobowiązany był uiścić każdy uczestnik konfrontacji. Z zainteresowaniem obejrzałem plakietkę otrzymaną od pracownicy domu kultury, w tym słynącym z pokaźnej liczby kościołów różnych wyznań miasteczku. Widniały na niej dwa napisy: Diego Armando Goethe, a na dole Klub Poetycki A. C. Napoli - Weimar. Ruszyłem do końca korytarza, potem schodami w górę. Znajdowało się tu coś w rodzaju loży z widokiem na salę poniżej. Loża była zastawiona stolikami i fotelami, w których siedziało kilkadziesiąt osób oznakowanych podobnie jak ja - plakietkami z pseudonimem i określeniem przynależności klubowej. Jedynie uznani poeci, a tych nie widziałem wielu, mieli odwagę nie należeć do żadnego klubu i na plakietkach mieli wypisany tylko pseudonim.

Powitały mnie zaciekawione spojrzenia - ze względu na mój dres piłkarski, a może z powodu nazwy klubu, którego byłem jedynym założycielem i członkiem. Młodzi poeci spoglądali na mnie w taki sposób, jak zawodnicy z przeciwnych drużyn, kiedy się pojawiałem na turnieju piłkarskim - próbowali przestraszyć mnie wzrokiem. Wytrzymałem te spojrzenia bez lęku.

Wypatrzyłem luźniej obsadzony stolik. Siedziało tam dwóch mężczyzn: jeden chuderlawy, o bujnym zaroście i kędzierzawej grzywie włosów, drugi potężnie zbudowany, ogolony na łyso. Pierwszy miał przypiętą do kraciastego swetra plakietkę z pseudonimem Szczur Wędrowny. Czytał, a może tylko udawał, że czyta książkę, byle nie rozmawiać z tym drugim. Jednak wyglądał mi na rasowego poetę, bo drugi, mimo że na jego plakietce nie była określona jego przynależność klubowa, kojarzył się raczej z którymś z bohaterów filmu o ucieczce z więzienia Alcatraz. Zresztą pseudonim na plakietce zdawał się to potwierdzać: Bandzior. W moim dresie - pasowałem do nich.

- Mogę się przysiąść?

- Siadaj - jakby z ulgą odpowiedział Szczur.

- Ale proszę mi powiedzieć, co pan sądzi o tym moim wierszu - Bandzior robił się coraz agresywniejszy. - Napisałem go w więzieniu... wie pan, wtedy się urodził mój synek, dla niego to stworzyłem. Jeszcze raz niech pan posłucha - i przeczytał Szczurowi płaczliwą rymowankę.

Ten wzruszył ramionami:

- Mówiłem już... choćby najszlachetniejsze intencje nie wystarczą, żeby pisać dobrą poezję... Skąd ten skomplikowany pseudonim? - przeniósł wzrok na moją plakietkę.

- Nie znasz się pan! - zagulgotał Bandzior i troskliwie upchnął swe karteluszki w kieszeń flanelowej koszuli.

- Diego Armando - powiedziałem - to imiona mojego idola z czasów, gdy grałem w piłkę nożną. A Goethe, to...

- W piłkę nożną? - zainteresował się Szczur Wędrowny.

- Też kiedyś chciałem grać, ale mi zdrowie nie pozwoliło - westchnął z głębi swej chuderlawej piersi. - A Goethe to zapewne twój poetycki mistrz?

- Niestety, nie potrafię pisać tak jak on. Mało napisałem wierszy, właściwie to tylko jeden...

- To nie wydasz książki! - zarechotał Bandzior, chyba zazdrosny o zainteresowanie Szczura. - A ja wydam! Bo ja piszę po dwa, trzy dziennie!

Tymczasem z sali widowiskowej powitał poetów dyrektor domu kultury. Sam również pisze wiersze. Szczególnie serdecznie wita członków Związku Literatów Polskich.

- Chce, żeby go do Zlepu przyjęli... - zawarczał Bandzior, zaciskając kwadratową szczękę.

Następnie poetów podzielono na grupy - tymi grupami mieliśmy się udać do miejscowych szkół, aby z dziećmi porozmawiać o poezji i zaprezentować im swą twórczość. Towarzyszyły mi w grupie dwie poetki - starsza, o pseudonimie Auksztota, i młodsza, Kaliope. Zjawił się też dyrektor jednej z podstawówek: niziutki, korpulentny, oblany wodą "Brutal". Tym samym na dyskotekę zlewał się Suchy. Dyrektor bardzo chciał wywrzeć na nas korzystne wrażenie, choć przez całą drogę do szkoły wiózł nas rozklekotaną nysą oznakowaną napisem Gimbus. Od Auksztoty dowiedziałem się, że przyjechała z Litwy i reprezentuje tu wileńską polonię. Podobała mi się w jej głosie śpiewność, podobnie, choć nie całkiem jak ona, mówili moi bandyci ze Lwowa. Kaliope zdawkowo odpowiadała na pytania dyrektora i bawiła się warkoczykami: miała ich kilkadziesiąt. Ja milczałem. Zastanawiałem się, co powinienem zrobić, żeby w nocy Kaliope pozwoliła mi rozpleść przynajmniej niektóre.

Zaprowadziwszy nas do jednej ze starszych klas, dyrektor przedstawił nas nauczycielce polskiego i uczniom. Ani ona, ani dzieciaki nie wydali mi się wielbicielami mowy wiązanej.

Pierwsza prezentowała się Auksztota - dzieciaki zachichotały, gdy otworzyła usta. Tu, w okolicach Bełchatowa, pewnie tego nie znali. Nauczycielka niby surowo je upominała, ale też się śmiała. Spytała Auksztotę, co znaczy jej pseudonim. Gdy padła odpowiedź, że tak kiedyś nazywano Litwę właściwą, jeden ze smarkaczy zaintonował na raperską modłę początek Inwokacji.

- Li-itwo, O-jczyzno-mojaa...!

- Ciesielski, ja sobie ciebie zapamiętam! - skarciła go nauczycielka, tłumiąc rozbawienie.

Kaliope była jakby nieobecna, ale zrobiła furorę warkoczykami.

- Proszę pani, jak to się robi? - wyrwała się jakaś mała.

- Nie myć włosów i trzeć, trzeć całymi dniami - ożywiła się Kaliope.

- Proszę... proszę pana - przerwała jej nauczycielka, wskazując na mnie.

Ledwie coś napomknąłem o swoich dokonaniach poetyckich - bo o czym? - skupiając się na opowieści, "jak zostałem poetą". Słuchano mnie uważnie, choć byłem pewien, że woleli słuchać o warkoczykach. Na koniec dostaliśmy kwiaty i przyszedł pan dyrektor. Gdy znów szliśmy za nim do nysy, opowiadał o kłopotach finansowych swojej placówki i na dowód pokazywał odpryskujący wszędzie tynk na ścianach. Przebąkiwał, że gdybyśmy mogli kiedyś udać się w tej sprawie do kuratorium, to byłby wdzięczny. Przestałem go słuchać. Dałem swój kwiatek Kaliope, a ona powiedziała do mnie Carpe diem. Gdy wróciliśmy do domu kultury, wszyscy byli już w komplecie. Na środku sali widowiskowej stała staroświecka latarnia. Zapowiedziano, że poeci będą się pod nią obnażać podczas turnieju jednego wiersza.

- Chcesz wziąć w tym udział? - Od chwili otrzymania kwiatka Kaliope wzmogła zainteresowanie mą osobą.

Owszem, zgłosiłem do turnieju swój jedyny wiersz, po czym w loży zgaszono światło. Zapaliła się latarnia i zaczął się pod nią obnażać pierwszy poeta. Polegało to, niestety, na obnażaniu duszy. Przypomniał mi się początek Pieśni artystów Goethego: "I pomyślałem, że aby odkryć coś lub stworzyć, bądź artysto zawsze sam, lecz bratniego szukaj związku, gdy się dziełem chlubić masz! Coś począł w twej pustelni, sąsiad odwzajemni to".

Ponieważ moją sąsiadką była Kaliope, a do tego siedzieliśmy w ostatnim rzędzie, gdzie światło latarni nie docierało, postanowiłem przyjąć to wyzwanie. Zdziwiła mnie jej uległość - nawet wielbicielkę piłkarskiego talentu należało najpierw upić, żeby ją pocałować. Tymczasem Kaliope zaraz westchnęła carpe diem - więc chwytałem.

- A teraz poeta Szczur Wędrowny! - zapowiedział dyrektor domu kultury.

Pod latarnią pojawił się mój niepozorny znajomy. Przeczytał swój wiersz o amerykańskiej poezji i otrzymał brawa. Gdy jednak schodził ze sceny, dobiegł mnie czyjś zawistny szept: "Nawet podobny do szczura... ". Ktoś inny napomknął o deratyzacji polskiej poezji.

Potem jedną z więziennych rymowanek odczytał Bandzior. Na sali podniosły się szepty:

- Niezłe jaja...

- Podobno to wariat...

- I dziwi się, że nikt go nie chce drukować...

- Sam się będzie drukował. Podpierdoli merca i założy wydawnictwo...

Wreszcie przyszła kolej na Diego Armando Goethego. Wyszedłem na scenę skupiony, jakbym miał egzekwować rzut karny. Poprawiłem mikrofon niczym piłkę ustawioną na jedenastym metrze. Popatrzyłem na skryte w mroku rzędy siedzeń: w ostatnim trzymała za mnie kciuki moja bogini. Zdecydowałem się na mocne uderzenie:

- O wydalaniu poezji... - zacząłem. Ale chyba przeniosłem wiersz ponad poprzeczką publiczności, bo rozległy się gwizdy. Wróciłem do Kaliope ze spuszczoną głową.

Nastąpiło głosowanie: każdy z uczestników miał prawo do jednego głosu. Oddałem go na siebie. Mogłem też liczyć na lojalność Kaliope. Tymczasem ogłoszono wyniki i mój wiersz zdobył trzy głosy. Zwyciężył Szczur Wędrowny. Z zazdrością obserwowałem, jak odbiera dyplom i kopertę z banknotami.

- Skandal! - ktoś wrzasnął rozpaczliwie. - Ja jestem najlepszym poetą! - Bandzior, bo to on krzyczał, zacisnąwszy pięści, ruszył w stronę Szczura. - Żądam powtórzenia głosowania!

Ale nikt nie traktował go poważnie. Jak Al Capone, który przegrał proces o podatki, zniknął gdzieś w cieniu swego Alcatraz, pożegnany gwizdami.

Uroczystość dobiegała końca. Organizator zaprosił nas jeszcze najadło i napoje do motelu, w którym mieliśmy nocować. Towarzyszyła mu o wiele od niego młodsza żona, również poetka. Kiedy szliśmy przez miasteczko, cicho podszedł do mnie Szczur Wędrowny. Gratulacje nie chciały mi przejść przez gardło, ale w końcu je wydusiłem. Kiedy grałem w piłkę, zawsze potrafiłem docenić lepszych od siebie.

- Twój wiersz był mocny, ale nie na taki konkurs. - Uścisnął mi dłoń. Był chudziutki i wydawało się, że go wiatr przewróci. - Głosowałem na ciebie.

Gromadą tymczasem wstrząsały złośliwe chichoty, od których przechodzono w ściszone plotki. Najuszczypliwsi byli członkowie klubów poetyckich. Pojedynczo słabi - w gromadzie z każdego wieszcza potrafili zrobić grafomana. Przypominali piłkarzy z ławki rezerwowych. Obiektem największych drwin był dyrektor domu kultury - podobno tylko w tym celu zorganizował konfrontacje, żeby się dostać do związku pisarzy. Do Zlepu - ten skrót wymawiano z czcią i pogardą.

W barze impreza się rozkręciła. W morzu ciepłego piwa rozpluskały się plotki i ploteczki. Siedząc obok Kaliope, która znów wydawała się tylko na pół obecna, obserwowałem grupki młodych, i młodych jedynie osiągnięciami - którzy otaczali kilku uznanych. Laureat - Szczur Wędrowny - nie pozwolił się otoczyć. Kręcił się pośród stołów: tu uszczknął kanapkę, tam chlapnął resztkę piwa. Wydawało mi się, że tylko on jest prawdziwy.

Gdy wróciliśmy z Kaliope z parkietu, dosiadł się do nas. Jego brzuszek zdążył się nieco zaokrąglić, a oczy zmętnieć od alkoholu.

- Ja żyję z takich konkursów - wyjaśnił, gdy patrzałem na niego ze zdziwieniem, bo znów sięgnął po kanapkę i butelkę piwa. - Nie zawsze wygrywam, ale przynajmniej mogę się najeść, przepłukać gardło...

- Zaraz wracam. - Kaliope poszła do łazienki.

Co robić? Szczur pogrążył się w opowieści o tym, kogo z obecnych jaka czeka kariera. Jednych krytycy nie doceniają, innych słusznie trzyma się w odstawce. Wszędzie zażarcie dyskutowano. Wyglądało na to, że nie ma gwiazd ani kosmosu: są tylko ich usta, popsute zęby i niedopite piwa. I tomiki, którymi - tego byłem pewien - za parę lat nikt już się nie zainteresuje.

Kaliope długo nie wracała. Tymczasem alkohol robił swoje: dyskusje zamiast zakończyć się rękoczynami, doprowadzały do równie zawziętych miłości. Tworzyły się parki i odchodziły w poszukiwaniu zakątków. Ludzi ubywało. Nie wszystkim chciało się szukać ustronia. Jakaś młoda kobieta siedziała na kolanach jednego z członków Zlepu. Jedynym widzącym okiem, bo drugie miał szklane, z bliska oceniał jej fizyczne walory.

- No, i jak impreza? - Przysiadł się do nas dyrektor domu kultury.

- Jak inne - odrzekł wymijająco Szczur Wędrowny. Sięgnął do kieszeni spodni, skąd wydobył ołówek i kartkę papieru. Chyba zaczął gryzmolić wiersz na kolejny konkurs poetycki.

W kobiecie siedzącej na kolanach jednookiego rozpoznałem żonę dyrektora. Trąciwszy go łokciem, wskazałem mu wzrokiem kochanków. Obojętnie wzruszył ramionami. Pomyślałem, że chyba jednak dostanie się do wymarzonego związku. Znów rozejrzałem się za Kaliope i ujrzałem ją: szła do mnie chwiejnie. Schwyciłem ją za rękę, gdy prawie upadła. Odprowadziłem ją, posłuszną jak niemowlę, w kąt, by wreszcie rozpleść jej warkoczyki. Gdy jednak sięgnąłem ustami do jej sutków, jej ciałem wstrząsnął dreszcz i wbiła mi paznokcie w szyję. Krzyknąłem, bo przebiła mi skórę do krwi. Próbowałem ją od siebie odtrącić, ale wpiła się we mnie. Jej ciałem wstrząsały konwulsje. Znieruchomiała, wyprężyła się jak struna i opadła na ławkę. Wreszcie mogłem się uwolnić. Zdawało mi się, że jej serce przestało bić. Rozejrzałem się za kimś, kto mógłby mi pomóc. W pobliżu siedział już tylko Szczur.

- Ona chyba nie żyje!... - wyjąkałem.

Obejrzał dziewczynę uważnie. Podciągnął do łokcia rękaw jej bluzeczki. W okolicy zgięcia łokcia widniały liczne nakłucia.

- Chyba przedawkowała... - powiedział. Popatrzył na krew sączącą się z rany na mojej szyi i dodał: - Lepiej zrób sobie badanie krwi.

 

Ee, ee!

Spojrzałem w kierunku drzwi, bo znów ktoś wszedł. Nie, to wciąż nie oni. Wróciłem do obserwacji osób zebranych w barze. Byli to przedstawiciele tak zwanej krakowskiej bohemy. Ach, oto przy jednym stoliku siedzi podstarzały dandys z równie wiekową ekscentryczką. Przy innym - trzech młodych okularników, wszyscy bez wyjątku - zapewne celem dodania sobie powagi - długobrodzi. Obok nich fioletowłosi się ktoś blady i wiotki, z nosem utkwionym w postrzępionym kajecie - pewnie przypłynęło natchnienie. Gdzie indziej, co chwilę podnosząc wzrok do sufitu, gryzmoli coś na serwetce licealistka, a może jeszcze uczennica gimnazjum - już trzepnięta w głowę kopytem Pegaza. I całe mnóstwo innych, starających się odznaczyć pstrokacizną strojów, hałaśliwymi okrzykami.

Znowu zerknąłem w kierunku drzwi. Wszedł młody mężczyzna w długim płaszczu. Powiesiwszy go na wieszaku, rozejrzał się za wolnym miejscem. Jedyny pusty stolik znajdował się naprzeciw mojego i przybysz ruszył w tę stronę.

Przemknęło mi przez myśl, że nie wie, czyje to miejsce.

- Ten stolik jest zajęty... - rzuciłem, gdy chciał usiąść.

- Tak jakby... Niedługo tu przyjdą.

- Taa? - zdziwił się. - To może do ciebie się przysiądę? Jestem tu pierwszy raz - ciągnął swobodnie, choć bez entuzjazmu przystałem na jego towarzystwo - w ogóle, w Krakowie bywam od niedawna...

Za to ja do Krakowa jeździłem od dzieciństwa, a w tym barze od kilkunastu dni zjawiałem się codziennie. Siadałem zawsze w pobliżu stolika, przy którym przed chwilą chciał siąść nieznajomy. Wyglądał na niewiele starszego ode mnie, lecz w jego sposobie bycia uderzała arogancja, pewność siebie. Taki pewny siebie również i ja byłem - do kontuzji kolana.

Zamówił wodę mineralną. Przede mną też stała butelka wody - przyzwyczajenie z piłkarskich czasów.

- Jestem sportowcem, nie piję alkoholu - wyjaśnił. Uśmiechnąłem się, wskazując na dres odróżniający mnie od reszty gości:

- Ja również czuję się sportowcem, piłkarzem.

Ucieszył się, zapytał, gdzie gram. Odpowiedziałem, że nigdzie, bo leczę kontuzję kolana. Przytrafiła mi się na chwilę przed podpisaniem profesjonalnego kontraktu. Szczerze się zmartwił.

- Profesjonalny kontrakt? Widzisz, ja właśnie w tym celu przyjechałem dziś do Krakowa... podpisać kontrakt z Wisłą...

Już miałem mu powiedzieć, jak mu zazdroszczę, gdy nagle weszli ci, na których chyba wszyscy, prócz piłkarza, oczekiwali. W świecie literatury wiele od nich zależało: byli redaktorami jednego z czołowych czasopism literackich - w futbolu jego odpowiednikiem, jeśli chodzi o prestiż, mogłaby być Wisła. Odpowiadając nonszalancko na uniżone pozdrowienia, redaktorzy zajęli miejsca przy swym ulubionym stoliku.

Kilkanaście dni wcześniej wysłałem im swój wiersz. Wiedząc, że właśnie do tego baru przychodzą czytać i oceniać nadesłane im utwory, przychodziłem tutaj codziennie. Niestety, mimo iż już mi się kończyły pieniądze na pobyt, oni wciąż nie zabrali się do mojego wiersza. Czekałem jednak uparcie w nadziei, że mój utwór ich zachwyci. Wtedy przedstawiłbym się, przysiadł do nich i zawarlibyśmy znajomość. I byłoby tak, jakbym podpisał zawodowy kontrakt piłkarski. Już bez zazdrości patrzyłem na nowego zawodnika Wisły - na pewno niebawem trafię do literackiej ekstraklasy. Skupiłem się na obserwacji redaktorów: rzeczywiście, mogli uchodzić za piłkarskich menedżerów. Schludni, pod krawatami, z zaokrąglonymi brzuchami. Otworzyli aktówki pękające w szwach od listów i maszynopisów, lecz nim przystąpili do lektury, zamówili po piwie.

- Jakich to dziś mamy wieszczów? - młodszy redaktor wyróżnił zapytaniem kolegę, po reszcie gości lokalu powiódłszy pogardliwym wzrokiem.

- E, kolejni grafomani... - mruknął starszy, grzebiąc w papierach.

Obaj byli uznanymi twórcami - codziennie wysłuchiwałem ich drwin z mniej znanych autorów. Znów pomyślałem, że to źle, gdy twórcy są jednocześnie krytykami. Co by było, gdyby tak na przykład piłkarze jednocześnie parali się dziennikarstwem sportowym? Pisaliby dobrze tylko o sobie, może jeszcze o paru kolegach z drużyny, a innych, nienależących do paczki, staraliby się ośmieszyć.

Starszy pochylił się nad wyszperaną kartką.

- Otóż wyobraź sobie, że wiersze nadsyła nam autor, który w swym dorobku ma więcej publikacji, niż jakaś tam Szymborska. - Zarechotał. - Gdzież on nie publikował?! - udał pełne szacunku zdumienie.

- Pewnie w "Głosie Koziej Wólki", "Kurierze Parafialnym"... - młodszy rozparł się w wiklinowym foteliku. Najwyraźniej był przeświadczony o nienaruszalności swej literackiej rangi. Czekała go wzmianka, a może cały rozdział w przyszłych podręcznikach literatury.

- O, mamy też list z pogróżkami. Zdrowo dołożyłeś autorowi w ostatnim numerze...

- Odłóż go na pamiątkę. Następny do kolekcji. Może kiedyś wydamy specjalny numer: "Listy z pogróżkami"? - niedbale kiwnął głową dandysowi i ekscentryczce, którzy od dłuższej chwili na to wyczekiwali. Nie zaszczycił wejrzeniem starającej się przyciągnąć jego uwagę licealistki. Na ich widok a to prostowała się, a to kuliła, wzdychała, kasłała i znów patrząc w sufit, gryzła koniec długopisu.

- Grafomani... - syknął do starszego. - Coś się tak zaczytał?

Gdy ten nie odpowiedział, spróbowałem zajrzeć mu przez ramię. Serce zaczęło mi szybciej bić: on czytał mój list! Wstrzymałem dech: owładnął mną dziwny, radosno-smutny niepokój. Znajome uczucie z czasów, gdy kontraktowano pozyskanie mnie do zawodowego klubu.

- Oto list, jaki czytam po raz pierwszy w życiu... - starszy nie odrywał wzroku od lektury.

Mój dziwny niepokój narastał.

- Co to za knajpa?! - Ledwo do mnie dotarło pytanie piłkarza. - Jacyś dziwacy tu przychodzą... - wskazał wzrokiem na okularników. Potwierdzenia swych spostrzeżeń poszukał u mnie. Ale ja, mimo piłkarskiego dresu, tak bardzo chciałem do nich należeć. Nie odrywałem oczu od twarzy redaktora. Uśmiechnął się, to mnie ucieszyło.

- No? - młodszy się zaciekawił. Pociągnął kilka łyków piwa. Z jego przesadnych gestów biło coś, co przypomniało mi kolegę z dawnej drużyny, który wprawdzie wiedział, jak się kopie piłkę, ale był tylko wyrobnikiem i mistrzostwo było poza jego zasięgiem. Mimo to uważał się za wirtuoza. Nazywaliśmy go Wchujograjca.

Starszy nie przestawał się uśmiechać. Ledwo się powstrzymałem, żeby nie poderwać się z miejsca i nie wyznać mu, że tak, to ja napisałem ten list! A co dopiero, gdy przeczyta mój wiersz! "Tylko trud rzetelny się obroni!" - w myślach powtarzałem za Goethem, nie żałując już długich godzin żmudnego czekania. Oczyma wyobraźni widziałem swoje nazwisko w notach o autorach najnowszego numeru ich pisma. Spojrzałem w oczy przyszłego zawodnika Wisły jako przyszły zawodnik najbardziej renomowanego pisma literackiego w Polsce.

- Cóż za idiota! - starszy wreszcie otworzył usta i spomiędzy jego grubych warg wydobyło się coś pomiędzy łkaniem a chichotem. Zamarłem. Słuchałem na wpółprzytomny, jak na głos czyta mój list koledze:

- "Z rozpaczy - dławił się chichotem - że nie potrafię pisać tak jak mój Mistrz, Goethe - posłuchaj tylko, on czyta Goethego...! - ...narodził się utwór, który Wam wysyłam. Wiersz ten nosi tytuł... - wprost nie mógł czytać dalej - O... - słuchaj tylko... - O wydalaniu poezji...". Młodszy mu zawtórował.

- O wydalaniu poezji... trzymaj mnie, bo upadnę... czytaj, czytaj, proszę, to arcydzieło...

Nie trzeba go było prosić:

- "Usłyszałem na treningu piłkarskim, ha, ha... że »poezja to gówno«".

- "Poezja to gówno"... ha, ha...

- "Postanowiłem więc, że zacznę ją wydalać"... ha, ha...

- Że zacznie wydalać poezję! He! He! - młodszemu ze śmiechu łzy napłynęły do oczu.

Mnie również.

- "...bo przecież jedna z liter - »e« - już mi całkiem nieźle wychodzi"... ha, ha...

- Nieźle mu wychodzi... he, he... - krztusił się młodszy, wyciągając z kieszeni chusteczkę. - I wyszła?

- Ciągle mu wychodzi... tylko "e! e! e!" przez tyle dni, niewiele więcej...

- He, he! E, e - naśladował brzydkie odgłosy.

- I nic mu nie wyszło! - ocierali łzy serwetkami. Cały bar w milczeniu wpatrywał się w ich stolik.

- "A przecież to potrafi byle niemowlę, gdy ma zatwardzenie"... Ha! Ha!

- He! He! He! - Młodszy miał serwetkę mokrą od łez.

- Poślijmy mu kompot z suszonych śliwek.

- Ha, ha! Prezent od redakcji!

- Może masz chusteczkę higieniczną? - spytałem piłkarza, nie podnosząc wzroku.

Pogrzebał w wewnętrznej kieszeni dobrze skrojonej marynarki i podał mi chusteczkę. Wytarłem nią oczy i dopiero odważyłem się na niego spojrzeć. Wskazawszy głową redaktorów, rzekł troskliwym tonem:

- To przez nich? Co ci zrobili?

- Nic... Dobrze się bawią.

- Ależ nam się trafił wiersz! - starszy już się trochę uspokoił.

- Daj - wyciągnął młodszy rękę - zawiesimy go w ramkach w klozecie.

- Diego Armando Goethe! - znów zachichotał starszy. Młody piłkarz zerknął na zegarek. Już czas na niego, bo "Wisełka" czeka. Ale jeśli może się na coś przydać - znacząco kiwnął głową w kierunku redaktorów - to on służy. "Koleżeńską pomocą" - mrugnął do mnie, uderzając pięścią w otwartą dłoń.

W milczeniu pokręciłem głową. Nie mogłem nawet odburknąć: "A idź się utop do tej swojej Wisły. Bo ja w swojej utonąłem!". Odchodząc, życzył mi powodzenia. Z rozmachem przybił grabę, odszedł. Powodzenia?! Egzekucja mojej osoby dopiero miała się zacząć.

- Słuchaj, zabawmy się - odezwał się nagle młodszy. - Niech on nie przestaje pisać. Może jeszcze kiedyś uraczy nas podobnym arcydziełem? Nigdy w życiu tak się nie uśmiałem!

- Wydamy antologię grafomanii.

- To jest myśl!

- Napiszmy mu w liście, że jest świetnym poetą, pochwalmy jego utwór... - Starszy odsunął butelkę z piwem, rozłożył kartkę i zaczął pisać.

- Co piszesz?

Również byłem tego ciekaw.

- "Szanowny Panie!".

- Nie, lepiej napisz: "Następco wieszczów!".

- "Następco wieszczów! Dziękujemy za wiersz, jest naprawdę dobry...".

- Napisz, że jest genialny.

- "...jest genialny! Ta gra słów - prawdziwe mistrzostwo...".

- "Majstersztyk na miarę Goethego! Ale nie możemy go wydrukować..." - młodszy się rozochocił. - No, właśnie - stropił się - dlaczego, skoro jest taki dobry?

- Bo... Bo... Ponieważ nie chcemy narazić się na zawiść innych osób w redakcji! - starszy wybrnął umiejętnie z sytuacji.

- A to dobre: "Na zawiść"!

- "Możemy drukować wyłącznie utwory przeciętne, dlatego dopraszamy się o przysłanie czegoś na niższym poziomie...".

- Ha, ha! Napisz: "O ile potrafi Pan takie napisać!".

- "O ile potrafi Pan takie napisać! Łączymy wyrazy szacunku". He, he...

- Wyrazy szacunku... Ha, ha!

- He, he!

- Ee, ee! Ee, ee!