Olaf Swolkień - Ameryko - co dalej? (zapis dyskusji
redakcyjnej)
Czy atakujący byli bohaterami, bojownikami, szaleńcami, tchórzami,
fanatykami, mordercami, czy tylko terrorystami, czy wszystkimi po trochu - niech
każdy odpowie sobie sam. Kiedy czytałem pamiętniki generała Lebiedia z
Afganistanu uderzyło mnie, że ten mądry, uczciwy człowiek, a także dzielny
żołnierz nigdy nie wyrażał się o przeciwnikach z pogardą. Polecam taką postawę
wszystkim: i wyzwolicielom i wyzwalanym.
Przeciętny Amerykanin jest święcie
przekonany, że jego kraj od początku swej historii zajmuje się niemal tylko i
wyłącznie wyzwalaniem, godzeniem zwaśnionych stron, głoszeniem światu jedynie
słusznych zasad wolnego handlu i rynku, praw człowieka i paru innych świętości.
Z drugiej strony przeciętny Indianin nie przeżył swego wyzwolenia, podobnie jak
wielu murzynów transportu przez Atlantyk, zginęło też sporo przeciętnych
mieszkańców Drezna, Tokio i Hiroszimy, milion Wietnamczyków, tyleż
Indonezyjczyków, kilka tysięcy Chilijczyków, 100 tysięcy Irakijczyków, potem
trochę Sudańczyków, ostatnio ponad 10 tysięcy Serbów. Giną też mieszkańcy
Palestyny, do której po dwóch tysiącach lat nieobecności zaczęli powracać
popierani przez Amerykę przedstawiciele innego narodu wybranego, założyli tam
państwo i systematycznie tępią tubylców nieświadomych szans rozwoju, jakie
stwarza pojawienie się przybyszów. Część tych wyzwoleń odbywa się pośrednio
poprzez popieranie zbrodniarzy w rodzaju Pinocheta czy Suharto. Amerykanie
wyzwalają też coraz częściej własnych obywateli, głównie "sekciarzy" i
"prawicowych ekstremistów". Teraz, gdy tak zwana społeczność międzynarodowa ma
alibi w postaci ataku na WTC, przewiduję akcję wyzwalania albo leczenia tak
zwanych antyglobalistów szyld, pod który wpycha się ostatnio wszystkich
osobników o "niesłusznych" poglądach.
Ameryka przoduje nie tylko w
wyzwalaniu, ale i w postępie technicznym. Co więcej, Amerykanie niezwykle cenią
życie własne i własnych żołnierzy. Stąd większości wyzwoleń dokonali ze
stosunkowo małymi stratami własnymi. Ostatnio w czasie wyzwalania Kuwejtu (to
tak jakby wyzwalali Śląsk spod okupacji polskiej tyle tylko, że ropa to nie
węgiel) wyzwolili z udręk tego świata około 100 tysięcy żołnierzy irackich,
tracąc kilkudziesięciu żołnierzy własnych i to głównie w wyniku przypadkowego
trafienia rakietą jednej ze stołówek. Przewaga techniczna i fakt, że Ameryka
wyzwalała ostatnio z daleka od własnych granic, jeszcze bardziej umacnia wiarę
mieszkańców USA, że są to wyzwolenia i akcje humanitarne czyste i higieniczne.
Po zniszczeniu WTC, Ameryka zaczęła też przodować w innej dyscyplinie. Tą
dyscypliną jest filozofia. Otóż sądząc po relacjach mediów, Amerykanie
rozwiązali w końcu odwieczny problem dobra i zła. Wrogowie Ameryki to nie
Irakijczycy, Afgańczycy, Arabowie, Palestyńczycy. Wrogowie Ameryki to
terroryści, a ich przekonania i doktryny to zło samo w sobie. Wrogowie Ameryki
są terrorystami dlatego, że w odróżnieniu od Amerykanów nie mają bardzo dobrych
samolotów, rakiet, łączności, walczą tak jak potrafią, przy pomocy ładunków
wybuchowych przywiązywanych do własnych brzuchów, a ostatnio uprowadzonych
samolotów. Zdaniem Amerykanów, czynią to bez szacunku dla życia także własnego i
sami giną w atakach. Taka taktyka jest szczególnie haniebna, bo sprawia, że
amerykańska wyrafinowana technika na niewiele się zdaje. Co gorsza, terroryści
nie informują z góry gdzie i kiedy uderzą. Z drugiej strony, gdy tylko kraje
zwane przez Amerykanów bandyckimi zaczynają się zbroić, żeby być może móc na
Amerykę uderzyć bardziej nowocześnie i mniej terrorystycznie, wtedy Ameryka
obkłada je sankcjami, bombarduje lub próbuje zlikwidować przywódców zawsze w
trosce o "bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych". Ponieważ jednak CIA to agenda
rządowa, nie mamy do czynienia z terroryzmem, tylko z "obroną interesów Stanów
Zjednoczonych".
Walka na słowa zawsze towarzyszyła walce fizycznej. Dla
Greków i Rzymian ci, którzy nie dawali się ucywilizować (wtedy nie mówiono
jeszcze o wyzwoleniu, a jedynie o wyzwoleńcach, ale to dopiero po zniewoleniu)
byli barbarzyńcami, dla jednych polska partyzantka to była partyzantka, dla
drugich polskie bandy, dla innych w tym także Polaków reakcyjne podziemie, dla
podziemia ci inni nie byli Polakami, z kolei sąsiadujący z nami nadludzie mieli
na klamrach pasów napis zapewniający, że to z nimi jest Bóg. Teraz o tym samym
przekonani są ci, których Amerykanie nazywają terrorystami, a którzy chcą
wyzwolić świat spod panowania bezbożnych, ich zdaniem, Amerykanów. W tym samym
czasie Amerykanie co chwila proszą Boga o błogosławieństwo dla swojej rozprawy z
talibami.
W takich chwilach jak obecna, kiedy budzą się demony a rozum
zasypia, kiedy przodujące imperium otrzymało na oczach całego świata cios w
twarz i najwyraźniej czuje, że musi komukolwiek dowalić, bo prestiż i opinia
publiczna domagają się odwetu warto pamiętać, że zło i dobro to jednak pojęcia
nieco bardziej skomplikowane niż wydaje się to jakiejś panience z CNN. Prawda o
Ameryce jest taka, że państwo to znajduje się w stanie wojny z kilkudziesięcioma
państwami, bo na tyle (około 60) sami Amerykanie obliczają liczbę państw
sprzyjających terroryzmowi. Przyczyną tej wojny są tak zwane interesy Stanów
Zjednoczonych, czyli jak w wypadku Zatoki Perskiej amerykańskich koncernów
naftowych i samochodowych, gdzie indziej są to koncerny inne, ale zawsze
amerykańskie.
Przeciętny Amerykanin jest natomiast karmiony papką
"wyzwoleńczo-postępową" i łyka ją tak samo zachłannie jak produkty McDonalda.
Kiedy zaczyna się czkawka albo i coś gorszego, wtedy "jest w szoku". I jak to
zwykle bywa za interesy amerykańskiej oligarchii płacą zwykli Amerykanie. Czy są
"niewinni"? Tu trzeba dokonać rozróżnienia, bo w powodzi sloganów i licytacji w
wyrazach poparcia dla zdenerwowanego hegemona zginął sens wielu słów. I tak za
ofiary niewinne trzeba uznać pasażerów samolotów, na pewno nie są nimi natomiast
w myśl wszelkich praw wojny ci, którzy pracowali w Pentagonie. World Trade
Center to jeszcze co innego wiele firm, które miały tam siedzibę jest
współodpowiedzialnych za ludobójstwo, jakie odbywa się w krajach takich, jak np.
Nigeria czy Kolumbia, gdzie wielkie koncerny eksterminują lokalne społeczności
wraz z otaczającą je przyrodą, a także za łajdacką ekonomię a la Balcerowicz,
dzięki której mamy slumsy, wiele morderstw i patologii. Do tak zwanych
normalnych ludzi powinna w końcu zacząć docierać prawda, że praca w takich
instytucjach oznacza współudział w zbrodniach przez nie zawinionych i ludzie
tacy nie są niewinni, choć stopień winy woźnego na pewno jest inny niż
"executive directora". Zupełnie inne zagadnienie to pytanie, czy te winy
kwalifikują do kary poprzez niespodziewane spalenie żywcem. Żeby nie było
wątpliwości to uważam, że nie. Co do bohaterstwa, to samo bycie ofiarą do
takiego miana nie uprawnia, bohaterstwo zakłada świadome działanie z narażaniem
życia, w tym sensie na pewno bohaterami okazali się nowojorscy strażacy, którzy
śmiało interweniowali w płonących wieżowcach, na pewno takich przykładów było
więcej w czasie ewakuacji, gdy np. ktoś ratował innych z narażeniem własnego
życia, być może bohaterami była część pasażerów, która podjęła walkę na
pokładzie samolotu. Wszyscy jednak to ofiary. Kelner trafiony nagle spadającym
samolotem nie jest bohaterem, on po prostu chciał dalej normalnie żyć. Zamiast
używać ofiar jako środka do wykazania się czułym sercem na pokaz, trzeba
wszystkich po ludzku po prostu żałować zwłaszcza, że przeciętni Amerykanie to na
ogół i na co dzień niezwykle mili i dzielni ludzie, o wiele milsi i dzielniejsi
od Polaków,. Zawsze po wizycie w Stanach spuszczam wzrok na Okęciu, bo oczy nie
mogą się przyzwyczaić do rodzimych, złych, chamskich mord.
Problem Amerykanów
polega na pewnym intelektualnym i psychicznym prymitywizmie, zwanym przez nich
optymizmem i na zbyt wielkim zapale do wyzwalania, udoskonalania wszystkiego, co
napotkają na swej drodze. A tym czasem ludzie są niewdzięczni i często lepiej
jest dać się im spokojnie powyrzynać, ukisić w zacofaniu i ciemnocie. Druga wina
Amerykanów to ta, że sami pozwolili zniewolić siebie i swój kraj bandyckiej
oligarchii, która wmówiła im, że co dobre dla niej to dobre dla Ameryki i która
teraz zniewala świat (to istota tak zwanej globalizacji), a świat ma o to do
Ameryki pretensje, tak jak ona do talibów o bin Ladena.
Czy atakujący byli
bohaterami, bojownikami, szaleńcami, tchórzami, fanatykami, mordercami, czy
tylko terrorystami, czy wszystkimi po trochu niech każdy odpowie sobie sam.
Kiedy czytałem pamiętniki generała Lebiedia z Afganistanu uderzyło mnie, że ten
mądry, uczciwy człowiek, a także dzielny żołnierz nigdy nie wyrażał się o
przeciwnikach z pogardą. Polecam taką postawę wszystkim: i wyzwolicielom i
wyzwalanym.
Joanna Duda-Gwiazda -
Technoludki w społeczeństwie postindustrialnym
Dlaczego więc "epoka postindustrialna" nie schodzi z ust ekonomistów i
intelektualistów? Przyczyny są dwie. Po pierwsze: pieniędzy już nie opłaca się
inwestować w produkcję przemysłową - znacznie szybciej i pewniej "robią" się
same. Bank stworzy je jednym podpisem. Rząd pożyczy w banku i przeznaczy na
agencję lub fundację realizującą jakiś szczytny program np. rozwijania
demokracji wśród niepełnosprawnych i już spokojnie mogą przepłynąć do prywatnych
kieszeni konsultantów, ekspertów i doradców. Pieniądze mnożą się również same
gdzieś w światłowodach Internetu między jedną a drugą giełdą. Oblecą kulę
ziemską kilka razy i już jest ich znacznie więcej. Trudno się dziwić, że nabożne
traktowanie Internetu przybiera formę religijnego kultu.
Różne kłamstwa i
głupstwa, które docierają do nas dostatecznie często i z wielu stron, dziwią nas
tylko początkowo. Wprawdzie w zetknięciu z rzeczywistością fałsz zgrzyta, ale
nie zawsze sprowadza to na ziemię. Silna indoktrynacja dość skutecznie
zniekształca ogląd rzeczywistości, a i rzeczywistość bywa upozowana. Jest plan
pierwszy i drugi, jest scena i są kuluary. Warto zaglądać za kurtynę, ale nie
warto demonizować propagandzistów. Ich sztuczki kuglarskie są zazwyczaj bardzo
proste, a najczęściej nagi król prezentuje się jawnie i bezwstydnie na głównej
scenie.
Jest to wierutna bzdura dla każdego przy zdrowych zmysłach, a
jednak nikt nie kwestionuje tego absurdu. Od narodzin aż po grób żyjemy coraz
szczelniej otoczeni produktami przemysłu. Ginie rzemiosło, rękodzieło, drobna
wytwórczość na potrzeby rodziny i sąsiadów. Zanikają wszystkie popularne niegdyś
zawody związane z wytwarzaniem dóbr w małych ilościach na prywatne zamówienie
krawiec, szewc, masarz, stolarz, rymarz, kaletnik, bednarz, kowal, cieśla.
Przedmiotów uszkodzonych już coraz częściej nie naprawia się, lecz wyrzuca.
Powstały nowe gałęzie przemysłu obsługujące rozrywkę, sport, rekreację. Muzyka
mechaniczna zastępuje granie i śpiewanie. Nikt już nie szyje z gałganków
laleczek i misiów dla swoich dzieci, nie zbija z desek trumny dla dziadka, nie
robi zabawek na choinkę i nie wycina leszczynowego kija na wędkę. Do sklepu nie
idzie się z kanką na mleko, a sprzedawca niemal niczego nie waży i nie zawija w
papier wszystko jest maszynowo porcjowane i pakowane. Nawet na wsi nikt nie robi
masła, nie wędzi kiełbas, nie przędzie wełny i nie dzierga swetrów. Niektóre
umiejętności już zanikły, a proces ten w błyskawicznym tempie obejmuje coraz
większe obszary naszego globu.
Stoliczku, nakryj
się
Dlaczego więc "epoka postindustrialna" nie schodzi z ust
ekonomistów i intelektualistów? Przyczyny są dwie. Po pierwsze: pieniędzy już
nie opłaca się inwestować w produkcję przemysłową znacznie szybciej i pewniej
"robią" się same. Bank stworzy je jednym podpisem. Rząd pożyczy w banku i
przeznaczy na agencję lub fundację realizującą jakiś szczytny program np.
rozwijania demokracji wśród niepełnosprawnych i już spokojnie mogą przepłynąć do
prywatnych kieszeni konsultantów, ekspertów i doradców. Pieniądze mnożą się
również same gdzieś w światłowodach Internetu między jedną a drugą giełdą.
Oblecą kulę ziemską kilka razy i już jest ich znacznie więcej. Trudno się
dziwić, że nabożne traktowanie Internetu przybiera formę religijnego
kultu.
(Niedo)rozwój
Dobrym sposobem na pomnażanie
pieniędzy jest też wspieranie rozwoju krajów biednych i zacofanych. Pożycza się
biedakom jakąś sumę, zakazuje budowania szkół, szpitali, wodociągów, linii
kolejowych, opłacania lekarzy, śmieciarzy i nauczycieli. Pożyczone pieniądze
szybko wrócą jako honoraria dla konsultantów, zapłata za limuzyny dla
najbogatszych i zupy Knorra rozdawane najbiedniejszym. Biedny kraj, chociaż
niczego nie buduje, z trudem spłaca odsetki, a kiedy śmiertelność z głodu i
chorób grozi rewolucją, pożycza się niedorajdom następną sumę. Kraj
wyeksploatowany do końca pozostawia się własnemu losowi, używając go już tylko
jako wysypisko śmieci.
Era robotów
Po drugie: żyjemy w
epoce postindustrialnej, ponieważ klasa społeczna związana z produkcją
przemysłową robotnicy i inżynierowie tracą znaczenie, ich liczebność spada, a
siła ekonomiczna i polityczna jest bliska zera. Bezpośrednich wykonawców
zastąpiły automaty i roboty sterowane komputerowo. Projektantów zastąpili
informatycy, którzy na zlecenie handlowców kompilują w komputerze zapisane
uprzednio rozwiązania systemów technicznych, obliczenia i fragmenty gotowych
konstrukcji. Nazywa się to projektowaniem komputerowym. Czasem jakiś inżynier
nadzoruje powstawanie nowego produktu, ale coraz częściej handlowcy dochodzą do
wniosku, że jego pensja to zbędny wydatek. Tajna wiedza technoludków dlaczego
samolot lata, silnik się kręci, a telefon gada ludzkim głosem jest już niemodna,
zupełnie niepotrzebna, a w każdym razie nie daje pieniędzy. Modne i pożyteczne
są inne zawody obsługiwanie technologii produkowania pieniędzy w bankach, na
giełdach, w komputerze oraz w globalnych instytucjach, przez które to samorodne
bogactwo przepływa.
Koniec świata?
Czy świat bez
technoludków przetrwa? Zdania uczonych są podzielone. Według chłopskich
filozofów coś tam przetrwa, bo jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było. Pewien
myśliciel z najwyższej półki tak się wzniósł nad horyzont historii, że widzi
przed sobą już tylko świetlistą nirwanę demokratycznego neoliberalizmu.
Konieczne będą tu i ówdzie drobne korekty, ale jest to bardzo proste, ponieważ
świat zostanie zaludniony przez nowy, udoskonalony model ludków. Marks chichocze
zza grobu, a jego spadkobiercy prorokują światową rewolucję, gdyż niedostosowane
populacje poddane korektom mogą się zdenerwować. Czy jest to rozwiązanie
pesymistyczne czy optymistyczne? To zależy od punktu widzenia, czyli jak mówi
lud od miejsca siedzenia, a wyrażając się bardziej naukowo byt określa
świadomość, jak słusznie twierdził wspomniany Marks. Zasadniczo autor "Kapitału"
pomylił się w innej kwestii, ważnej dla inżynierów społecznych wszystkich utopii
wierzył w nieustanny rozwój sił wytwórczych. Sądził, że cały problem polega
tylko na tym, kto z rozwoju skorzysta. Efekty okazały się zaskakujące.
Technoludki silnie motywowane a to orderem Lenina, a to łagrem na Kołymie
wyprodukowały wprawdzie rakietę kosmiczną, ale siły wytwórcze nigdy nie
wytworzyły dość papieru toaletowego dla całego proletariatu. Efekty utopii
liberalnej mogą się okazać jeszcze bardziej zadziwiające, ponieważ istnienie
technoludków w ogóle nie jest przewidziane w epoce
postindustrialnej.
Technoludek w jakiejś tam formie przetrwa, gdyż jest to
plemię samoodnawialne. Jeśli będzie to forma bezdomnego bezrobotnego, który
leżąc pod jabłonką rozważa, dlaczego jabłko spada na dół, a rakieta leci do
góry, to czekają nas ciekawe czasy. Historia może wrócić, a nawet się
powtórzyć.
Wstęp - Świat mediów
Obraz człowieka siedzącego na plaży i oglądającego ocean w telewizorze
powinien przypominać nam, że mamy własne oczy, uszy i mózgi. Fakt, że
współczesny mieszkaniec tak zwanych krajów cywilizowanych spędza jedną czwartą
swego świadomego życia patrząc w szklany ekran i słuchając dźwięków z
przeróżnych głośników, zostałby bez wątpienia przez starożytnych czy tak zwanych
prymitywnych uznany za przejaw opętania lub narkotycznego uzależnienia. Jest
zadziwiające, że ci sami ludzie, którzy często twierdzą, iż do kontaktu z Bogiem
nie potrzeba pośredników w postaci zinstytucjonalizowanych kościołów zdają się
jednocześnie bez protestu akceptować sytuację, w której coraz częściej cały nasz
kontakt z rzeczywistością oraz wiedza o niej zależą od współczesnego kapłana
goszczącego codziennie na szklanym ołtarzyku w naszym mieszkaniu.
Media to
według oficjalnej dogmatyki tak zwana czwarta władza w dzisiejszym systemie
politycznym. Jednak podobnie jak w wypadku pozostałych władz i relacji między
nimi schematy i podziały wymyślone przez intelektualistów niewiele mają
wspólnego z rzeczywistością. Natomiast gdy traktowane są jako dogmat, wtedy
zaczynają pełnić rolę zasłony dymnej dla niecnych interesów. Jak zawsze tam,
gdzie prawda zastąpiona została przez powtarzany bez przerwy slogan, sprzyja to
postępowi zła, zwanego w mediach najczęściej po prostu postępem.
Tym, co
różni media od pozostałych władz jest ich niejasny status. Współczesne środki
masowego przekazu wydają się w najwyższym stopniu realizować marzenia o władzy
absolutnej i jednocześnie całkowicie anonimowej, a więc wolnej od jakiejkolwiek
odpowiedzialności. Wydaje się, że wzrost znaczenia dzisiejszych mediów ma
związek z zanikiem znaczenia innego składnika władzy, jaką dawniej stanowiły
tradycyjne religie czy kościoły z obrzędami, mszami, ambonami i niedzielnymi
szkółkami, a które zostały zastąpione codziennymi wiadomościami. Dzisiaj to
media coraz częściej decydują o tym, co uważamy za dobre i złe, piękne lub
szpetne, co jest prawdą, a co kłamstwem, a o czym w ogóle nie można mówić;
poprzez reklamy kształtują gusta, mody i codzienne zachowania, atakują
podświadomość, kształtują poczucie winy, pojęcie zdrowia i choroby, dewiacji i
normalności.
Środek przekazu jest przekazem - ta prawda, choć należąca do
klasyki nauk społecznych, bywa często lekceważona i dzisiejsze elektroniczne
media są traktowane jako jedynie doskonalszy środek przekazu, podczas gdy w
rzeczywistości one same przekaz kreują. Im większe możliwości techniczne, tym
większa możliwość takiej manipulacji. Każdy, kto widział polityka, a przede
wszystkim idola szołbiznesu w telewizji i spotkał go w życiu, kto brał udział w
nagrywaniu audycji i obserwował co potem z niej zmontowano, kto choć przez
chwilę gościł w korytarzach polskiej telewizji - ten wie, że dzisiejsze media to
nie środek przekazu, ale skomplikowana instytucja mająca własną atmosferę,
rytuały, a przede wszystkim własne interesy.
Obraz człowieka siedzącego na
plaży i oglądającego ocean w telewizorze powinien przypominać nam, że mamy
własne oczy, uszy i mózgi. Fakt, że współczesny mieszkaniec tak zwanych krajów
cywilizowanych spędza jedną czwartą swego świadomego życia patrząc w szklany
ekran i słuchając dźwięków z przeróżnych głośników, zostałby bez wątpienia przez
starożytnych czy tak zwanych prymitywnych uznany za przejaw opętania lub
narkotycznego uzależnienia. Jest zadziwiające, że ci sami ludzie, którzy często
twierdzą, iż do kontaktu z Bogiem nie potrzeba pośredników w postaci
zinstytucjonalizowanych kościołów zdają się jednocześnie bez protestu akceptować
sytuację, w której coraz częściej cały nasz kontakt z rzeczywistością oraz
wiedza o niej zależą od współczesnego kapłana goszczącego codziennie na szklanym
ołtarzyku w naszym mieszkaniu. Jednak w odróżnieniu od księdza z pobliskiego
kościoła, czy szamana z sąsiedniej chaty nie wiemy jak ten człowiek żyje, co
mówi prywatnie, za co i od kogo bierze pieniądze, od kogo jest zależny.
Naturalną potrzebę wiedzy o tym możemy, a jakże, zaspokoić, ale tylko za
pośrednictwem innych mediów. Jeżeli dodać, że za tym kapłanem stoją bardzo
konkretne interesy, że do tego, aby mógł do nas dotrzeć potrzebne są ogromne
sumy pieniędzy, a możliwości techniczne kreowania przez media obrazów,
wypowiedzi, idoli wydają się nieograniczone, wtedy okaże się, że mamy do
czynienia ze zjawiskiem niezwykle groźnym zarówno dla systemu politycznego jak i
indywidualnej psychiki. Groźnym nie tyle dla tak zwanej wolności, ale przede
wszystkim dla prawdy i widzenia rzeczywistości takiej jaka
jest.
Paradoksalnie to właśnie techniczna doskonałość współczesnych mediów
jest jednym z czynników generujących to zagrożenie. Być może dlatego także tak
zwany postęp techniczny jest częścią oficjalnie głoszonej w mediach religii.
Thoreau i Nietzsche uważali, że już czytanie dzienników ogłupia, Erich Fromm
pokazał degradujące skutki trywialnej rozmowy i gadulstwa, a tymczasem dzisiaj
pozwalamy tak właśnie gadać do nas z ekranów i głośników wiele godzin dziennie
ludziom, którzy w prywatnych rozmowach wyrażają się o widzach jako o motłochu i
gawiedzi, ale których zarobki zależą od oglądalności i w związku z czym mówią
nam zawsze to, co chcemy słyszeć, a raczej to, co chce usłyszeć jak największa
liczba potencjalnych konsumentów towarów, jakie oferują reklamodawcy.
Kościół
mediów i jego stan jest odbiciem stanu naszej cywilizacji. Charakteryzuje je
bogactwo techniki i ubóstwo celów. Tak samo jak piękne malowidła w grotach
Lascaux zastąpione zostały bazgrołami uzbrojonych w spraye wandali, żywa muzyka
i śpiew łomotem z coraz lepszych głośników, tak samo poważna rozmowa czy lektura
ustąpiły kakofonii dźwięków, migającym obrazkom i chamskiemu przerywaniu każdej
dłuższej wypowiedzi, gdyż "naszych widzów takie szczegóły nie interesują". To
typowy zwrot z pełnego pogardy dla rozumu i publiczności języka ludzi, którzy w
dzisiejszym systemie pełnią rolę mentorów naszych dzieci, rodziców i nas samych.
Bezmyślność wypisana na twarzach, brak humanistycznego wykształcenia,
nieznajomość elementarnych zasad logiki nie są tu przeszkodą, przeciwnie -
ułatwiają zadanie.
Religia wzrostu i rozwoju gospodarczego potrzebuje takich
właśnie kapłanów. Natomiast wszyscy wojujący z obecnym systemem potrzebują
refleksji nad tym, kto do nas przemawia, w czyim robi to imieniu i jakim prawem
jesteśmy zmuszeni żeby tego słuchać.
Redakcja
Maciej Muskat - Cenzura wraca do
Polski
Czy jesteśmy pewni, że media wyemitują wszystko, co dozwolone, nawet jeśli za
to zapłacimy? Papierkiem lakmusowym, który daje odpowiedź na to pytanie jest
historia kanadyjskiej Adbusters Media Foundation. Fundacja ta specjalizuje się w
produkcji antyreklam i tzw. reklam społecznych, które uderzają w konkretne
firmy, pokazują skutki konsumpcyjnego stylu życia i prawdziwy sposób działania
samych mediów. Od początku lat 90. Adbusters toczy prawny bój z wszystkimi
trzema amerykańskimi sieciami TV, które odmówiły emisji ich antyreklam. Skoro w
TV możemy znaleźć seks, przemoc, rozmowy z mordercami i dokumentalne filmy o
FBI, czemu produkcje Adbusters nie dostały się na antenę? Ponieważ zawierają coś
o wiele bardziej niebezpiecznego - podstawowe pytania, które mocno potrząsają
umysłem widza, a które według mediów nigdy nie powinny na dłużej w nim
zagościć.
Jakiś czas temu, będąc za granicą, postanowiłem zorientować się, co
się dzieje w ojczyźnie i nie namyślając się sporo odwiedziłem portal Onetu -
słyszałem, że najbardziej popularny w Polsce. Z zaciekawieniem spojrzałem na
nagłówki. Oto co tam dostrzegłem:
Małysz olbrzym
Słownik
wyzwisk
Chwyty Leppera
Pornoparodie
Liga ruszyła
Królowa matka
poddana dezynfekcji itd.
Lecz najbardziej symboliczny wydał mi się centralnie
umieszczony, najbardziej rzucający się w oczy napis na tzw. bannerze: "Cenzura
wraca do Polski".
Oto Internet nowe, wspaniałe narzędzie, które dzięki
swej interaktywności ma zagrażać dominacji tradycyjnych mediów dostarcza nam
najświeższych wiadomości, żebyśmy byli "na bieżąco" i "poinformowani". Nowy idol
technospirytualizmu mówi: "na początku była informacja, a informacja była w
Sieci...". Niestety, na razie idol jest dostępny dla mniejszości, więc większość
korzysta ze starych bogów informacji telewizji, radia, gazet. To, co tam
znajdują, nie rożni się w dużej mierze od powyższych nagłówków. Oczywiście,
tradycyjnie uważa się, że radio jest bardziej ambitne niż TV, jedne gazety są
"mądrzejsze" niż inne, ale wszystkie kanały informacyjne operują mniej lub
bardziej według tego samego wzorca: trzeba słuchać tego, kto jest właścicielem
oraz zwiększać udział w rynku, bo od tego zależą zyski z reklam. To
wszystko.
W tym celu trzeba "znajdywać nowe sposoby działania". Najbardziej
modnym sloganem, który można usłyszeć podczas nielicznych dyskusji mediów o
sobie jest: "dostarczać więcej informacji, do większej ilości ludzi, w różnych
formach, wtedy, kiedy tego chcą". Realizacja tych żądań może być bardzo
ekscytującym przedsięwzięciem. Lecz gdybym miał w dwóch słowach zdefiniować
podstawową ideę, która stoi za tymi postulatami, powiedziałbym: lepszy
marketing. Gdzie w takim razie jest miejsce na lepsze dziennikarstwo? Czy nie ma
dla niego miejsca w "wolnych mediach"?
Media i
demokracja
Prawda... jest czymś, co się sprzedaje na aukcji temu,
kto da najwięcej, jest sprzedawana i kupowana. Na światowym rynku idei coś staje
się "prawdą", jeśli możesz sprawić, że ludzie w to uwierzą.
Robert McChesney,
Corporate Media and the Threat to Democracy"
Ponad 40 lat temu
amerykański dziennikarz i wydawca, Nelson Poynter, tak zdefiniował misję
dziennikarstwa: "Informować ludzi o sprawach, które ich dotyczą; tworzyć
społeczeństwo wyposażone w wiedzę, której potrzebuje, aby częściej niż błędne
podejmowało prawidłowe obywatelskie decyzje. W ten sposób pomagać w przetrwaniu
samorządności i demokracji".
Zgadzam się z tym stwierdzeniem. Ale moja zgoda
nie wystarczy - warto się rozejrzeć wokół i zadać pytanie: czy główne media też
się z nim zgadzają? Niezależnie od tego, czy mamy odwagę się do tego przyznać,
czy nie, to one w coraz większej mierze kształtują nasz obraz świata to, jak się
ubieramy, jak mówimy, o czym rozmawiamy i co uważamy za ważne.
Określenie
wiadomości jako bazujących na specyficznych wydarzeniach bądź związanych tylko z
aktywnością sfery oficjalnej (gwiazdy filmu, politycy) prowadzi do zaniedbania
wszystkiego, co jest związane z długookresowymi problemami, które dotyczą
społeczeństwa. Ktoś mógłby stwierdzić, że wiadomości ze sfery publicznej są
nudne, ludzie nie chcą ich oglądać i dlatego media przywiązują do nich coraz
mniejszą uwagę. Oczywiście nie ma wątpliwości, że tego typu informacje mogą być
przeraźliwie nudne. Ale wcale być nie muszą. Dzieje się tak dlatego, że media
będąc normalnymi firmami czerpią zyski z obecnego status quo i wobec tego obraz
problemów społecznych i politycznych ma być spokojny, pozbawiony głębokich
treści, ideologii i wskazywania interesów stojących za poszczególnymi aktorami.
Krótkotrwałe afery - tak. Wnioski z nich wypływające - nie. W rezultacie,
wiadomości z tej sfery są faktycznie coraz bardziej nudne i niezrozumiałe.
Zainteresowanie czy nawet podniecenie związane jeszcze niedawno z tematami
politycznymi czy społecznymi można teraz odnaleźć w relacjach o przestępcach
rożnego kalibru, sporcie bądź gwiazdach kina czy estrady. Istnieją już badania
stwierdzające, że im więcej dana osoba ogląda tego typu "informacji", tym mniej
jest zdolna do rozumienia spraw politycznych i społecznych. Im bardziej owa
depolityzacja się rozwija, tym mniejszy jest odsetek głosujących w wyborach, tym
mniejsza jest wiedza dotycząca spraw społecznych i tym węższe spektrum
politycznej debaty. Jest to system działający na zasadzie sprzężenia zwrotnego,
co oznacza, że reprezentacja polityczna również dostosowuje się do niego. W
rezultacie debata pomiędzy głównymi partiami zaczyna po prostu przypominać spory
pomiędzy rożnymi grupami biznesu.
James S. Fishkin, profesor Uniwersytetu w
Teksasie, przeprowadził w ostatnich latach serie eksperymentów, które nazywa
"głosowaniem świadomym"*. Podczas spotkań przedwyborczych dostarczał badanym
wyczerpujących i zrównoważonych informacji odnośnie specyficznych problemów
poruszanych w kampaniach wyborczych. W ich wyniku znacząco wzrastała wiedza osób
biorących udział w spotkaniu; zainteresowanie poruszanymi sprawami również
rosło. Co najważniejsze, głosowanie przeprowadzane po takiej debacie dawało
zupełnie inne wyniki odnośnie stanowiska wyborców w omawianych kwestiach niż
tradycyjne badania opinii publicznej przeprowadzane przez instytuty badawcze
bądź media. Innymi słowy, Fishkin potwierdził tylko to, co podpowiada nam
intuicja krajobraz polityczny i społeczny zależy w ogromnym stopniu od tego, czy
wyborcy znają odpowiedzi na pytania, które ich dotyczą. Znajomość tych
odpowiedzi, bądź co może ważniejsze świadomość wagi pytań, szybko i gruntownie
zmienia nasze spojrzenie na ów krajobraz. Ale skąd przeciętny Kowalski ma się
dowiedzieć, jakie pytania są ważne? Tu właśnie ujawnia się rola
mediów.
Potęga mediów
Każdego ranka mówię 4
miliardom ludzi, co mają myśleć.
z filmu "Million Dollar
Hotel"
Jakkolwiek zgrabne może wydawać się to zdanie, nie oddaje ono
rzeczywistości. Owszem, część mediów stara się otwarcie propagować dane poglądy,
daną partię itd., gazety czynią to częściej od innych kanałów informacyjnych,
ale zazwyczaj każdy, kto ma trochę oleju w głowie orientuje się "kto z kim
trzyma", więc zakłada sobie filtr na mózg czytając "Trybunę", "Wyborczą", "Nasz
Dziennik" czy "Najwyższy Czas!".
Nie jest też prawdą ogólne stwierdzenie, że
media kłamią zazwyczaj nie muszą tego robić. Narzędzie, którego używają, nosi w
teorii nazwę agenda setting function, co można przetłumaczyć jako ustalanie
hierarchii ważności informacji. Ujmując to prościej: media nie tyle mówią Ci, CO
masz myśleć, media mówią O CZYM masz myśleć.
Wojna w Somalii była szeroko
prezentowana w CNN i co za tym idzie w większości mediów na świecie. Po pewnym
czasie sprawa Somalii przycichła i jeden z instytutów badawczych przeprowadził
badanie opinii publicznej, w którym pytano Amerykanów czy wojna trwa, czy się
skończyła. Ogromna większość odpowiedziała "skończyła się", podczas gdy w
rzeczywistości trwała dalej. Jedyną faktyczną zmianą był spadek zainteresowania
CNN tym tematem, ponieważ "został już wyeksploatowany".
Na tym właśnie polega
siła mediów. Ustalają co jest newsem, co staje się tematem dnia, ile czasu bądź
miejsca poświęci się danej sprawie. Z tego wynika, że mają wpływ na to, o czym
będziemy dyskutować na spotkaniach rodzinnych i w pracy. Czy w wieczornych
wiadomościach tematem nr 1 będzie sprawa Lewinsky, czy wzrost liczby
penitencjariuszy w USA; w Polsce - czy będzie to ranking najseksowniejszych
polityków, czy dane na temat faktycznego stanu nauki i edukacji. Firmy, które
płacą za reklamy, zdecydowanie wolą pierwszy rodzaj informacji, ponieważ
powierzchowność relacji, najlepiej zmieszana z seksem, zamieszaniem bądź
zaskoczeniem stanowi dobre pole do przyciągnięcia uwagi odbiorców w celu
sprzedaży swoich produktów. W związku z tym media tworzą przekaz, który jest
coraz bardziej homogeniczny, a spektrum prezentowanych poglądów coraz węższe.
Językiem mediów staje się język konsumpcji.
Jednocześnie w Polsce cały czas
mówi się o zbyt dużym wpływie państwa na kształtowanie mediów, co zwykle wiąże
się z prezentowaniem amerykańskiego wzorca jako panaceum na nasze problemy.
Więcej "wolności" - jeśli tylko pozbędziemy się wpływu państwa na media,
podzielimy częstotliwości i oddamy je w prywatne ręce, wszystko się jakoś samo
rozwiąże. To ideologiczne nastawienie opiera się na fałszywym, krótkowzrocznym
wrażeniu a jego rezultatem będzie dalsze zawężenie demokratycznej
debaty.
Problem polega na tym, że amerykański model - w którym media znajdują
się w rękach kilku korporacji - stanowi ogromny biznes, ale z pewnością nie jest
godzien naśladowania przez tych, którzy mają jakiekolwiek pretensje do rzetelnej
informacji. Jego dynamika związana jest z dostarczaniem skutecznej "powierzchni
reklamowej" dla firm, które często same są udziałowcami medialnych holdingów.
Bycie uczciwym dziennikarzem w amerykańskim systemie jest wyjątkowo trudnym
zadaniem, o czym przekonywał nas Mark Twain już w XIX
wieku.
Jak to się stało?
Co się dzieje, gdy całe
społeczeństwo śni ten sam sen?
Kalle Lasn, założyciel Adbusters Media
Foundation
Media faktycznie stanowią krwioobieg każdego systemu
politycznego dziś w znacznie większym stopniu niż kiedyś - niezależnie od tego,
czy jest to dyktatura czy demokracja. Różnica polega na tym, że w odróżnieniu od
dyktatur, w społeczeństwach demokratycznych - przynajmniej w teorii - zwykło się
zwracać szczególną uwagę na sposób, w jaki media są tworzone, kontrolowane i
skąd biorą pieniądze. Kontrola nad środkami komunikacji jest integralną częścią
władzy politycznej i ekonomicznej i dlatego w wielu krajach należy do gorąco
dyskutowanych tematów.
Tymczasem dziś media idą prawdopodobnie na czele
pochodu z napisem globalizacja. W ciągu ostatnich 20 lat firmy medialne dążyły w
kierunku tworzenia coraz większych konglomeratów, przy czym zdecydowany prym
wiodły właśnie Stany Zjednoczone w postaci takich gigantów jak Disney lub
AOL-Time Warner. Przez konglomerat należy rozumieć sytuację, w której jeden
holding posiada wytwórnie filmowe, stacje telewizyjne i radiowe, sieci telewizji
kablowej, portale internetowe, wytwórnie muzyczne, wydawnictwa, tytuły prasowe i
nawet sieci sprzedaży detalicznej maskotek będących pochodnymi poszczególnych
produkcji. Ich działalność rozszerza się coraz bardziej w 1990 roku 10% obrotu
wspomnianych firm pochodziło spoza USA, w 1997 r. około jedna trzecia, w środku
obecnej dekady ma osiągnąć połowę.**
Ta sytuacja nie wynika z "konieczności
dziejowej" lub rozwoju technologii. U jej korzeni leżą konkretne decyzje
polityczne i prawne, których podstawą było zdefiniowanie wolności słowa i wolnej
prasy. Jeszcze w latach 40. naszego wieku Sąd Najwyższy USA rozpatrując czy
działalność reklamowa powinna być wyłączona spod regulacji rządowych na
podstawie Pierwszej Poprawki (dotyczącej wolności słowa), głosował 9:0 za
postanowieniem stwierdzającym, że reklama nie podpada pod Pierwszą Poprawkę.
Nawet skrajnie liberalni sędziowie uznali za absurd ową próbę zrównania
sprzedaży dla zysku z demokracją i wolnością wypowiedzi. Ich następcy byli
jednak znacznie bardziej permisywni.
Wydawać by się mogło, że amerykańskie
ustawodawstwo ma się nijak do innych krajów, w tym Polski. A jednak ma się, i to
bardzo. Prawdopodobnie jedną z dwóch najważniejszych ustaw kształtujących
globalny system informacyjny była uchwalona w 1996 r. amerykańska ustawa o
telekomunikacji, która poprzez deregulację umożliwiła dominującym firmom fuzje i
przejęcia, dzięki czemu amerykańskie koncerny stały się dużo potężniejsze. Ta
"wolnorynkowa" polityka spowodowała wydatne zmniejszenie liczby konkurentów na
rynku, a możliwości tych, którzy pozostali, stały się dużo większe.
Drugą
ważną datą był luty 1997 roku, kiedy w ramach WTO (Światowej Organizacji Handlu)
podpisano umowę o telekomunikacji, którą amerykański ambasador przy WTO, pani
Charlene Barshefsky, nazwała "jedną z najważniejszych umów handlowych XXI
wieku". Dokument ten de facto otwiera rynki telekomunikacyjne państw
członkowskich dla zagranicznych konkurentów, co oznacza duże zyski dla ogromnych
firm, które operują na wielką skalę. Korzyści dla obywateli tych krajów mają się
wiązać głównie z wydajnością, czyli z ceną dostępu jest ona również ceną za
homogenizację treści, zwiększającą się siłę istniejących graczy oraz utratę
lokalnej autonomii.
Czasem w mediach pojawia się slogan "rewolucja w świecie
rozrywki", dobrze opisujący ową tendencję przemysłu medialnego do tworzenia na
świecie warunków sprzyjających traktowaniu ludzi w kategoriach publiczności,
którą można sprzedawać reklamodawcom. Ta odgórna "rewolucja" nie ma nic
wspólnego z demokratycznymi mediami. Osłabia publiczne systemy nadawcze tam,
gdzie były ważnym składnikiem informacyjnego krajobrazu i wzmacnia dominację
reklamodawców w kształtowaniu medialnych standardów. Oznacza to, że w mediach
będzie więcej lekkiej rozrywki, seksu i przemocy, a mniej konkretnych informacji
społecznych, reportaży badających starannie jakiś problem, debat publicznych
itd. Ów trend dociera również do naszego kraju - niedawno polska telewizja
publiczna, w części przecież finansowana z reklam, ogłosiła cięcia w funduszach
przeznaczanych na programy edukacyjne, reportaże i dokumenty. Używając zwrotu
teoretyka komunikacji społecznej, Neila Postmana, będziemy mogli "zabawić się na
śmierć".
Cenzura naszych czasów
"Każdy człowiek ma
prawo do wolności opinii i do jej wyrażania; prawo to obejmuje swobodę
posiadania niezależnej opinii, poszukiwania, otrzymywania i rozpowszechniania
informacji i poglądów wszelkimi środkami, bez względu na granice"
Powszechna
Deklaracja Praw Człowieka, art. 19
Alvin Toffler, Nicholas Negroponte i
inni luminarze wychwalający demokratyczne cuda i "egalitarny potencjał"
informacyjnej superautostrady żyją chyba w "gomułkowskim świecie" (plotka głosi,
że Gomułce przygotowywano specjalną gazetę, która zawierała same pozytywne
informacje, z których wielu używał w swoich słynnych przemówieniach). Możliwość
propagowania w sieci swoich poglądów czy stworzenia niezależnego radia świadczy
według nich o tym, że "technologia uczyni nas wolnymi". Chociaż nowe technologie
mają potężny wpływ na życie społeczeństw, nie są magicznymi różdżkami. W
sytuacji braku wyraźnej polityki rozwijania cyberprzestrzeni jako narzędzia,
którego głównym celem jest wzajemna komunikacja, a nie działalność nastawiona na
zysk, jest ona przejmowana przez najpotężniejszych graczy, dla których
demokracja jest kulą u nogi. Dokładnie to się właśnie teraz dzieje. Największe
korporacje stawiają na Internet, ponieważ liczą, że stanie się ono takim samym
kanałem rozrywki jak telewizja oraz miejscem handlu na wielką skalę. Cały ten
zgiełk na temat tego, jak to Internet będzie kreował demokratyczny Eden i
wyeliminuje gigantów komunikacji na razie pachnie nonsensem. Ponad rok temu
doszło do kolejnej fuzji, tym razem CBS i Viacom i chociaż rozmiar tego
globalnego lewiatana 10-krotnie przekracza wartość największych firm medialnych
sprzed 15 lat, to dziś zajmuje on dopiero 3 miejsce (po Time-Warner i Disney).
Nawet Microsoft zaprzestał prób konkurowania z nimi w dziedzinie tworzenia i
rozpowszechniania informacji.
Technologia stworzyła ogromne możliwości
komunikacji - to fakt. Ale nie istnieje żadne prawo, które mówi, że wolność
wyrażania i dystrybucji informacji automatycznie idzie w parze z rozwojem
techniki. Czy jesteśmy pewni, że media wyemitują wszystko, co dozwolone, nawet
jeśli za to zapłacimy?
Papierkiem lakmusowym, który daje odpowiedź na to
pytanie jest historia kanadyjskiej Adbusters Media Foundation. Fundacja ta
specjalizuje się w produkcji antyreklam i tzw. reklam społecznych, które
uderzają w konkretne firmy, pokazują skutki konsumpcyjnego stylu życia i
prawdziwy sposób działania samych mediów. Od początku lat 90. Adbusters toczy
prawny bój z wszystkimi trzema amerykańskimi sieciami TV, które odmówiły emisji
ich antyreklam. Skoro w TV możemy znaleźć seks, przemoc, rozmowy z mordercami i
dokumentalne filmy o FBI, czemu produkcje Adbusters nie dostały się na antenę?
Ponieważ zawierają coś o wiele bardziej niebezpiecznego - podstawowe pytania,
które mocno potrząsają umysłem widza, a które według mediów nigdy nie powinny na
dłużej w nim zagościć. Typowa odpowiedź szefa biura reklamy jest następująca:
"Człowieku, czy ty chcesz zniszczyć nasz biznes? Czy ty myślisz, że jesteśmy
głupi? Nie zgodzimy się pokazać czegoś, co mogłoby się nie spodobać naszym
reklamodawcom".
Powyższa sytuacja powtórzyła się w Australii i we Francji, w
tym ostatnim kraju antyreklamy nie dotarły nawet do biur sieci TV - zostały
zatrzymane już przez Biuro Regulacji Reklamy, ponieważ "nie są ani informacją
handlową, ani przesłaniem od uznanej organizacji publicznej". Każdy kij ma
jednak dwa końce - informacje o tym fakcie przedostały się do opinii publicznej,
dzięki czemu sprawa nabrała większego rozgłosu, niż gdyby cenzor na chwilę
przymknął oczy.
W Polsce termin "wolność słowa" pojawia się np. przy okazji
pobicia dziennikarza, zakazu publikacji przez sąd lub dotarcia do dokumentów
państwowych. Centrum Monitoringu Wolności Prasy przygotowuje ustawę na temat
"wolność słowa kontra ochrona tajemnicy państwowej". To bardzo dobrze, ale co z
tego, że dziennikarze będą mieli dostęp do informacji, jeśli nie będą mogli jej
przekazać, bo nie pozwoli im ktoś, kto płaci za reklamy. Nie słyszałem o żadnej
takiej sprawie w naszych mediach - czy mam uwierzyć, że ich nie ma?
W zeszłym
roku Jane Akre, dziennikarka z Florydy wygrała długi proces z jednym z sześciu
największych medialnych władców - siecią Fox Roberta Murdocha. Zosta ła
wyrzucona z pracy, ponieważ nie zgodziła się zmienić swojego reportażu o
hormonie wzrostu produkowanym przez firmę Monsanto*** , który jest stosowany w
celu zwiększania produkcji mleka. Ważne jest to, że redakcja chciała nie tyle
zakazać emisji, ale zmienić materiał w taki sposób, żeby spodobał się prawnikom
Monsanto. Jej zwycięstwo jest kamieniem milowym, bo po raz pierwszy dziennikarz
w USA wygrał w sądzie twierdząc, że pracodawca zmuszał ją do zniekształcania
informacji, co stanowiło pogwałcenie prawa. Informację o tym zdarzeniu media
umieściły na szarym końcu swych
serwisów.
Alternatywa
Krytykować jest zawsze
łatwiej niż zaproponować rozsądną drogę wyjścia. W największym skrócie mówiąc,
potrzebne jest działanie idące zarówno "z dołu" jak i "z góry".
Przykładem
tego pierwszego może być sytuacja małego kanadyjskiego miasteczka, którego
lokalny dziennik o 120-letniej tradycji został połknięty przez największą sieć
prasową w Kanadzie. Trzy lata później mieszkańcy (wraz ze znanym pisarzem
Farleyem Mowatem) znaleźli 109 znaczących błędów w jednym wydaniu. Postanowili
więc założyć własną gazetę, zrobili zrzutkę i tak powstał "Herold". Szef
kanadyjskiego giganta nazwał ich grupką rozczarowanych agitatorów, choć ich
pierwotnym celem było tylko wywarcie pozytywnego nacisku na wykupiony dziennik.
Niezrażeni mieszkańcy pisali o rzeczach, które ich dotyczą, jak publiczna
kontrola raportów na temat zdrowia i środowiska. I w końcu okazało się, że
"Herold" nie tylko wpłynął na podniesienie poziomu swego konkurenta, lecz
spowodował, że kanadyjski moloch wystawił na sprzedaż tę i wiele innych
lokalnych gazet. Wtedy "Herold" uznał swoją misję za skończoną, dokonał
samorozwiązania i rozpoczął poszukiwania nowego właściciela, który ma zapewnić,
że gazeta będzie spełniać swoją rolę.
Redaktor "Herolda" mówi tak: "Istnieje
szansa na niezależną prasę, gdzie własność znajduje się w rękach lokalnych
społeczności, ale my prawie zapomnieliśmy jak tego dokonać". Początkiem jest
poczucie własności lokalnych mediów, ale żeby mogły one istnieć i rozwijać się w
obecnych warunkach, trzeba im w tym pomóc. Taką pomocą może być tworzenie
regionalnych sieci niezależnych gazet i rozgłośni radiowych, ulgi podatkowe lub
dotacje dla ich właścicieli.
Niepisany kodeks mediów mówi, że media unikają
mówienia o sobie. Jednak stąd właśnie bierze się ich kryzys: nikt nie patrzy na
ręce czwartej władzy. Na gruncie krajowym potrzebne są więc organizacje, które
śledzą jej poczynania i pokazują to, co zostało niedopuszczone do druku lub
zniekształcone, jak np. Project Censored http://www.projectcensored.org/.
Potrzebujemy też instytucji, które będą w stanie bronić eteru w imieniu jego
właścicieli, czyli nas samych. Jeszcze w latach 70. zachodnie odpowiedniki
naszej KRRiTV ustalały standardy po to, aby fale telewizyjne nie były
wykorzystywane tylko do nadawania teleturniejów, seriali i oper mydlanych.
Ograniczały ilość reklam, w niektórych przypadkach cofały licencję nadawcom nie
wywiązującym się z umowy i nie dopuszczały do nadmiernej monopolizacji rynku.
Dziś ich możliwości są dużo mniejsze, więc żeby to zmienić, muszą powstać
szerokie koalicje, zdolne wywierać presję i wpływać na
parlamenty.
Obywatelski system tworzenia informacji może też działać na dużo
większą skalę, czego przykładem jest sieć Indymedia http://www.indymedia.org/, która powstała
przed wydarzeniami w Seattle w 1999 r. i z miesiąca na miesiąc powiększa liczbę
swoich autonomicznych odpowiedników, dzięki czemu może dostarczać informacji z
wielu miejsc świata. Ten przykład nie oznacza jednak, że wolno nam ekstrapolować
doświadczenia aktywistów na społeczeństwo jako całość. Nie wolno, dopóki nie
powstanie polityka stawiająca sobie za cel nowy model mediów, w którym sfera
"poza zyskiem" będzie przynajmniej komplementarna w stosunku do sfery rynkowej.
Przekonanie, że dzisiejszy system oparty na zasadach "wolnego rynku" może
dostarczyć podstawy do demokratycznej komunikacji jest najbardziej niebezpieczną
z utopii.
I wreszcie, bardzo wiele zależy od samych dziennikarzy, od tego,
czy przestaną iść na łatwiznę korzystania z gotowych relacji firm public
relations i czy będą potrafili się organizować po to, aby uzyskiwać większą
kontrolę nad zawartością mediów, dla których pracują.
Następne lata zdecydują
kto będzie kontrolował produkcję i dystrybucję informacji w rozpoczynającym się
wieku. To, czego potrzebujemy, to prawdziwa wolność mediów. Brak prawdziwej
różnorodności prowadzi do stagnacji i upadku - jest to prawdą w takim samym
stopniu dla systemów ekologicznych jak i mentalnych. Bitwa o prawdziwą wolność
słowa i wyrażania własnej opinii jest wyzwaniem ery informacji - testem
osobistym, intelektualnym, społecznym, kulturowym i prawnym, dla Polaków w takim
samym stopniu jak dla innych nacji.
Jak mówi Kalle Lasn, założyciel
Adbusters: "Wygramy, bo nie mamy wyjścia. Alternatywa jest po prostu zbyt
przerażająca".
Maciej Muskat
* Artur Rowse,
Drive-By Journalism The Assault on Your Need to Know" , Common Courage Press,
2000
** Edward S. Herman, Robert W. McChesney, The Global Media", Cassell,
1998
*** Korporacja biotechnologiczna, znana ze swych genetycznie
modyfikowanych produktów i kreowania monokultur rolniczych.
Od redakcji - Alternatyw jest wiele
Łatwo jest zachwycać się tandetną encyklopedią jaką jest Internet - trudniej
sprawić, by dzieci nie rzucały się na nauczycieli z nożami, łatwo przystąpić do
NATO czy ustanowić wojskowych kapelanów - trudniej zlikwidować "falę" czy
opanowywanie miast i pociągów przez hordy pijanych rezerwistów, łatwo robić
superefektowne operacje - trudniej zahamować epidemię żółtaczki, łatwo
zrestrukturyzować rolnictwo - trudniej poprawić jakość naszej żywności, łatwo
testować nowe bronie na Jugosłowianach i zawrzeć strategiczny sojusz z Czeczenią
- trudniej uporać się z Pruszkowem czy Wołominem, łatwo raz do roku dać się
ponieść tandetnemu i krzykliwemu sentymentalizmowi - trudniej płacić
systematycznie datki czy składki na organizacje dobroczynne i obywatelskie
stowarzyszenia, łatwo dekomunizować - trudniej zwalczyć korupcję i nepotyzm,
łatwo zachwycać się dziennikarską relacją jak ksiądz czy solidaruch biorą w łapę
- trudniej samemu zrezygnować z brania w łapę lub dawania w nią.
W czasach,
gdy tak zwani "wszyscy rozsądni ludzie" nie mają wątpliwości, że powinniśmy
"dołączyć do Europy", "rozwijać się gospodarczo", montować wszędzie internet i
zbierać raz do roku pieniądze na coraz lepsze maszyny do ratowania coraz
bardziej chorych dzieci, pytanie o alternatywy może rodzić podejrzenie o
ekstrawagancję albo o sympatię do jedynych sugerowanych alternatyw, czyli
"ciemnego katolicko-narodowego zaścianka" lub "łukaszenkizacji Polski", bo takie
"niesłuszne" wizje roztaczają te same elity, które opowiadają się za alternatywą
pierwszą. W ten sposób pole dyskusji przestało być w Polsce polem dyskusji, a
stało się miejscem udowadniania, że to co "my" uważamy za dobre - jest dobre, a
to co "my" uważamy za złe - jest złe. A co jest dobre i co jest złe to przecież
"wszyscy rozsądni ludzie" wiedzą. I tak zamyka się koło polskiego monologu na
starannie rozpisane glosy. Tzw. elity oraz zasłuchani w ich bełkot tzw. zwykli
ludzie są w efekcie święcie przekonani, że jak śpiewał w czasach hegemonii PZPR
Jacek Kaczmarski "naszym celem jest ogólnie biorąc konsekwentna kontynuacja
programu". O programie nikt z nikim nie dyskutuje przywieziono go w teczce, jak
ongiś dyrektora PGR-u.
Kiedy wszystko idzie dobrze, rzeczywiście trudno
wymagać od społeczeństw i elit dokonywania głębokich zmian - to byłoby
wymaganiem od nich genialności. Kazania księdza Skargi usypiały kiedyś
dostojników I Rzeczpospolitej u szczytu jej potęgi. Jednak o ile ówczesna
świetność Rzeczpospolitej mogła być pewnym usprawiedliwieniem dla elit, o tyle
wydaje się, iż dzisiaj takie usprawiedliwienie trudno jest znaleźć, chyba że
przyjmiemy za prawdę obraz Polski, jaki maluje klasa rządząca w
podporządkowanych sobie mediach. Nam jednak wydaje się, że już sama definicja i
ocena stanu Polski jakie się obecnie przyjmuje rozmijają się z rzeczywistością.
Kiedy kolejni premierzy mówią, że jest dobrze, a potem jednym ciągiem dodają, iż
wzrastająca przestępczość i barbaryzacja nieletnich to skutki uboczne procesu
transformacji, zaś efekty obecnych reform dadzą o sobie w pełni znać dopiero w
przyszłości, to nam wydaje się, że różnimy się z głosicielami takich ocen w
punktach najważniejszych. To, co oni uważają za skutki uboczne, my uważamy za
naprawdę istotne, podczas gdy to, co im wydaje się ważne - nam wydaje się często
pustosłowiem lub kultem zabobonów potrzebnym rządzącym, jak wszystkim
niekompetentnym kacykom, do odwrócenia uwagi od rzeczywistych problemów i
własnej nieudolności.
Specyfika polskiej sytuacji wynika stąd, że kiedy
dołączyliśmy do tak zwanego wolnego świata nie zauważyliśmy, iż wolny świat nie
jest już ten sam co w roku 1945, a nawet - operując tak modnymi dzisiaj
kategoriami ekonomicznymi - że okres wyjątkowej prosperity gospodarczej i
socjalnej zwany "cudowną trzydziestką" skończył się na Zachodzie w roku 1975.
Nie zauważyliśmy, bo może po prostu nie chcemy zauważyć, tak jak ktoś kto nie
chce wyzbyć się własnych złudzeń o tym, że życie jest łatwe, lekkie i przyjemne,
wystarczy tylko być grzecznym i robić co mówi mama, ciocia i profesor Iksiński.
Po tragicznych doświadczeniach przegranej - a mówiąc dosadniej: okupionej klęską
i stratami cywilizacyjnymi, których nie da się odrobić przez pokolenia - II
wojny światowej, chcemy wierzyć, że wygraliśmy... 45 lat później. Nie
zauważyliśmy też, że - o zgrozo - nasza niedola w czasach PRL-u też przyczyniała
się do utrzymania państwa dobrobytu na Zachodzie w czasach zimnej wojny i
istnienia sowieckiej konkurencji. Świętujemy zatem coraz więcej rocznic,
nazywamy ulice imionami przegranych czy wręcz nieudolnych dowódców, bo "chcieli
dobrze" tylko "zły Zachód" zdradził. Zaraz potem twierdzimy, że jedyna droga to
właśnie robienie tego co sugerują zachodni doradcy. Jest to więc w dalszym ciągu
postawa kogoś, kto nie chcąc uznać własnych błędów z przeszłości wyraża bez
ustanku pretensje wobec dziejów, a jednocześnie obawia się wzięcia za bary z
rzeczywistymi i aktualnymi wyzwaniami.
To właśnie te wyzwania, nazywane w
obowiązującej nowomowie kosztami ubocznymi, wydają się najważniejsze. Te
wyzwania nie są głównie natury ekonomicznej, technicznej, a nawet - w wąskim
tego znaczeniu - politycznej. Te wyzwania wydają się mieć charakter przede
wszystkim cywilizacyjny i kulturowy, a więc nie dotyczą tego jak, ale co i
dlaczego mamy robić. Przy czym alternatywa nie polega, a raczej nie powinna
polegać na tym, że oligarchę z Wall Street zastąpi swojski Grabek czy Kulczyk,
Balcerowicza - eurokrata z Brukseli, Leclerca czy Hit - "nasze polskie"
supermarkety. Nie powinno stać się też tak, że jedyną alternatywą będzie
budowanie naszej rzeczywistości na systemie wartości jakich dostarczają
nacjonalizm i katolicyzm w swych mocno oderwanych od rzeczywistości i żywiących
się rzewnymi wspomnieniami z międzywojnia wersjach. Nie powinna również być
alternatywą tęsknota za "złotymi latami" epoki gierkowskiej, PRL-owskim
cwaniactwem i nieróbstwem.
Czego naprawdę chcemy? Czy mamy w ogóle jakiś
ideał, pozytywną wizję Polski, która jest na tyle piękna i atrakcyjna żeby
zjednoczyć wysiłki dobrych ludzi i na tyle spójna intelektualnie, by oprzeć się
zmasowanemu atakowi reżimu i sił zła? Obserwując zachowania polityczne Polaków i
konfrontując je z tym, co mówią prywatnie, wydaje się, że takiej wizji nie ma, a
społeczeństwo żyje w stanie wewnętrznego zakłamania i stłamszenia. Czarny obraz
rzeczywistości jaki wyłania się z rozmów prywatnych nijak nie jest się w stanie
przełożyć na zachowania publiczne i polityczne, czego dowodem są choćby wyniki
kolejnych wyborów. Glosujemy na tych, których znamy z mediów i którzy z
łatwością hipnotyzują nas w kolejnych kampaniach, a ci którzy mówią publicznie
to, co większość Polaków wypowiada prywatnie - otrzymują poparcie śladowe. Można
to nazwać kołtuństwem, obłudą, można schizofrenią, można głupotą i nie
kojarzeniem własnych zachowań z ich skutkami. Być może świadczy to jednak o
głębokim sceptycyzmie wobec tych alternatyw politycznych i cywilizacyjnych,
które są przedstawiane. Choć więc narzekamy na Balcerowicza to jednocześnie nie
przekonuje Polaków ani odwoływanie się do nachalnej polskości i takiegoż
katolicyzmu, ani też płytki sentymentalizm i polityczna poprawność uczciwej
lewicy. Może w duchu sceptycznie oceniamy samych siebie i sami sobą, jak mawiał
Witkacy, pogardzowujemy, może czekamy aż ktoś nas "weźmie za mordę" i zmusi do
dbania o równy chodnik, nie zabazgrane mury, uprzejme zachowanie, nie jeżdżenie
po pijanemu, nie hałasowanie w mieszkaniu, nie branie łapówek, nie sadzanie
dzieci przed komputerem na pół dnia. Może sami mamy tego dosyć, tylko cały
system zabobonów, których nie jesteśmy w stanie zidentyfikować, pęta każde
działanie zmierzające do jakiejkolwiek poprawy.
Wierzymy, że tak jest i że
zło, które nas otacza w codziennym życiu, zapaść cywilizacyjna i nędza na każdym
kroku, nie wynikają z jakiejś biologicznej "gorszości", lecz są czymś co da się
naprawić bez pomocy sił nadprzyrodzonych, skompromitowanych wzorców z
przeszłości czy płatnych konsultantów z drugiego końca świata. "Gdy nie wiadomo
jak się zachować, najlepiej zachowywać się przyzwoicie" - ta maksyma wydaje się,
także w skali społecznej, trafiać w sedno naszej sytuacji. Gdy zawodzą politycy,
kapłani, intelektualiści i tak zwani prości ludzie, wtedy najpewniejszą drogą
wydaje się godziwe robienie tego co można robić i pilnowanie cnót kardynalnych.
Łatwo jest zachwycać się tandetną encyklopedią jaką jest internet - trudniej
sprawić, by dzieci nie rzucały się na nauczycieli z nożami, łatwo przystąpić do
NATO czy ustanowić wojskowych kapelanów - trudniej zlikwidować "falę" czy
opanowywanie miast i pociągów przez hordy pijanych rezerwistów, łatwo robić
superefektowne operacje - trudniej zahamować epidemię żółtaczki, łatwiej
zrestrukturyzować rolnictwo - trudniej poprawić jakość naszej żywności, łatwo
testować nowe bronie na Jugosłowianach i zawrzeć strategiczny sojusz z Czeczenią
- trudniej uporać się z Pruszkowem czy Wołominem, łatwiej raz do roku dać się
ponieść tandetnemu i krzykliwemu sentymentalizmowi - trudniej płacić
systematycznie datki czy składki na organizacje dobroczynne i obywatelskie
stowarzyszenia, łatwo dekomunizować - trudniej zwalczyć korupcję i nepotyzm,
łatwo zachwycać się dziennikarską relacją jak ksiądz czy solidaruch biorą w łapę
trudniej samemu zrezygnować z brania w łapę lub dawania w nią. Tego typu
alternatyw można sformułować znacznie więcej, wszystkie one oznaczają ucieczkę
od rzeczywistych problemów na rzecz pustych gestów i umysłowego schematyzmu,
oraz prymat niechlujstwa i wiecznej prowizorki nad dobrą, obliczoną na długą
metę robotą. Dotyczy to także, a może przede wszystkim, polskiego myślenia i
życia intelektualnego, nad którym rozsiadł się "czerep rubaszny" "Gazety
Wyborczej" i formacji intelektualnej, którą ona symbolizuje. Kokieteryjne
bajeczki o tym jacy to z nas indywidualiści w myśleniu, przekładają się nie po
raz pierwszy w dziejach na bezwolne łykanie najzwyklejszej miernoty, plastikowej
tandety i słabo zawoalowanego faryzeizmu. Naszym zdaniem nie może to trwać
wiecznie i prędzej czy później musi powstać alternatywa - nie powinien to być
jednak płaczliwy antykomunizm, sekciarski "narodowy katolicyzm" i "wrażliwe
społecznie" podszyte histerią mazgajstwo zawodowych obrońców "wyklętego ludu
ziemi".
Wydaje się, że Polska dopiero musi wejść w okres rzeczywistych
rozrachunków z historią, z własnymi błędami, obrachunków, które powinny być
uczciwe i surowe. Wierzymy, że tylko intelektualna oraz moralna uczciwość i
wypełnianie swoich obowiązków na każdym stanowisku, obywatelska odwaga i żmudna
praca mogą przynieść poprawę żałosnego stanu, w którym znajduje się polskie
społeczeństwo i polskie państwo. Nie oznacza to rezygnacji z wielkich wizji czy
czynów, ale przekonanie, że te ostatnie mogą wyrosnąć, a przede wszystkim
przynieść owoce wyłącznie na glebie solidnego i rzetelnego działania na co dzień
w sprawach pozornie małych i nieefektownych. Alternatyw jest wiele:
politycznych, kulturowych i ekonomicznych wszystkie one muszą jednak, jeśli nie
mają stanowić kolejnej atrapy maskującej "błędy i wypaczenia" rzekomo
wspaniałych ustrojów, oprzeć się o zmiany w nas samych, i być zakorzenione w
codziennych odważnych i konsekwentnych zmaganiach z własnymi słabościami,
podłością innych osób i grup interesu. Takie kwestie jak model gospodarczy czy
polityczny są wobec tego wtórne, a wspólne dobro powinno jednoczyć wszystkich
ludzi dobrej woli niezależnie skąd się wywodzą i jakie mają poglądy na kwestie
szczegółowe. Droga do tego jest długa, ale mamy głębokie przekonanie, że jest to
lepsze wyjście niż szukanie posad za granicą lub u rodzimych oligarchów i
zamykanie oczu na wszystko, co ma miejsce za ścianą luksusowego osiedla-fortecy.
To droga trudna, lecz wiemy, że prawdziwe zwycięstwa nigdy nie przychodzą łatwo
i nikt nie daje ich w prezencie. Trzeba za nie drogo zapłacić - wierzymy, że
jednak warto.
Redakcja
Józef Pinior - Czym jest dzisiaj niezależna
lewica?
Naturalna i szlachetna potrzeba wspólnoty, społeczności politycznej, mogącej
dać oparcie jednostce we współczesnym świecie, zamienia się w proces wykluczania
i odnajdywania ukrytych wrogów - sprawców nieudanych karier życiowych, istnienia
w stanie cywilizacyjnej zapaści całych grup społecznych. Bezwzględni i cyniczni
rycerze rynku oraz ich prowincjonalni i ksenofobiczni przeciwnicy okupują
przestrzeń publiczną i w tych warunkach trudno o autentyczną
politykę.
Słabość polskiej demokracji, jej tendencja do oligarchizacji,
wynika w dużej mierze z niemożności wyartykułowania jasnych stanowisk ideowych i
na nowo przemyślanych politycznych podziałów, z nieustannego zmagania się z
przeszłością, braku politycznej odwagi do zerwania z mentalnością polskiego
Vichy; na omijaniu problemów i zadań wynikających z nowych okoliczności
ekonomicznych, kulturowych i geopolitycznych. Żałosny podział sceny politycznej,
w którym na ogół lewica oznacza ugrupowania wywodzące się z dawnego reżimu, a
prawica grupy postopozycyjne, jest świadectwem nieautentyczności polityki,
chocholim tańcem współczesnych, polskich elit. Hanna Arendt - być może w
najważniejszym zdaniu dla dwudziestowiecznej filozofii polityki - zwraca uwagę
na nieistotność podziału lewica/prawica wobec problemów, które niesie ze sobą
totalitaryzm. W istocie, wokół antytotalitarnego kryterium tworzyła się
prawdziwa polityka naszych czasów. To kryterium wskazuje na źródło polskiej
demokracji, na autorytet polityczny, z którego wypływa wszystko inne. SLD,
domagając się równego traktowania i szacunku, jakie powinno przynależeć każdej
ze stron na demokratycznej arenie politycznej, nie może jednocześnie
manifestować ambiwalencji wobec niedawnej przeszłości. Jeżeli śmierć górników w
kopalni "Wujek" okazuje się być tragedią, którą można relatywizować, badać z
różnych perspektyw, gdzie wszyscy mają swoje racje, i zamordowani, i ich
zabójcy, to polityka traci bezpowrotnie swój egzystencjalny charakter, a polska
demokracja zostaje pozbawiona znaczenia. Pozostaje kwestia jakości takiej
demokracji, takiego państwa i takiego społeczeństwa.
Dopiero na tym,
antytotalitarnym fundamencie, należy starać się wyartykułować obecne różnice
interesów, postaw kulturowych i światopoglądowych, formować podziały polityczne,
które mogłyby w długim okresie nie osłabiać, lecz konsolidować demokratyczne
instytucje i mechanizmy. Na polskiej scenie politycznej dominują dwa nurty
ideowe: liberalny, w znaczeniu przede wszystkim nieograniczonych wolności
gospodarczych oraz kolektywistyczny, w którym potrzeba wspólnoty wynika z
etniczności, czy z przynależności do tego samego kościoła. Nurty te występują w
różnorodnych warunkach politycznych, nie są własnością tego, czy innego
ugrupowania, lecz z różnym natężeniem, niekiedy wymieszane, nadają ton polskim
polemikom ideowo-politycznym. Liberalizm jest w Polsce w pierwszym rzędzie
liberalizmem ekonomicznym i w powszechnym odbiorze oznacza nie tyle wartości
liberalno-polityczne, związane ze sferą praw człowieka i obywatela, lecz raczej
ideologię skrajnego wolnego rynku i skrajnych nierówności. Taki liberalizm
sytuuje się dość daleko od swoich zachodnich, intelektualnych korzeni, gdzie
zasady liberalne stanowią fundament demokratycznego kapitalizmu i decydują o
jakości politycznych instytucji i mechanizmów. Polski, nieopamiętany kapitalizm
jest poddawany krytyce przez nurt kolektywistyczny z pozycji narodowo-
katolickich, traktujący chrześcijaństwo na sposób ideologiczny, niekiedy podatny
na fobie antysemickie i antyzachodnie. Naturalna i szlachetna potrzeba
wspólnoty, społeczności politycznej, mogącej dać oparcie jednostce we
współczesnym świecie, zamienia się w proces wykluczania i odnajdywania ukrytych
wrogów - sprawców nieudanych karier życiowych, istnienia w stanie cywilizacyjnej
zapaści całych grup społecznych. Bezwzględni i cyniczni rycerze rynku oraz ich
prowincjonalni i ksenofobiczni przeciwnicy okupują przestrzeń publiczną i w tych
warunkach trudno o autentyczną politykę. Scena polityczna staje się żerowiskiem
dla różnych grup patronażu, a horyzont etatu wydaje się określać możliwości
intelektualne dzisiejszej, polskiej elity politycznej.
Czy rzeczywiście nie
ma żadnej duchowej łączności pomiędzy polską tradycją
republikańsko-demokratyczną z ubiegłego wieku, niepodległościowym socjalizmem i
pasją polityczno-społeczną myślicieli, artystów i pisarzy z początku stulecia, a
współczesną Warszawą? Czy na polskiej scenie politycznej nie ma miejsca dla
nurtu solidarności obywatelskiej, który mógłby łączyć liberalizm polityczny,
przywiązanie do podstawowych wartości uniwersalnych z potrzebą wspólnoty
politycznej? Prawa jednostki i wolności obywatelskie z odpowiedzialnością, ze
zrozumieniem powinności w stosunku do społeczności politycznej, w ramach której
istniejemy, pracujemy, działamy? Solidarność obywatelska, która nie stawiałaby
przed alternatywą premier Balcerowicz albo ojciec Rydzyk, natomiast
umieszczałaby uzasadniony interes własny jednostki w kontekście szerszych
potrzeb społecznych, potrafiłaby wyartykułować dobro publiczne i kulturową
tożsamość w warunkach globalizacji i radykalnego urynkowienia. Bez wątpienia,
Polsce jest potrzebne dalsze umiędzynarodowienie gospodarki, prawdopodobnie
głębsza prywatyzacja, konkurencyjność i zwiększenie dyscypliny pracy - rynek
światowy otwiera przed społeczeństwami ogromne możliwości rozwoju, nie tylko
gospodarczego, lecz także kulturowego, tworzy szanse podniesienia się statusu
materialnego i duchowego ludziom żyjącym dotychczas w poniżeniu i w nędzy, na
peryferiach światowego systemu gospodarczego. Możliwości te jednak mogą być
wykorzystane przez społeczeństwa świadome wyzwań i nowych zagrożeń wiążących się
z tym procesem. Społeczny liberalizm zawsze opierał się zarówno na prawach
jednostki, jak i na jej powinnościach. Od Adama Smitha po Tony Blaira,
kształtowaniu się rynku światowego towarzyszyła wizja dobrego społeczeństwa i
odpowiedzialność za rozwój wszystkich jego członków. Równowaga między wolnością,
prawem do indywidualnych wyborów a braterstwem, podejmowaniem decyzji nie
naruszających praw i godności innych ludzi, może stanowić podstawę nowej
samorządności, nowego sposobu uczestnictwa polskiego społeczeństwa w globalnej
gospodarce i kulturze. Solidarność obywatelska sięgałaby tutaj do tradycji
programu Samorządnej Rzeczpospolitej, do antytotalitarnych korzeni dzisiejszej
demokratycznej sceny politycznej w Polsce.
Wyjątkowość sytuacji historycznej
wymaga intelektualnej odwagi, przekraczania dotychczasowych barier i
podejmowania nowych wyzwań. Tradycyjny, wywodzący się z Rewolucji Francuskiej
podział na lewicę i prawicę, wyczerpał już potencjał kreowania tego, co
polityczne i staje się coraz bardziej odpowiedzialny za nijaczenie przestrzeni
publicznej, zniżanie polityki do wymiany ciosów pomiędzy pospólstwem i
oligarchią. Polityka ponowoczesna wycofała się z kwestionowania późnego
kapitalizmu i ekonomia stała się sferą nie podlegającą w przeważającej mierze
demokratycznej kontroli. Demokracja ma zastosowanie jedynie do państwa
narodowego, natomiast zasadnicze decyzje gospodarcze zapadają na rynku
światowym, na poziomie ponadnarodowym, gdzie nie sięga jurysdykcja państw i moc
kartki wyborczej. Całkiem możliwe, że w tych nowych warunkach polityka będzie
czerpała prawdziwe inspiracje - podobnie jak w momencie pojawienia się
protestanckiego podglebia nowoczesnych demokracji - z religii; że świątynie będą
jedyną przestrzenią otwartą przed wyklętym ludem ziemi. Z punktu widzenia
kategorii lewica/prawica koncert Boba Dylana w Watykanie czy zbliżenie Fidela
Castro z kościołem rzymsko-katolickim jest niewytłumaczalne; te spotkania z
papieżem stają się jednak zrozumiałe z perspektywy nauki społecznej Kościoła,
jej krytyki współczesnego świata i panujących w nim stosunków
gospodarczo-społeczno-politycznych. Niespodziewanie, radykalna krytyka odnalazła
swoje miejsce na końcu historii w papieskich encyklikach, daleko od
postmarksistowskich analiz i postkomunistycznych establishmentów. Społeczny
liberalizm w Polsce nie może nie być wrażliwy na ten wymiar ponowoczesności.
Broniąc autonomii sfery politycznej i sprzeciwiając się ideologizacji
katolicyzmu musi jednocześnie nie bać się poddawać negatywnym ocenom
tradycyjnego antyklerykalizmu polskiej inteligencji, przywrócić nowolewicowej
pamięci rolę kościoła rzymsko-katolickiego w upadku dyktatur w Europie
Środkowowschodniej czy Ameryce Łacińskiej. Nie można, tak po prostu, po
wszystkim, co się stało w dwudziestym wieku, wrócić do przedwojennych kampanii
Boya i Krzywickiej. Jeżeli ktoś nie rozumie różnicy pomiędzy autokratycznymi
sposobami sprawowania władzy w PRL, a choćby najbardziej nieprzyjemnymi
praktykami dzisiejszego Kościoła, to traci miarę, szkodzi wyartykułowaniu się
rzeczywistych problemów i zagrożeń, przed którymi stoi polski system
polityczny.
Nowa polska demokracja kształtowała się przy braku społeczeństwa
obywatelskiego - było to porozumienie elit, podobnie jak w 1975 r. w Hiszpanii,
czy przechodzeniu do demokracji w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej, lecz,
odwrotnie niż w tamtych przypadkach, nie było burżuazji i klasy średniej,
prywatnych fundacji, niezależnych od państwa instytutów naukowych, wolnej prasy,
domów wydawniczych, stacji telewizyjnych i radiowych. Sfera stricte polityczna
formowała się od góry, pod wpływem ustępującego reżimu; wystarczy przypomnieć,
że pomiędzy utworzeniem rządu Tadeusza Mazowieckiego a pierwszymi w pełni
wolnymi wyborami do parlamentu minęło 26 miesięcy - parlament kontraktowy
pozostawiono nienaruszony nawet po rozwiązaniu PZPR w styczniu 1990 r.! Elity
"okrągłego stołu" nie posiadały swojego partnera po stronie społeczeństwa
obywatelskiego i w efekcie polityka toczyła się "na górze", często wokół kwestii
drugorzędnych z punktu widzenia historycznej szansy, jaka pojawiła się przed
Europą Środkowowschodnią wraz z upadkiem Związku Sowieckiego. Dopiero teraz
społeczeństwo zaczęło płacić cenę za dziesięciolecia istnienia w autokratycznym
gorsecie, bez swobód intelektualnych, łączności ze światem, demokratycznego
kształtowania się przywódców duchowych i politycznych. Podstawowe areny
liberalnej demokracji - rządy prawa, służba cywilna i społeczność ekonomiczna
gwarantująca demokratyczny charakter kapitalizmu - znalazły się w dużym zakresie
w rękach przedstawicieli dawnego systemu, co (samo w sobie naturalne ze względu
na pokojowy charakter transformacji) prawdopodobnie dodatkowo demobilizowało
aktywność społeczną i utrudniało wyłanianie się nowych, demokratycznych
środowisk.
Nowa perspektywa niezależnej lewicy
Gdybyśmy mieli więc
powiedzieć czym jest dzisiaj w Polsce niezależna lewica, to podkreślilibyśmy
następujące kwestie kształtujące jej tożsamość:
Fundament antytotalitarny.
Wyraźna samoświadomość opozycyjnych czy dysydenckich korzeni nowej lewicy, etosu
międzynarodowej lewicy antystalinowskiej, najpełniej wyrażonej w twórczości
Georga Orwella jak i polskiej, narodowej tradycji demokratyczno-republikańskiej,
tak pięknie oddanej przez Stefana Żeromskiego. W praktyce oznacza to
współdziałanie z siłami politycznymi wywodzącymi się z "Solidarności" w procesie
desowietyzacji oraz w dążeniu do wymierzenia sprawiedliwości osobom łamiącym
prawa człowieka w PRL.
Społeczny liberalizm. Polski kapitalizm jest
oligarchiczny, skazujący na marginalizację całe grupy społeczne, nie sprzyjający
kształtowaniu się rzeczywistego, liberalno-demokratycznego ustroju. W istocie,
Polsce grozi społeczna katastrofa, jeżeli programy rządowe nie zostaną
uzupełnione o nową wizję modernizacji, a postsolidarnościowe elity nie
zrozumieją, iż nowy system musi tworzyć szanse polepszenia własnego losu przed
wszystkimi ludźmi. Niezależna lewica przeciwstawia skrajnemu, ekonomicznemu
liberalizmowi z jednej strony i etnicznemu, religijnemu kolektywizmowi z
drugiej, stanowisko solidarności obywatelskiej. Program łączący wolności
obywatelskie, liberalizm polityczny ze społeczną gospodarką rynkową. Obecność
Polski na rynku światowym i kulturowe otwarcie z kształtowaniem się w kraju
demokratycznego kapitalizmu, z budową klas średnich i społecznego kapitału, z
wielką rewolucją edukacyjną polskiego społeczeństwa.
Nowa polityka.
Zrozumienie wyczerpania się polityki pod koniec dwudziestego wieku,
nieadekwatności dzisiejszych podziałów politycznych do stanu współczesnego
świata. Nowa perspektywa niezależnej lewicy wymaga odwagi w poszukiwaniu
inspiracji ideowych i w niegodzeniu się ze stanem, w jakim znajduje się polska
scena polityczna. Nie, nie ma zgody na fałszywy - zastępujący sprawiedliwość -
fundament polskiej demokracji w postaci kompromisu z ludźmi odpowiedzialnymi za
represje, a niekiedy zbrodnie w latach PRL. Na Polskę zdegradowaną latami
totalitarnej gospodarki, propagandy i klientowsko-patronackiej struktury
społecznej. Nie, nie ma zgody na ubożenie, na zapadanie się cywilizacyjne całych
obszarów społecznych. Na oligarchizowanie się polskiego kapitalizmu, na
zamykanie się dróg społecznego awansu. Nowa polityka, wierna przesłaniu
Przedwiośnia, tworzy perspektywę niezależnej lewicy: niepogodzenia się ze
słabością polskiej demokracji, sprzeciwu wobec nędzy i braku szans. Wreszcie,
niech to słowo padnie na koniec wystąpienia, braterstwa razem z tymi, którzy
stanęli dzisiaj w Polsce przed czarną przyszłością własnej
egzystencji.
Józef Pinior
Wykład wygłoszony 1
lipca 1999 na konferencji "Lewica po komunizmie" w Polskim Towarzystwie
Ekonomicznym w Warszawie. Tekst pierwotnie ukazał się w internetowym piśmie
"Magazyn spraw zagranicznych POSŁANIEC" nr 1, grudzień 1999 - luty 2000
(http://www.poslaniec.pl). Przedruk za zgodą i wiedzą Autora oraz Redakcji
"Posłańca". Dziękujemy Pani Bogumile Tyszkiewicz za pomoc w sfinalizowaniu spraw
związanych z przedrukiem.
Filip Memches -
W stronę postkonserwatyzmu. Prawica w obliczu konwergencji
Inspiracją dla polskiej prawicy może być dorobek takich dwudziestowiecznych
myślicieli jak: Wilhelm RÄ,śpke, Richard Weaver czy Christopher Lasch.
Krytycznej ocenie poddali oni polityczną i gospodarczą gigantomanię. Krytyka ta
wiązała się z obroną własności prywatnej oraz wolnego rynku przed groźbą ich
degeneracji. Dostrzeżono tu konieczność utrzymania dla kapitalistycznych
instytucji oparcia w naturalnych wspólnotach, których fundamentem muszą pozostać
tradycja, specyfika tożsamości kulturowej oraz jasny i czytelny kodeks moralny.
A wspólnoty te to: rodzina, społeczność lokalna, no i wreszcie silne, suwerenne
- lecz ograniczone inicjatywami obywateli - państwo. Dziś takie postawienie
sprawy mogłoby zyskać aprobatę nie tylko konserwatystów, ale i niektórych
"zielonych" oraz części lewicy.
W dobie ponowoczesności, globalizacji i
rewolucji informatycznej, w epoce, na którą przypadł "koniec wieku ideologii", i
na którą ma przypaść "koniec historii", dychotomia prawica-lewica w sposób
naturalny zanika. Obecnie następuje swoista konwergencja środowisk i partii,
które jeszcze kilka dekad wstecz toczyły zażarte boje programowe. Dziś prawica
bez przeszkód akceptuje lewicowe postulaty budowy państwa laickiego (vide
francuscy gaulliści), zaś lewica bez oporów przyznaje rację prawicy, iż nie ma
alternatywy gospodarczej dla wolnego rynku (vide brytyjscy labourzyści). Można
odnieść wrażenie, iż niemal każdy z polityków usiłuje stosować się do zalecenia
Leszka Kołakowskiego, aby być "konserwatywno-liberalnym socjalistą".
Fenomen
konwergencji to przejaw pozytywnego procesu, jakim jest odchodzenie w przeszłość
myślenia w kategoriach ideologicznych. Prometejska mitologia, której istotnym
punktem było zawsze tworzenie i wdrażanie w życie mrzonek o powszechnej
szczęśliwości, oficjalnie została uznana za naiwną i przynoszącą straty. Do tej
konkluzji najbardziej przyczyniły się oczywiście dzieje światowego komunizmu, a
zwłaszcza jego zbrodniczość i gospodarcza niewydolność. Dziś politycy - i
prawicowi, i lewicowi - deklarują, że porzucili doktrynalne zaślepienie na rzecz
gotowości do dialogu i "otwartości", bo tylko one - ich zdaniem - pozwalają
dostrzec całą złożoność problemów gospodarczych i społecznych. Promowane są
wyłącznie sprawdzone, "otwarte" recepty i rozwiązania: demokracja i wolny rynek
made in USA. Skoro więc odchodzimy od rozmaitych utopii i wracamy do
"normalności", to jakie kryją się za tym wszystkim zagrożenia?
Różnice
dzielące aktorów sceny politycznej stają się coraz bardziej wirtualne, podobnie
jak wirtualna staje się owa scena. Jej medialny wizerunek odpowiednio
wyprodukowany przez specjalistów od public relations, ma przekonać obywateli, że
najlepszą formą ładu państwowego pozostaje liberalna demokracja, a zakres swobód
i bezpieczeństwa jest szeroki jak nigdy dotąd. Obywatele wegetując w
demoliberalnym letargu, karmią się złudzeniem mocy decyzyjnej, którą przypisują
swojemu uczestnictwu w wyborach. Jednocześnie co jakiś czas panikę w szeregach
establishmentu wywołują "ekstremiści", odrzucający grę pozorów, jaką prowadzą
strony politycznego układu. Ale nawet spektakularne sukcesy wyborcze partii
"ekstremistycznych" (na przykład "wolnościowców" w Austrii) nie naruszyły do tej
pory, i to z rozmaitych względów, fundamentów Systemu. Zapewne mamy do czynienia
z mniejszym złem, bo przecież sytuacja mogłaby się jeszcze bardziej pogorszyć,
gdyby w imię walki o słuszną sprawę do głosu doszli utopijni marzyciele
(prawicowi lub lewicowi, to już bez znaczenia), oderwani od rzeczywistości
szaleńcy i naiwniacy oraz wykorzystujący ich, pociągający za sznurki, twardo
stąpający po ziemi cwani cynicy.
Upadek wszelkich ideologii nie oznacza
bynajmniej powrotu do dawnych, tradycyjnych wierzeń i systemów wartości.
Newage'owa moda na praktykowanie "rozwoju duchowego" ma na celu zaspokajanie
narcystycznych potrzeb chronicznych hedonistów, których grono z każdym
dziesięcioleciem się powiększa, choć wciąż nie brakuje religijnych enklaw, które
wobec dominującej postmodernistycznej papki, stanowią znak sprzeciwu. Ponadto
obowiązuje estetyczny, etyczny i poznawczy permisywizm. Wobec możliwości, jakie
z roku na rok dają osiągnięcia informatyki, medycyny oraz innych
"światopoglądowo neutralnych", "pragmatycznych" dziedzin wiedzy, kwestie
dotyczące Piękna, Dobra i Prawdy interesują coraz mniejszą liczbę ludzi.
Refleksja nad sensem istnienia zdaje się być czynnością wielce jałową wobec
przeżyć dostarczanych przez podróże w wirtualnej przestrzeni. Wobec tego stanu
rzeczy pojawiają się nowe, "optymistyczne" wizje (zastąpiły one dawne
ideologie), jak chociażby zapowiedź nadejścia "społeczeństwa koczowników",
której autorem i gorącym orędownikiem jest znany francuski polityk, jeden ze
spiritus movens mondializmu, Jacques Attali.
Te, w istocie ponure, antyutopie
mają już dziś dla siebie przygotowany podatny grunt. Chodzi tu między innymi o
prymat ekonomii nad polityką. Jej rezultatem jest to, że za naczelną wartość w
życiu publicznym uchodzi w wielu miejscach wolność jednostki i indywidualny
sukces, a nie solidarność i dobro wspólne. W krajach liberalnej demokracji (i
nie tylko) "osiadła" władza pozostaje uzależniona od "koczowniczego" biznesu
(państwa w państwie: koncerny, finansowe instytucje). Drobni przedsiębiorcy są
wywłaszczani, co powoduje erozję poczucia osobistej odpowiedzialności za
posiadane dobra materialne. Globalny rynek w wielu wypadkach uwzględnia lokalną
specyfikę polityczną, gospodarczą, obyczajową, wyłącznie pod pewnymi warunkami.
Pluralizm, do którego zaliczają się swoboda przekonań oraz wielokulturowość,
jest nośnym hasłem, lecz realizowanym przez globalistów tylko wówczas, gdy
przynosi ono im wymierne (czytaj: materialne) korzyści - ostatnio
komercjalizacja muzyki folk stanowi tego dobitny przykład, a przy jego pomocy
mogą oni sprawować "rząd dusz". Dlatego różnorodność w obrębie "globalnej
wioski" to jedynie kamuflaż dla tendencji uniformizacyjnych (rozmaite talk-showy
i telewizyjne reklamówki są ilustracją tezy o postępującej w świecie
uniwersalizacji prymitywizmu, chamstwa i perwersji).
Procesom ewolucji
politycznego dyskursu nie mogła się rzecz jasna oprzeć Polska. Poza tym
specyfika naszych dziejów najnowszych - szczególnie w odniesieniu do okresu
realnego socjalizmu - zaważyła dodatkowo na nieco innym niż na Zachodzie obliczu
sceny politycznej. W kółko powtarzane opinie o "zachowawczości"
postkomunistycznej lewicy oraz "rewolucyjności" postsolidarnościowej prawicy,
zwłaszcza gdy chodzi o problematykę gospodarczą, brzmią obecnie po prostu
banalnie. Ale fakty mówią same za siebie. Transformacja ustrojowa zaczęła się
jeszcze przed rokiem 1989 i obdarzyła przywilejami ekonomicznymi ludzi
związanych z PZPR. Klasa średnia, która powinna być gwarantem trwania i
funkcjonowania instytucji obywatelskich, stabilności państwa i społeczeństwa, w
ciągu dziesięcioleci PRL po części została zlikwidowana, a po części uległa
rozkładowi. Jej miejsce zajęli partyjni oligarchowie i to oni stali się ojcami
chrzestnymi najnowszej wersji kapitalizmu. Taki bieg wydarzeń nie powinien
dziwić, a należy go rozpatrywać w kontekście wszelkich radykalnych,
destrukcyjnych rewolt. Już żyjący w okresie rewolucji francuskiej myśliciele
tradycjonalistyczni, między innymi Joseph de Maistre, byli przekonani, że natura
każdej zbiorowości - podobnie jak natura każdego człowieka z osobna - jest
niezmienna. Jakikolwiek przewrót zmierza, prędzej czy później, do odtworzenia
podstawowych cech porządku przedrewolucyjnego. Jedną z nich jest hierarchia
społeczna. Dziś widzimy, że w minionym stuleciu nie były w stanie jej obalić
nawet najbardziej egalitarystyczne, lewackie reżimy.
Trzeba pamiętać również
o ważnej roli, jaką wciąż w Polsce odgrywa Kościół katolicki, i o jego wpływie
na zaplecze ideowe i elektorat ugrupowań konserwatywnych. W związku z tym
jedynymi sferami, w których jeszcze zachowały się resztki starego podziału
prawica-lewica, są stosunek do tradycji oraz kwestie obyczajowe. Widać to było
chociażby podczas batalii o ustawę antyaborcyjną. Polska prawica z początkiem
nowego wieku stoi więc przed nie sformułowanym wprost dylematem: czy pójść
ścieżką konwergencji, "upragmatycznić" się, upodobnić do swoich
zachodnioeuropejskich odpowiedników, a w efekcie, na krajowym podwórku, do
"konserwatywno-liberalnych socjalistów" z SLD i Unii Wolności (ku czemu skłania
się część polityków AWS), czy też wręcz przeciwnie, poszukiwać ideowej
odrębności i "mocnej" tożsamości, a dzięki temu przetrwać. W przypadku wybrania
drugiej ewentualności, prawica powinna przyjąć rolę opozycji wobec tych
wszystkich negatywnych procesów i zjawisk zaprezentowanych powyżej. Trzeba też
podkreślić, że nie chodzi tu o negowanie procedur demokratycznych i tendencji
globalizacyjnych w całości, lecz o przeciwstawianie się ich licznym bolączkom,
które z rozmaitych przyczyn są lekceważone bądź nawet prezentowane jako symptomy
zdrowia. Należy zarazem sprawić, aby "polityka realna" przezwyciężyła polityczne
"gnozy" i idealistyczne projekcje, ową wspomnianą już, wyrastającą ze spuścizny
PRL, postsolidarnościową "rewolucyjność" z jej poczuciem krzywdy i
resentymentem.
Inspiracją dla polskiej prawicy może być dorobek takich
dwudziestowiecznych myślicieli jak: Wilhelm RÄ,śpke, Richard Weaver czy
Christopher Lasch. Krytycznej ocenie poddali oni polityczną i gospodarczą
gigantomanię. Krytyka ta wiązała się z obroną własności prywatnej oraz wolnego
rynku przed groźbą ich degeneracji. Dostrzeżono tu konieczność utrzymania dla
kapitalistycznych instytucji oparcia w naturalnych wspólnotach, których
fundamentem muszą pozostać tradycja, specyfika tożsamości kulturowej oraz jasny
i czytelny kodeks moralny. A wspólnoty te to: rodzina, społeczność lokalna, no i
wreszcie silne, suwerenne lecz ograniczone inicjatywami obywateli - państwo.
Dziś takie postawienie sprawy mogłoby zyskać aprobatę nie tylko konserwatystów,
ale i niektórych "zielonych" oraz części lewicy. Niewykluczone, że owocem tego
byłoby wieszczone przez brytyjskiego filozofa Johna Graya, wymierzone swoim
ostrzem w indywidualistyczno-konsumpcyjny liberalizm i korupcjogenny "polityczny
kapitalizm", poniekąd wpisujące się w konwergencyjne trendy, porozumienie ponad
podziałami. Umownie można by je nazwać Koalicją Komunitariańską.
W obliczu
nowej fali postmodernistycznej "kontrkultury" (a dziś wartości "kontrkulturowe"
lansuje - inaczej niż w roku 1968 - raczej establishment, a nie opozycja
antysystemowa), zadaniem polskiej prawicy jest aktywna niezgoda na przejawy tego
wszystkiego, co Jan Paweł II określa mianem "cywilizacji śmierci". Chodzi tu o
sprzeciw wobec takich praktyk, jak chociażby legalizacja eutanazji. Papież w
encyklice "Evangelium Vitae" konkluduje: "Reasumując możemy powiedzieć, że
postulowana tu odnowa kultury wymaga od wszystkich odważnego przyjęcia nowego
stylu życia, którego wyrazem jest opieranie konkretnych decyzji na płaszczyźnie
osobistej, rodzinnej, społecznej i międzynarodowej we właściwej skali wartości:
na prymacie 'być' nad 'mieć' i osoby nad rzeczą. Ten odnowiony styl życia domaga
się także zmiany postawy z obojętności na zainteresowanie drugim człowiekiem
oraz z odrzucenia go na akceptację: inni ludzie nie są konkurentami, przed
którymi się trzeba bronić, ale braćmi i siostrami, zasługującymi na solidarność
i na miłość; wzbogacają nas samą swoją obecnością. Nikt nie powinien czuć się
wyłączony z tej mobilizacji na rzecz nowej kultury życia: wszyscy mają do
odegrania ważną rolę". Oczywiście wierność przesłaniu Jana Pawła II nie oznacza
budowy "katolickiego państwa narodu polskiego". Krzyż nie może być pogańskim
totemem, którym wali się po głowach innowierców, agnostyków i ateistów. Trzeba
bowiem pamiętać, iż współczesne fundamentalizmy religijne są chorą reakcją na
radykalną i agresywną sekularyzację życia publicznego. Konsensus w kwestiach
społeczno-obyczajowych mogą więc osiągnąć ludzie rozmaitych wyznań i o
rozmaitych poglądach. Adresatami encykliki, z której pochodzi przywołany cytat,
są nie tylko katolicy, lecz "wszyscy ludzie dobrej woli". W polityce odwoływanie
się do argumentów stricte religijnych nie jest konieczne. Jednak samo nauczanie
społeczne Kościoła nie zmieni jeszcze mentalności ponowoczesnego człowieka.
Najważniejsza bowiem w moim odczuciu - pozostaje misja ewangelizacyjna, która
nie zważa na żadne "zgniłe", teologiczne kompromisy.
Niezależnie od tego, czy
historia zmierza ku swemu zakończeniu, czy też nie, bez względu na to, w jaką
stronę potoczą się dalsze nasze dzieje, Bóg i tak będzie pomagał ludzkości - jak
to czynił i czyni do tej pory - przejść przez najcięższe i najgorsze
czasy.
Filip Memches