Gazeta Wyborcza - 01/02/2003

 

 

MAGDALENA GROCHOWSKA

Odchodził jak Lear

Kazimierz Dejmek

 

 

Jeszcze tylko "Hamlet" i szlus - powiedział przyjacielowi. Przed wyjazdem z Łodzi na Boże Narodzenie kazał przygotować zaproszenia na premierę. Miał po powrocie dopisać na każdym parę słów; nigdy wcześniej tego nie robił. Przyjaciela uwierało słowo "szlus" - co Kazimierz Dejmek ma na myśli? Ale nie śmiał pytać.

Od czasu operacji garnitur na nim wisiał. Stopa nie chciała słuchać ciała, chodził o lasce. Codziennie wieczorem dzwonił ze swojego pokoju w Teatrze Nowym w Łodzi do przyjaciela. Nie wolno było mówić o chorobie.

Forsował się. Próby prowadził dwa razy dziennie. Przeklinał coraz mocniej i aktorzy uznali, że wraca do zdrowia.

Rehabilitacja stopy? - Po premierze. Do lekarza z przeziębieniem? - Po premierze.

Zmarł 31 grudnia 2002 roku, miesiąc przed premierą.

Pan mówi poezję, a chodzi prozą

Na pierwszą próbę "Snu pluskwy" Słobodzianka, dwa lata temu, aktorzy Nowego przyszli kwadrans wcześniej. Sparaliżowani; mówiło się w teatrze, że nadchodzi tyran.

Zaproponował dyskusję nad tekstem.

Janusz Łagodziński, w sztuce Prorok: - Podoba mi się ostatnia sekwencja, w której wszyscy artyści - reżyserzy, aktorzy...

Dejmek przerwał: - No, uważałbym z tym "artyści"...

Zapadła cisza. - Widzę, że pana zdeprymowałem.

- Byłem wściekły - opowiada aktor. - Poczułem się oszukany, że wyciąga nas na rozmowy o tak świeżym materiale, kiedy nasze uwagi nie są jeszcze poukładane. I od razu każdy dostał prztyczka w nos.

W Narodowym w Warszawie, do aktorki: - Za nisko pani ma pupę.

- Ty, Ordon, małpę bym prędzej wytresował niż ciebie.

W Polskim: - Pan stara się mówić poezję, a ma pan nogi piłkarza. Pan chodzi prozą.

Do Jana Englerta, po premierze "Letniego dnia" Mrożka: - Byłem kiedyś w cyrku. Komik jeździł po linie, rzucał prawą ręką do celu, lewą żonglował, puszczał ognie z pyska... Pan był lepszy!

- On mi przez to powiedział, że mam mniej grać, mniej komikować - wspomina Englert. - Nie znam aktora, który by się naprawdę bał Dejmka; on miał przeważnie rację, kiedy krzyczał. Lubił się też pobawić co głupszymi spośród nas, lubił się drażnić. Najgorzej o Dejmku mówią słabi aktorzy - on ich skreślał, nie zauważał. To wśród nich urosła legenda o krwawym siepaczu.

Minuta spóźnienia na próbę - aktor płaci pięć złotych na paczki dla dzieci pod choinkę. Minuta spóźnienia na spektakl kosztuje sto złotych. Pruskie koszary, mówili.

Choćby przedstawienie szło setny raz, oglądał. Dziękował aktorom schodzącym ze sceny. Gdy mówił: - Książę, na chwileczkę proszę... - należało się spodziewać reprymendy.

Ryszard Nawrocki: - Robiłem nagłe zastępstwo w "Vatzlavie" Mrożka, siadałem z kijem na schodach. Schodzę ze sceny zadowolony, a on: "No, gdzie postawiłeś kij?". Postawiłem go o stopień niżej, niż należało.

Asceza

Nie mówił: przedstawienie będzie o tym i o tym, chciałbym, żeby pan zagrał to i to i żeby widz wysnuł taki wniosek... Mówił: przecież pan za to dostaje pieniądze, niech pan pomyśli o tym w domu. Nie dopuszczał do analiz i partnerstwa. Na pytania odpowiadał: nie wiem. Choć wiedział albo przeczuwał.

Pilnował warsztatu: - Nie słyszę końcówek. Nie "puk", tylko "Bóg". Panie Parpasiewicz, jak się mówi: "pipuła" czy "bibuła"?

Gdy po raz drugi objął dyrekcję Nowego w 1974 roku, sformułował lapidarny program: aktorzy muszą się uczyć istotnie mówić, a publiczność - istotnie słuchać. Rozpoczęli próby "Operetki" Gombrowicza, Marek Barbasiewicz grał dyktatora mody Fiora. - Podszedł do mnie i cedzi: zagraj dokładnie siebie, tak jak myślisz, jak patrzysz na ludzi... Poczułem się obnażony. Co to znaczy, że siebie mam zaprząc do roli? Jak przetworzyć to, co się ma w środku, żeby było scenicznie wyraziste? A jednak byłem spokojny; czułem, że nie jestem z tym problemem sam; że za mną stoi ktoś intelektualnie i artystycznie przygotowany, żeby mnie poprowadzić.

Nie znosił nadmiernych emocji; gdy ktoś próbował w roli pofrunąć. - Potrafił rezygnować z nadmiaru własnych pomysłów - opowiada Gustaw Holoubek - odrzucał wszelki barok na rzecz swoistej ascezy. Fanatycznie przywiązany do sensu, a więc do takiej kolejności, aby najpierw uruchomić umysł, a potem emocje; żeby nie zakłamywać się entuzjazmem.

Czasem pytał o teatr: - Co pana zdaniem... jaka następna premiera... - pilnie słuchał odpowiedzi. I robił wprost przeciwnie.

O świcie pod mostem

Ojciec był Czechem, księgowym w więzieniu w Kowlu. Rzeźbiarz amator; milczący, z fajką. Po wojnie został kierownikiem widowni w Teatrze Nowym w Łodzi. Matka pół-Austriaczka, z domieszką krwi ukraińskiej, białoruskiej, polskiej. W domu mówiło się po polsku. Przeprowadzili się do Nowego Sącza, potem Rzeszowa. Zamieszkali w domku za torem, w dzielnicy kolejarskiej Budy. Gdy Kazimierz był w drugiej gimnazjalnej, wybuchła wojna.

Fotografie z lipca 1940 roku: ten wysoki to Kazimierz Mróz, chodzi do szkoły ślusarskiej. Po wojnie wieloletni kierownik techniczny w Nowym. I ordynans, przyjaciel oraz spowiednik Dejmka do ostatnich dni jego życia. Ten z głową na kolanach dziewczyny - to Dejmek. Pracuje w służbie budowlanej Baudienst.

Codziennie o świcie spotykają się pod mostem i idą służyć do mszy na szóstą. W pierwsze piątki miesiąca spowiadają się. Chcą wstąpić do bernardynów, ale spowiednik radzi, by zaczekali na koniec wojny.

Kazimierz Mróz nie wie, dlaczego Dejmek pod koniec wojny utracił wiarę. "Nasze życie jest zbudowane na mordzie i strachu - mówił reżyser krótko przed śmiercią. (...) Humanizm jest rozpaczliwą próbą obrony człowieka przed straszliwą naturą rzeczy. Człowiek (...) w swojej rozpaczy wymyślił nawet Boga. Swoją największą pomyłkę".

Ucieka z Baudienstu. Las. Służy w oddziałach specjalnych Stronnictwa Ludowego. Spalony, ukrywa się w podrzeszowskich wsiach. Jest w ochronie akowskiej radiostacji.

Idzie z kolegami przez most, na akcję. Żar się leje z nieba, ale ubrał się grubo, żeby ukryć broń. Ludzie pod mostem opalają się, kąpią, śmieją, grają w piłkę... I nagle ogarnia go fala wściekłości, i płonie nienawiścią do tych ludzi.

Tyle opowiedział synowi o partyzantce.

Upojenie, rozkosz, zdrada

Ogłoszenie na płocie: aktorzy z Lublina tworzą w Rzeszowie Teatr Narodowy, otwierają studio aktorskie. Kończyła się wojna, dwudziestoletni Dejmek wstąpił do studia. Zagrał Jaśka w "Weselu".

Latem 1946 roku Leon Schiller leczył się w Szklarskiej Porębie. Zobaczył Dejmka w teatrze w Jeleniej Górze. Jesienią zaangażował go w Teatrze Wojska Polskiego w Łodzi.

- Która z postaci Trylogii podobała się koledze najbardziej?

- Skrzetuski i Kmicic.

- To bardzo dobrze.

I tak Dejmek zdał egzamin na trzeci kurs szkoły aktorskiej.

Od piątej ćwiczył dykcję, oddech, mimikę, ciało. Po ósmej siedział już w bibliotece. Potem próby.

Opowiada Andrzej Łapicki: - Był niewysoki, mocno zbudowany; miał jakąś prawdę i siłę w sobie. W "Szczęściu Frania" Perzyńskiego zagrał znakomicie, mówiło się, że to nowy Jaracz.

Lech Ordon grał wówczas z Dejmkiem w "Krakowiakach i Góralach" w reżyserii Schillera. - Zadziorny był - opowiada. - Miał jedną parę butów i dwie koszuliny. A Schiller to był dla niego Bóg.

Skręcił nogę i zastąpiono go w "Krakowiakach...". Po raz pierwszy obejrzał spektakl z widowni. Wspominał po latach, że przeżył wtedy upojenie i rozkosz; że ponad sceną unosił się duch Schillera - teatralnego maga, wielkiego poety teatru. "W ostatecznym rachunku wszystko w teatrze zawdzięczam jemu".

Lecz im bardziej wielbili Schillera, tym bardziej się przeciwko niemu buntowali. Mówili: estetyzmy i poezjowanie. Burżujski teatr. Pięknoduchostwo. Mistyczne opary.

Andrzej Łapicki: - Dejmek uważał, że granie sztuk z tzw. repertuaru poetyckiego jest bzdurą; polityka stanowi tak ważną część życia społecznego, że musi znaleźć odbicie na scenie.

Kiedy w 1949 roku Schiller obejmował Polski w Warszawie, zaproponował młodym angaże. Odmówili.

Spadliśmy jak gwiazdka z nieba

Nauczył się rosyjskiego, żeby czytać w oryginale "Etykę" reformatora teatru Konstantina Stanisławskiego. Jak Biblię studiuje z przyjaciółmi jego technikę aktorską. Warmiński, Dejmek, Rachwalska, Kłosiński, Pilarski, Baer, Skarżanka... Tworzą kółko samokształceniowe o nazwie Grupa Młodych Aktorów. Ta dwudziestka wychowanków Schillera w marcu 1949 roku przedstawia Ministerstwu Kultury swój program.

Chcą założyć teatr i służyć "najszczytniejszym hasłom humanizmu". Chcą podnieść swą świadomość polityczną, bo bez niej "nie można ukształtować światopoglądu artystycznego". Chcą pracować "w duchu marksizmu-leninizmu", bo socjalizm jest jedyną twórczą siłą epoki. Niech ich teatr oglądają nie drobnomieszczanie, snobi i intelektualiści, tylko "nowy człowiek".

- Spadliśmy jak gwiazdka z nieba tym, którzy zarządzili doktrynę realizmu socjalistycznego - mówił po latach Dejmek. (Tę estetykę proklamowano na Zjeździe Literatów w Szczecinie, dwa miesiące przed memoriałem Grupy).

- Byliśmy czyści, nie byliśmy interesowni - powiedział krótko przed śmiercią.

Zadzwonił wiceminister Włodzimierz Sokorski; przydzielono im w Łodzi lokal po Kameralnym, ulica Przejazd 34. Tak powstał Teatr Nowy.

Jesienią 1949 roku wystawiają "Brygadę szlifierza Karhana" Vaska Kani - czeskiego robotnika, syna pastucha i dojarki. Z prawdziwą szlifierką na scenie - pracy przy maszynie uczyli się w fabryce Wifamy. Nawet radzieckie produkcyjniaki, które pokazano tego roku na Festiwalu Sztuk Radzieckich, w porównaniu z "Brygadą..." wypadały blado. W książce uwag jakiś student pisze: "Jestem reakcjonistą, ale przekonaliście mnie".

Grają sztukę w Warszawie, na widowni prezydent, premier i cały rząd. Krytycy zestawiają ją z Szekspirem, Molierem, Gorkim. Ministerstwo daje Nowemu milion złotych nagrody. A na afiszach dopiski: "Precz ze sługusami Stalina!".

Andrzej Łapicki: - To był knot dramaturgiczny, ale oni go zrobili z wielkim zapałem.

Przyszedł za kulisy stary aktor i mówi ze łzami: - Przez całe życie zabawiałem publiczność małżeńskimi trójkątami, a teraz wreszcie zobaczyłem teatr, któremu o coś chodzi!

Gdy przygotowują "Zwycięstwo" Janusza Warmińskiego (o zakładaniu spółdzielni produkcyjnej), studiują pracę rolnika, brnąc w błocie w prawdziwej spółdzielni. Dejmek zapewnia Barbarę Rachwalską, że jeszcze rok, a chleb i mleko będą w Polsce za darmo...

Krótko po wojnie odmówił zapisania się do PPR ("na komunistę się nie nadaję, jestem socjalistą"), teraz spontanicznie wstępuje do PZPR, wraz z zespołem.

Byłem faszystą-stalinowcem

Szlachetny i ideowy czy koniunkturalista i karierowicz? W 1979 roku w rozmowie z Wiktorem Woroszylskim dla podziemnego "Zapisu" Dejmek analizował swą podatność na stalinizm. Bez krygowania, chłodno, jak chirurg. Oto bezczelni gówniarze, pozbawieni delikatności wobec wszystkiego, co było przed nimi. Wabi ich władza - po ojcowsku: "cip, cip, kurki, do ziarenek, do ziarenek...". W tym samym czasie, gdy grają "Brygadę...", ktoś mu opowiada o bestialstwach Służby Bezpieczeństwa. Pomyślał: "reakcyjne brednie, to się dziać u nas nie może". Ale czy za takim przekonaniem, pyta Woroszylskiego, nie kryło się utajone przyzwolenie?

"Wciąż podejrzewam siebie o pewną nieczystość postępowania w tamtym okresie. Czy nie za łatwo uznałem socjalizm za jedyną siłę twórczą?".

Miał dziewięć lat. Na ostatnim piętrze więzienia w Kowlu siedzieli komuniści. 1 maja przebili dziury między celami, wywiesili czerwone płachty, rzucali cegłami. Widział, jak przyjechała konna straż i spacyfikowała więźniów.

Organizator strajków chłopskich na Rzeszowszczyźnie opowiadał chłopcu o ich przebiegu; o zabitych i rannych.

W trzydziestym szóstym czytywał demokratyczno-liberalne "Wiadomości Literackie". Pod koniec wojny agitował chłopów do reformy rolnej.

Chciał tego wszystkiego: Trasy WZ i Mariensztatu, elektryfikacji i awansu wsi, walki z analfabetyzmem i planu trzyletniego, i nowej mentalności ludzkiej.

A może przyczyna tkwi głębiej? Rzeszów, łapanka. Ukrył się nad rzeczką. Widzi hitlerowców w gumowych płaszczach, już wchodzą do jego domu. Ogarnia go nienawiść; przysięga sobie, że kiedyś będzie chodził w gumowym płaszczu po niemieckich mieszkaniach i wygarniał ludzi do obozu... Wychodzą! - rodzice znali niemiecki, zdołali się wybronić.

Przeżycie o takim nasileniu i napięciu nie może nie zdeformować ludzkiego serca, umysłu, charakteru i duszy - mówił Woroszylskiemu. "To jest jak pęknięcie kości, pęknięcie ramienia, które się zrośnie, ale już nie będzie takie jak dawniej". - Byłem faszystą-stalinowcem - wyznał.

Do końca życia upominał się o prawdziwy socjalizm, o system sprawiedliwości społecznej. "Idee socjalistyczne powrócą - mówił niedawno. Socjalizm jest zbyt wielkim osiągnięciem ludzkiej myśli, ludzkiej uczciwości i wyobraźni".

Niech żyje przyjaźń szwajcarsko-portugalska!

Najpierw drobiazgi dawały do myślenia. W połowie 1950 roku ministerstwo nakazało dyrektorom teatrów, by prowadzili dzienniczek zajęć. Dejmek, dyrektor Nowego, notuje: kto dzwonił, co mówił, co sam odpowiedział. Ale nie podoba mu się ta policyjna skrzętność.

Próba generalna "Horsztyńskiego" w reżyserii Warmińskiego, listopad 1951, czwarta rano. Minister Sokorski do Dejmka: - Słowo "Moskal" pada ze sceny czterdzieści razy, ciachnijcie o połowę.

Skąd ten zwrot - od szlifierki do Słowackiego? Z tęsknoty za poezją.

Po premierze Leon Schiller pochwalił swoich uczniów. Wychodząc, dodał: - A jednak szkoda, że panowie nie wzięli pod uwagę, że Słowacki naprawdę wielkim poetą był...

To zdanie obudziło w Dejmku nieufność wobec teatru, który realizowali. Zaczynał rozumieć: bojowe uniformy, które przywdziali, by zmieniać świat, to w gruncie rzeczy liberie lokajskie. Z drobnej uwagi Schillera - podkreślał - zrodził się jego prawdziwy teatr.

"Łaźnię" Majakowskiego (1954) zaczęli próbować nocami i w tajemnicy, początkowo bez zgody cenzury. Oto świat spotworniałej biurokracji. Kolejka petentów szeleści podaniami. Naczdyrdups i jego gładziutki pomagier Optimistienka puszczają wciąż tę samą płytę: odmówić... odmówić... odmówić. Publiczność jest zaskoczona. A więc taki może być teatr? Jaskrawy, cyrkowy, dowcipny, ostro atakujący rzeczywistość? Kiedy wszystkie Naczdyrdupsy stoją koło siebie i machają tłustymi rączkami do tłumu, widzowie nie mają wątpliwości, że to trybuna pierwszomajowa.

- Pierwszy w teatrze zwiastun odwilży - mówi o "Łaźni" Andrzej Łapicki.

Ta Szwajcaria ze "Święta Winkelrida" Andrzejewskiego i Zagórskiego (wrzesień 1956) wydaje się publiczności dziwnie znajoma. Po scenie chodzą Cyrankiewicz i inne figury z pierwszych stron gazet. Z tarczami z sera szwajcarskiego w ręku uprawiają propagandę wspaniałej rzeczywistości. Konstancja z zapałem uczy dzieci okrzyku: "Niech żyje przyjaźń szwajcarsko-portugalska!". Półkabaret, karykatura, groteska, szyderstwo.

- Siedziałam na widowni i czułam ulgę, że to, czym nas dotąd straszono, można po prostu wyśmiać - wspomina Elżbieta Wysińska, teatrolog.

- Wyszliśmy z przedstawienia - opowiada prof. Anna Kuligowska-Korzeniewska, historyk teatru, wówczas uczennica - i chodziliśmy w kółko marszowym krokiem, skandując: "Win-kel-ri-dzie, Win-kel-ri-dzie/ Fe-de-ra-cji bo-ha-te-rze!". Ten teatr działał z wielką siłą na naszą potrzebę mierzenia się z aktualnością. Poprzez swój repertuar Dejmek wyrażał emocje polityczne i wyprzedzał nadchodzące zdarzenia.

Jak to się stało, że pierwszą odwilżową sztukę mógł wystawić dwa lata przed Październikiem? Dzięki dwóm komunistycznym babom - opowiadał. Obie go uwielbiały.

Michalina Tatarkówna-Majkowska, pierwszy sekretarz komitetu miejskiego PZPR, tkaczka. Z wydatnym biustem i koroną uplecioną wokół głowy. Taką ją zobaczył Chruszczow i - jak głosiła plotka - wpadła mu w oko. Stąd brała się jej polityczna potęga. Prosta i inteligentna, miała ambicję, żeby Łódź uczynić ośrodkiem kultury. Gdy po kilku przedstawieniach zdjęto "Ciemności kryją ziemię", przeciwstawiła się Warszawie i przywróciła sztukę.

Maria Lorberowa, szefowa cenzury. Rude włosy, żywe oczy. Gdy przychodziła do teatru, Dejmek dżentelmeńsko puszczał ją przodem, a potem klepał w pośladek. Chichotała. - Słuchajcie, Dejmek - lubiła mawiać - jak wam stara Żydówka mówi "skreślcie", to wy to skreślcie...

Wyszydzał, bo wciąż chciał naprawiać socjalizm. W "Ciemności kryją ziemię" Andrzejewskiego (1957) poważnie i gorzko rachuje się z socjalizmem.

Scena zakryta żelazną kurtyną; padają na nią świetlne plamy, zarysy kształtów. Wielki Inkwizytor obnaża mechanizmy przemocy. W finale mówi: musimy zburzyć to wszystko, co wśród złudnych urojeń zbudowaliśmy kosztem ludzkich cierpień. Szaleństwo naszej wiary trzeba nazwać szaleństwem, a jej fałsz - fałszem. Trzeba się będzie nauczyć żyć bez Boga i bez szatana.

Gazety piszą, że Dejmek dał artystyczny wyraz "niespokojnym sumieniom październikowego pokolenia".

Trzy dni choruję z zazdrości

Gdy wykańczali w Warszawie Schillera, Dejmek zaproponował mu etatową współpracę z Nowym. Człowiekowi odstawionemu przez władze na boczny tor; staremu, wyleniałemu, zlekceważonemu lwu, jak stwierdzą potem historycy. "Czuję się w obowiązku powiedzieć - pisze Dejmek w marcu 1953 roku - że jest to dla naszego teatru i dla mnie wielki zaszczyt". Schiller się zapalił, ale do współpracy nie doszło, bo umarł.

Bohdan Korzeniewski przygotowywał się w 1956 roku do wystawienia "Nie-Boskiej komedii" Krasińskiego. Władze nie dały zgody. Wtedy Dejmek zaproponował mu realizację "Nie-Boskiej" w Nowym. "Z taką swoją awanturniczością (...) pojechał prosto do KC - opowiadał Korzeniewski. (...) I kiedy mu powiedziano, że moje opracowanie sceniczne jest reakcyjne, zapytał - na czym towarzysze to opierają? (...) Dzięki energii Dejmka w roku 1959 doszło wreszcie do powojennej premiery dramatu".

Ale bywało też tak: druga dyrekcja Dejmka w Nowym, kwiecień 1976 roku. Bohdan Korzeniewski przygotowywał "Króla Jelenia II", bufonadę według Carla Gozziego. Dejmek zdjął ją w dniu próby generalnej pod zarzutem, że nie spełnia wymagań artystycznych. Pamiętają mu, że tego dnia członkowie rady artystycznej jak maszynki recytowali krytykę przedstawienia. Niektórzy pamiętają z prób, że było piękne.

Rok później prasa podała, że Korzeniewski przełożył "Świętoszka" Moliera. I zaraz przyszedł list od Dejmka. Przepraszał za "Króla Jelenia II", może zbyt pochopnie wtedy postąpił... I zaproponował wystawienie "Świętoszka" w Nowym, do premiery doszło.

Mówią, że jego teatry były zawsze teatrami Dejmka - nie dopuszczał u siebie do artystycznej rywalizacji reżyserskiej. A kiedy zatrudniał czasem wybitnych reżyserów, to zawsze prowadził bufetową grę przeciwko nim i dręczył ich szyderczą i brutalną krytyką.

Owszem, jest zawistnikiem, przyznał w wywiadzie, jak widzi dobre przedstawienie, to trzy dni choruje z zazdrości.

Syn

Piotr ma po ojcu wyraziste oczy i - jak on - pali papierosa za papierosem. Producent filmowy, skończył szkołę aktorską. Wychowywały go rekwizytornie, maszynerie, stołówki i pakamery Nowego i Narodowego. Matka jest aktorką.

- Ojciec nie ujawniał uczuć. Bardzo rzadko dawał sygnały, że ludzie, z którymi żyje, nie są mu obojętni. Wyrażał to niezdarnie. Czasem zdarzało mu się powiedzieć, że nie pieprzę bzdur. Taka pochwała a rebours.

Ich drogi rozeszły się.

- Mnie się wydaje, że motorem jego działalności artystycznej - a tylko to go w istocie interesowało - było poczucie osobistego osamotnienia; poczucie, że jest niezrozumiany i odtrącony. Tak aranżował sytuacje, a był w tym mistrzem, żeby prowokować odtrącenie. Było mu to potrzebne...

- Żeby się uwolnić od wszystkiego, co nie dotyczy sztuki?

- ...i cierpieć z tego powodu.

Natura ziemniaka

Tak go widzą.

Mała dziewczynka w nim drzemała, wyczulona na siebie panienka. Łatwo ją było zranić, więc pokrył się skorupą chamstwa.

Lub odwrotnie: nie miał nic z miękkości, mężczyzna w klasycznym wydaniu. Żadnego czułego gestu.

Kaktus. Nastawiał igły i nie dawał się dotknąć ani przyciągnąć; zawsze osobny. Pełen wschodniej zapiekłości. Odyniec.

Asentymentalny. Niesłychanie sentymentalny. Dumny i pyszny. Natura ziemniaka. Z żużlu. Udawał macho.

Janusz Łagodziński: - Jeździłem z nim wielokrotnie samochodem z Łodzi do Warszawy. Interesował się tym, co robię zawodowo, gadaliśmy o moim domu na wsi, w cztery oczy nigdy nie kłuł.

Widziano, jak płakał, oglądając przedstawienia.

Gustaw Holoubek: - On się dostał w kleszcze neurozy przez siebie stworzonej. Wyrażała się w osiemdziesięciu papierosach dziennie. To był odruch, który pozwalał oddalać chwilę wściekłości.

W dzieciństwie jego ojciec był dla niego Bogiem. Aż pewnego dnia mit prysł. Poszli do pana naczelnika i ojciec kłaniał mu się nisko. Syn zrzucił koronę z głowy ojca. Potem nikt nie widział Kazimierza Dejmka kłaniającego się.

W samochodzie, gdy mówili z Markiem Barbasiewiczem, jak żyć, powiedział: - Zaprzesz się samego siebie, będzie ci dużo gorzej. Potem sam siebie będziesz osrywał. Lepiej jest powalczyć.

Z powodu obecności w tym kraju

Teatr Narodowy w Warszawie obejmuje w 1962 roku. W bufecie wita się ze znanym, starym aktorem, a ten - znaczącym szeptem: - Kto to jest?

Warszawa dobrze wiedziała, kim był, jeździła do Łodzi na wszystkie jego premiery.

- Ten niechętny stosunek brał się trochę z zazdrości o jego sławę reżyserską - mówi Anna Kuligowska-Korzeniewska. - I pamiętano mu ciągle, że był ulubieńcem Bieruta.

Chce zbudować w Narodowym kanon przedstawień sztuk polskich oraz wybitnych dramatów zagranicznych; żelazny repertuar, długo utrzymywany na afiszu. Chce szukać źródeł polskiej kultury i komentować współczesność.

- Uważał, że teatr ma pełnić funkcje społeczne - mówi prof. Edward Krasiński, historyk teatru - ma kształtować postawy, uczyć, podnosić problemy moralne.

Tworzy znakomity zespół: Barszczewska, Mikołajska, Krafftówna, Łuczycka, Rachwalska, Holoubek, Baer, Gogolewski, Mrożewski, Zaczyk, Duriasz, Żarnecki... Wystawi Reja, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Fredrę, Żeromskiego, Witkacego, Ajschylosa, Eurypidesa, Szekspira, Czechowa.

- Za sprawą Dejmka ten teatr stał się rzeczywiście narodowym - mówi Gustaw Holoubek. - Nie idzie tu o pozycje repertuarowe z literatury polskiej ani o jakąś pseudoludowość. Wszystko, co się w tym teatrze działo, działo się z powodu obecności w tej stronie świata, w tym kraju, w stosunku do tej publiczności. I działo się w sposób, który odpowiadał temu, co każdy z nas intuicyjnie czuje jako polskość.

Potem Polakom pomieszały się zmysły

Jezus zstępuje do piekieł. Bogdan Baer schodzi po drabinie i wali pastorałem diabły. To scena z "Historyi o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" Mikołaja z Wilkowiecka (1961,1962). Przyszedł ktoś z partii i mówi: - Sztuka religiancka. Przyszedł ktoś z Kościoła. - Kaziu, jak mogłeś dopuścić, żeby Jezus Chrystus bił pastorałem w drabinę, którą trzymają diabły? To uwłaczające.

Dejmek: - To nie mamy o czym mówić.

- Pamiętam to przedstawienie, żywioł komediowy brał w nim górę nad materią religijną - mówi prof. Anna Kuligowska-Korzeniewska. - Dejmek kazał postaciom recytować nie tylko role, lecz także didaskalia: "z naciskiem", "wesoło", i one sprawiały, że na widowni wybuchały gromkie śmiechy. Włączył też intermedia staropolskie, przaśne i rubaszne.

Sekretarz Episkopatu wystosował list do premiera z protestem wobec kpin z dogmatu o zmartwychwstaniu.

Urzeka Dejmka staropolszczyzna, bo - jak mówi - w niej Polacy są normalni. Utrata niepodległości pomieszała im potem zmysły i odtąd wszystko jest w Polsce zwariowane. Zaś szczytem wariactwa jest polski dramat romantyczny.

Edward Krasiński: - Był samoukiem. On nie zgłębił literatury romantycznej, nie zaczadził się nią, szukał w niej wyłącznie przebitek współczesnych i chciał z niej robić teatr współczesny. Nie wykształcił w sobie wrażliwości na tę poezję i głębokie warstwy myśli politycznej, metafizycznej, które ta literatura niesie.

"Przeczytałem nie tak dawno całego Słowackiego, Wyspiańskiego itd. Nic się we mnie nie odezwało" - wyznał krótko przed śmiercią.

W dwusetną rocznicę założenia Narodowego, jesienią 1965 roku, reżyseruje "Kordiana" Słowackiego. Pełny tekst, ponad cztery godziny spektaklu, ledwie żywa publiczność opuszcza teatr przed północą. Przedstawienie nużące i chwiejne, orzeka krytyka, jakby zrobił je z obowiązku.

Zwierza się, że z trwogą myśli o "Dziadach". O tych wszystkich mszach i tajnych obrządkach narodowych, do których w tragicznych chwilach odwołuje się Polak.

Rozumni szałem

Na premierę, w listopadzie 1967 roku, przyszli dostojnicy partyjni. Na kolejny spektakl - delegacja pisarzy radzieckich. Pisarze wyrażają uznanie i zapraszają "Dziady" do Moskwy. Ale partia każe ograniczyć liczbę przedstawień.

Kto wymyślił, żeby pięćdziesiątą rocznicę rewolucji październikowej uczcić dramatem Mickiewicza? Dejmek wyjaśniał po Marcu, że chciał mówić o rewolucji poważnie, nie poprzez służalcze sztuczydła. - "Dziady" są dla mnie chyba największym rewolucyjnym utworem literatury dramatycznej świata.

Prof. Edward Krasiński: - Naprawdę to Stanisław Witold Balicki, dyrektor generalny w Ministerstwie Kultury, był autorem tego pomysłu: Dejmek zrobi "Dziady" i wywieziemy je do Moskwy w ramach pojednania. Jesteśmy już na tym etapie, że możemy sobie powiedzieć prawdę - to, co Puszkin mówi o nas, i to, co Mickiewicz mówi o was - możemy mówić wspólnie. O ile Dejmek zainicjował swoimi spektaklami Październik, to nie przeczuł Marca. On został wmanipulowany w akcję przygotowaną wiele miesięcy wcześniej. Żeby dokonać przewrotu wewnętrznego w partii, wymyślono "Dziady".

Dekoracje ascetyczne: wysokie wrota zwieńczone trzema parami krzyży; piętrowe dzwonnice; czarne tło. Holoubek - jako Gustaw-Konrad - gra powściągliwie, dwadzieścia dwie minuty Improwizacji mówi niemal bez podniesienia głosu.

- "Dziady" były zawsze grane na takim rozchwianiu romantycznym - opowiada Jerzy Markuszewski, reżyser. - Holoubek zrozumiał powiedzenie Mickiewicza: rozumni szałem. Wprowadził ogromną dyscyplinę myślową. Sądzę, że dopiero w jego interpretacji Polacy po raz pierwszy zrozumieli Wielką Improwizację, o co w tych "Dziadach" chodzi. Na tym polegał fenomen tego przedstawienia.

Bohdan Korzeniewski był na jednym z pierwszych spektakli - nie zauważył polityki. Przedstawienie rewolucjonizowało się w miarę rozwoju wydarzeń, przy udziale prowokatorów, mówił potem.

Plotki obiegają Warszawę: Holoubek zszedł do pierwszego rzędu i potrząsnął kajdanami nad głową ambasadora radzieckiego! Wkrótce zdejmą "Dziady"!

Wydział kultury KC opiniuje: antyrosyjskie, antyradzieckie, religianckie; zarzucają Dejmkowi, że dopisał kilka prowokacyjnych scen. Reżyser szuka kompromisu; ostatnią scenę - Konrada w kajdanach - zastępuje Guślarzem. Dzwoni kilkakrotnie do Zenona Kliszki, członka Biura Politycznego KC, ale nie chcą mu udzielić posłuchania.

- Już stracił zaufanie władzy - wspomina Józef Tejchma, wówczas sekretarz KC - już na niego nie stawiali. Chcieli zdjąć "Dziady" jego rękami, ale on się na to nie zgodził.

Korzeniewski do Dejmka: - Pan przecenia siebie i ten spektakl, pan tych wydarzeń nie stworzył, pan został użyty.

Przed ostatnim przedstawieniem, 30 stycznia 1968 roku, drzwi Narodowego szturmuje kilkadziesiąt osób bez biletów. Kapitan milicji wydaje rozkaz: wpuścić!

Publiczność napięta, pulsuje, wyczulona na każdy cień aluzji politycznej. Wybuchy braw, gdy ze sceny padają słowa: "A rząd ma swoje widoki, ma głębokie cele, które musi ukrywać"; "Ruble rosyjskie, widzę, bardzo niebezpieczne". Studenci skandują: "Dej-mek! Dej-mek!", a gdy reżyser ulatnia się z loży: "Nie-po-dle-głość bez cen-zu-ry!". Potem tłum wylewa się na ulicę i maszeruje na Krakowskie Przedmieście pod pomnik poety: "Mic-kie-wi-cza! Mic-kie-wi-cza!".

W telewizji Witold Filler uzasadnia zdjęcie "Dziadów": wypaczone i zwichnięte, rozmienione na drobną politykę.

Kołtun oczarowany socjalizmem

Przyszedł za kulisy, tego wieczoru grano "Człowieka z budki suflera" Rittnera. Oczy zmącone alkoholem, na ramionach kożuch. Nagle wcisnął na głowę cylinder przygotowany dla Mrożewskiego i wszedł na scenę. Mrożewski, jakby nigdy nic: - Proszę chwileczkę zaczekać, załatwię sprawę z tym panem... Dejmek, niezrażony publicznością: - Ze mną pan już nic załatwiać nie będzie... Potem ukarał się kwotą 10 tysięcy złotych - na fundusz socjalny.

Jego interpretacja "Dziadów" jest wierna literze i duchowi arcydzieła, napisał do partii po zdjęciu przedstawienia. Jako materialista mistyczną sferę utworu zinterpretował w kategoriach obrzędowych i ludowych; zakaz grania jest prowokacją antynarodową i antyradziecką; jako członek partii - protestuje.

Ale już go wessała historia. Grzmi z trybuny Władysław Gomułka: - Nie można pozwolić, aby w imię abstrakcyjnej wolności i inscenizacyjnej dowolności przekształcać antycarskie ostrze "Dziadów" w antyradziecki oręż! Oklaski.

Przed naradą komitetu warszawskiego partii poświeconą "Dziadom" sprawdzają zaproszenia, wejście zatarasowali stołem. Dejmek podaje zaproszenie, drą je demonstracyjnie na strzępy. Wkrótce wyrzucą go z partii.

Jacyś panowie przeglądają akta Piotra w liceum. Po pobiciu pisarza Stefana Kisielewskiego przez "nieznanych sprawców" rodzice wysyłają Piotra do dziadków w Łodzi. I zakazują mu wychodzić nawet po bułki.

Jeszcze w grudniu Dejmek opróżnił gabinet w teatrze ze swoich papierzysk. Płynęły do partii donosy, głównie od trzeciorzędnych aktorów: że dyktator, zdrajca partii, wulgarny. Latem 1968 roku wręczono mu w ministerstwie dymisję, proponując jednocześnie dyrekcję Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Odmówił.

- Co zamierza pan robić?

- Zaangażuję się jako reżyser.

- Nie będzie to możliwe bez naszej zgody.

- To pójdę do PGR-u.

- I to się panu nie uda...

Gdy żegnał się z zespołem, powiedział, że granicą upodlenia jest zaparcie się siebie. Odeszło wraz z nim około trzydziestu aktorów.

Odtąd przez kilka sezonów będzie "Schlafwagen Regisseur", jak mawiał, artystą wędrownym. W Niemczech, Norwegii, Jugosławii, we Włoszech.

W 1981 roku wygłosił na Uniwersytecie Warszawskim odczyt o "Dziadach" i Marcu. Powiedział: nie wolno było wmanewrować do tej rozgrywki politycznej kwestii żydowskiej. Nie wolno było budzić emocji kołtuna, szczególnie podatnego na antysemicką argumentację. Marzec zhańbił Polaków i socjalizm. Ten marcowy socjalizm oczarował polskiego kołtuna. Pod naszą szerokością geograficzną stosunek do kwestii żydowskiej jest miarą przyzwoitości.

Uniwersyteckiej publiczności nie opowiedział scen z Rzeszowa, z jesieni 1944 roku. Teatr, w którym pod koniec wojny zadebiutował, mieścił się w dawnej dzielnicy żydowskiej. Gdy szedł raz na próbę, zobaczył ocalałą z Zagłady grupę Żydów, wprowadzali się do kamienicy naprzeciwko teatru. Następnego dnia zobaczył kilkoro z tej grupy - półmartwych. Tej nocy jacyś ludzie wdarli się do kamienicy i mordowali Żydów.

Z Europy, z Polesia

W filmie biograficznym upomina się z goryczą o uznanie dla "Namiestnika" Hochhutha (1966), z wybitną rolą Holoubka. Uważał, że ta sztuka - ostra krytyka Piusa XII - to jedna z najlepszych jego reżyserii. - Ale tak się przyjęło, że "Namiestnika" nie ma, a są "Dziady".

Ofiara myślenia politycznego, mówią dziś o Dejmku historycy - najpierw zabiły go "Dziady", potem kolejne polityczne eksplozje.

Jan Englert: - Jego wielkim cierpieniem było to, że "Dziadów" nigdy nie oceniano w sensie artystycznym. Szlag go trafiał, że nikt nie pamiętał, jakie to było przedstawienie, tylko to, że wszyscy poszli potem pod pomnik; że "Dziady" Swinarskiego z 1973 roku są uznane za arcydzieło sztuki reżyserskiej, a jego - za pryszcz polityczny. Miał przeświadczenie, że spektakl Swinarskiego był zrobiony na zamówienie polityczne, rozdmuchany, by zatrzeć znaczenie jego "Dziadów".

Jerzy Markuszewski: - Bzdura!

- Spektakl Dejmka to były najbardziej polskie "Dziady", jakie wystawiono w teatrze polskim - mówi Andrzej Łapicki. - Zaś o przedstawieniu Swinarskiego pisano: nareszcie "Dziady" uniwersalne, mógł je napisać Goethe! "Dziady" Dejmka mógł napisać tylko jakiś chytry Żmudzin z zapadłej dziury między Białorusią a Litwą; geniusz, który zawarł w utworze to wszystko, co bolało Polaka przez 300 lat, co szarpie wnętrze i dzisiaj. A "Dziady" Swinarskiego mogły się dziać zawsze i wszędzie. Swinarski był Europejczykiem, a my tu jesteśmy z Polesia. Po przedstawieniu Dejmka publiczność wyszła bić się z milicją, po spektaklu Swinarskiego paru intelektualistów poszło na wódkę. Więc w tym sensie "Dziady" Swinarskiego były przeciwko "Dziadom" Dejmka.

Mam dalej robić te buty?

Drugą dyrekcję w łódzkim Teatrze Nowym rozpoczyna sukcesem "Operetki" Gombrowicza (1975). Europa na scenie jeszcze świetna, ale już nadgniła. Reżyser wyznaje, że wobec pogłębiającej się pustki moralnej i społecznej bezradności, wobec zdziczenia i chamstwa, wobec podwójnej moralności chce kierować uwagę widza na problemy etyczne.

Parę miesięcy później wystawia "Dialogus de Passione", opowieść o męce Jezusa na podstawie siedemnastowiecznych tekstów. Chrystusa - na osiołku, upadającego, klęczącego, krzyżowanego i bitego - grają rzeźby. - Pamiętam, jak zrodził się ten pomysł - opowiada Piotr. - Ojciec powiedział: markowanie bicia będzie tylko śmieszne, trzeba bić naprawdę.

Mieczysław Kalenik, biczownik w warszawskiej wersji przedstawienia: - Mieliśmy opory, jak to - bić? Dejmek krzyczy: wal, to jest drewno! Więc waliłem Chrystusa w twarz żelazną rękawicą. Ktoś bił łańcuchem, kopał. Aż czuliśmy fizyczne zmęczenie. Z widowni rozlegały się krzyki: "Nie bij!".

"Nieruchoma figura zachowuje dostojeństwo istoty wolnej od namiętności" - notuje Zbigniew Raszewski. Tematem tego dzieła jest ludzkie zaślepienie i kwestia wartości ukrytych, stwierdza historyk. Instynkt niszczenia tratuje wszystko prócz siły moralnej. Wartości moralne są atakowane w każdych czasach i są bezbronne.

Tym razem Kościół wysyła na przedstawienia grupy kleryków.

Pod koniec lat 70. recenzje są coraz chłodniejsze, coraz mniej publiczności w Nowym. Dejmek rezygnuje z dyrekcji - z goryczą i w poczuciu niespełnienia. "Może po prostu mój program artystyczny był za pyszny?". Mówi w podziemnym "Zapisie", że uczestniczy w życiu społecznym poprzez teatr, ale czy ma dalej robić te buty? I udawać, że nic się w Polsce nie dzieje? Opowiada Woroszylskiemu: w teatrze brakuje nawet szpilek. "Nieznani sprawcy" biją Jacka Kuronia. Wprowadzono niesłychane poprawki do konstytucji. Ogranicza się autonomię uniwersytetów. - Naprawdę nie mam pojęcia, co w tym wszystkim zrobić z moimi butami.

Nie dmuchał w tę samą dutkę

Do gabinetu dyrektorskiego w Teatrze Polskim w Warszawie "Solidarność" wnosi go ze śpiewem i - dosłownie - na rękach. Nasz wspaniały Dejmek, bohater marcowy! Jest rok 1981.

Na nadzwyczajnym walnym zjeździe SPATiF-ZASP w kwietniu tego roku namawiają go na prezesurę, ale odmawia. Mianują go kierownikiem Rady Artystycznej ZASP "z uwagi na jego zasługi dla teatru polskiego, wiedzę i autorytet moralny".

- Był wtedy papieżem - opowiada Andrzej Łapicki. - Ze wszystkim latano do Kazia. Gdy kandydowałem na rektora Szkoły Teatralnej, to wybitne postacie, ciotki rewolucji, pytały Kazia o zdanie. Ale zaraz się na niego wszyscy poobrażali, bo nie chciał dmuchać w tę samą dutkę.

Zapisał się do "Solidarności" i po paru dniach wystąpił. Nie może być lojalny wobec organizacji, gdyż należy tylko do teatru. (I nie podoba mu się klerykalizacja ruchu oraz jego zajadłość, lecz powie to głośno parę lat później). "W dalszym ciągu doktryna socjalistyczna jest dla mnie jedną z najbardziej ponętnych recept" - oświadcza prowokacyjnie "Tygodnikowi Solidarność".

W rozmowach prywatnych: - To się rozlezie.

Po latach: - Aktorzy pucowali sumienia.

- Do Sierpnia środowisko było serwilistyczne, służebne i kombinowało, jak by tu dostać nagrodę państwową - przyznaje Andrzej Łapicki. - A potem gwałtownie zadeklarowało zbiorowy akces do "Solidarności".

Zawstydzili się, opowiadał Bohdan Korzeniewski; uświadomili sobie, że nosili przez lata szaty dworskie. Teraz chcieli nadrobić straty i dostawali zadyszki. Spośród związków twórczych tylko aktorzy wprowadzili do swego statutu postanowienie, że współpraca z "Solidarnością" jest ich organizacyjnym obowiązkiem.

Dejmek się temu stanowisku sprzeciwił. - Organizacja typu cechowego - tłumaczył - nie może zgłaszać akcesu do jakiejkolwiek innej organizacji, gdyż jest to sprzeczne z jej celami.

Krótko po wprowadzeniu stanu wojennego zbierają się dyrektorzy warszawskich teatrów. Czy teatry mają grać? Dejmek nie ma wątpliwości: stan wojenny to nie jest okupacja hitlerowska. Sytuację można porównać do zaborów, a wtedy teatr głosił słowo polskie. - Wielu kolegów uważało, że muzy powinny milczeć - komentował trzy lata później tę dyskusję. - Ja mogę zrozumieć, że coś takiego mogło się zrodzić w głowie dwudziestoparolatka, który okupację zna z wojennych filmów, ale jeśli podobnie rozumuje człowiek z mojej generacji, to ja tego zaakceptować nie mogę.

Od stycznia 1982 roku teatry stopniowo wznawiają działalność. Jednocześnie aktorzy bojkotują radio i telewizję. Tych kilku, którzy łamią bojkot, publiczność chrząkaniem, kaszlem i oklaskami wypędza ze scen.

- Należałem do tych pięciu czy sześciu, którzy decydowali o bojkocie - opowiada Andrzej Łapicki. - Była również organizacja, parę osób, które zajmowały się tym wyklaskiwaniem i wychrząkiwaniem. A publiczność to podchwytywała.

Kretyni! Kretyni!

Dostawał listy podpisane przez człowieka-legendę podziemnej "Solidarności". Niech zrezygnuje z dyrekcji Polskiego, bo bohater Marca nie powinien uwiarygadniać junty. Znajomi przekonywali: zrezygnuj "dla sprawy".

- Nie wykonałem żadnej buntowniczej miny - przyznawał - ani bohaterskiego gestu.

"Wielce Szanowny Panie Premierze - pisze do Mieczysława Rakowskiego 14 stycznia 1982 roku - od dwóch tygodni staram się o telefoniczną rozmowę z Panem (...). Koleżanka Izabella Cywińska nie została zwolniona z internowania (...). Czuję się wystrychnięty na dudka: albo Pan Premier zrobił ze mnie durnia, albo ktoś wprowadził Pana w błąd". W tym samym liście upomina się o innych internowanych aktorów: Mikołajską, Kiszkisa, Warchoła i Winiarską.

List z 2 kwietnia: "Błagam najgoręcej Pana Premiera o spowodowanie pomyślnego rozpatrzenia sprawy Haliny Mikołajskiej i o jej najrychlejsze zwolnienie. Na domiar złego jest ona w złym stanie fizycznym i psychicznym. Zobowiązuję się do pełnej osobistej odpowiedzialności za jej publiczne postępowanie po uwolnieniu".

Jerzy Markuszewski uważa, że Dejmek upomniał się o Mikołajską pod presją podziemia. Zbigniew Bujak rozesłał do dyrektorów teatrów listy z żądaniem, by postarali się o uwolnienie znanej aktorki, działaczki KOR.

Wypuszczają ją z Darłówka w kwietniu 1982 roku. Dejmek przyjmuje ją do Polskiego. Wkrótce trafi tu zdjęty z dyrekcji Dramatycznego Holoubek. Łapicki. Gra tu Andrzej Szczepkowski, prezes zawieszonego ZASP. Wiceprezes - Jan Englert. I Tadeusz Łomnicki, który w 1981 roku pod presją teatralnej "Solidarności" złożył rezygnację z funkcji dyrektora teatru Na Woli, a dzień po 13 grudnia rzucił partyjną legitymację.

- Stworzył w Polskim azyl dla ludzi, których władze stanu wojennego chętnie by zlikwidowały w sensie artystycznym - opowiada Andrzej Łapicki. - Oddał nam salę do ćwiczeń wokalnych w podziemiach. W niedziele prosto z kościoła przychodziliśmy tam i konspirowaliśmy. Był niesłychanej lojalności. Zaglądał, słuchał przez chwilę, pukał się w głowę i wychodził. Uważał, że naszym obowiązkiem jest nie knuć, tylko robić dobry teatr i - na ile się da - nie popełniać świństw.

Grają "Wyzwolenie" Wyspiańskiego, lipiec 1982. Hestia - Mikołajska w sybirackim szynelu - idzie pośród zniczy na tle odrapanego muru. Mówi, że musi być ktoś, kto powie "nie"; że trzeba to "nie" rzucić barbarzyństwu świata. Wiwaty, oklaski, kwiaty. Z loży dyrektorskiej Dejmek krzyczy do publiczności: "Kretyni! kretyni!". Bo nie rozumieją, że ta sztuka ironizuje na temat polskiego heroizmu. I wbrew intencjom autora i reżysera oklaskami wymuszają inną interpretację - apoteozę polskiego heroizmu.

Edward Krasiński: - Chciał powiedzieć społeczeństwu, że ono podąża za hasełkami; że za tym emocjonalnym porywem nie ma reformy wewnętrznej, głębszej refleksji. Nienawidził patriotycznych demonstracji.

"Publiczność szaleje - pisze Mikołajska w liście do Zbigniewa Raszewskiego - daje upust swym patriotycznym zapałom, by pójść, po wylaniu kilku łez nad ojczyzną, oczyszczona do domu. Biorę udział w jakimś nieuchwytnym oszustwie: władza przyzwala nam publicznie szlochać nad sobą. W Teatrze Polskim to jeszcze nie jest działalność antypaństwowa. Dejmek nazywa to ratowaniem i kontynuacją kultury".

Kilka miesięcy później Mikołajska zrywa ze sceną zawodową, bo nie chce "zwisać ze sceny jak sztandar narodowy". Pisze do Dejmka: "Nie chcę ratować ani siebie, ani substancji teatru". Będzie występować z monodramami w mieszkaniach i kościołach.

Zaprosił ją do gabinetu. Spodziewała się ryku wściekłego lwa. - Czy ta decyzja jest nieodwołalna? - spytał. - Tak. Podszedł do okna. Zauważyła, że mu podskakują plecy. Płakał.

Na rozżarzonej fajerce

Mniej więcej wtedy Warszawę zelektryzowało to jego zdanie: Aktor jest do grania jak dupa do srania. Jego wściekła odpowiedź na to, że wielcy artyści rozmieniają talent na wniebowstąpienia i nawiedzenia, jak mawiał.

W poniedziałek 18 października 1982 roku w pałacu na Krakowskim Przedmieściu wicepremier rozmawia z przedstawicielami środowiska teatralnego.

Rakowski: Nie można płacić aktorowi tylko za to, że istnieje. Bojkot przynosi szkodę milionom ludzi pracy.

Wszyscy są zdumieni, gdy Dejmek mówi, by władze wydały zarządzenie zmuszające dyrektorów do zgody na nagrywanie i emitowanie w telewizji przedstawień teatralnych. Zdrada. Próba rozbicia bojkotu. Chciał nas sprzedać, mówią. Raszewski, Korzeniewski, Młynarski ustępują z Rady Artystycznej.

Andrzej Łapicki: - Przez to wystąpienie u Rakowskiego jego rola, jaką odegrał w stanie wojennym, została potem fałszywie oceniona. On szukał kompromisu. Przecież myśmy wtedy też uważali, że bojkot nie może trwać wiecznie, i szukaliśmy rozwiązania, jak go zakończyć z twarzą.

Ów dylemat Dejmek tak opisał: "wielu nieskazitelnych miało dupę na rozżarzonej fajerce i rozglądało się nerwowo, jak z tej fajerki zejść".

Jan Englert: - Pamiętam dyskusję, w której Dejmek namawiał do zakończenia bojkotu. Powiedział: panowie sobie chyba nie zdajecie z tego sprawy, że ja trzymam nad wami parasol ochronny. Szczepkowski popatrzył na niego. Kaziu, tobie się chyba pomieszało! To my nad tobą trzymamy parasol ochronny... Zrozumiałem wtedy, że toczy się spór o rząd dusz. Dejmkowi trudno było pogodzić się z tym, że przestaje być liderem i autorytetem.

W listopadzie są na audiencji u Prymasa, kardynała Józefa Glempa - Szczepkowski, Holoubek, Łapicki i Dejmek.

- Chcieliśmy złożyć na ręce Prymasa broń - opowiada Andrzej Łapicki. - Poprosiliśmy, żeby ogłosił: już czas zająć się pozytywną pracą. Prymas się zgodził. Parę dni później ogłosił: wracajcie do telewizora! Ale nie można było trafić gorzej, bo na drugi dzień rozwiązano ZASP. I zrobiło się raptem strasznie - jak to, tych bohaterów Prymas namawia do kapitulacji? Kazio mówi: Głupia sprawa, przecież to my... Ale żaden z nas nie chciał się przyznać, że to my poddaliśmy Prymasowi ten pomysł.

Trzymam się płotu

Publiczność obrzuca aktorów kwiatami przez cały styczeń 1983 roku - na apel podziemnego "Tygodnika Mazowsze". Dejmek chce czystego teatru, nie trybuny politycznej; zarządza natychmiastowe opuszczanie kurtyny po spektaklu i zakaz wnoszenia kwiatów na scenę.

Mają grać "Garbusa" Mrożka, ale tego wieczoru w uliczkach wokół teatru manifestanci toczą bitwę z oddziałami ZOMO. Ani jednego widza na widowni, aktorzy nawet nie włożyli kostiumów. Telefon od Dejmka. - Nie szkodzi, że nie ma publiczności, przedstawienie ma się odbyć, bo inaczej będzie to wyglądało na protest aktorów.

- W tej swojej postawie szedł w zaparte - wspomina Joanna Szczepkowska. - Strasznie to było manifestacyjne. Ojciec zerwał z nim przyjaźń i odszedł z Teatru Polskiego. Dejmek stał się również prowokacyjnie hermetyczny w swojej sztuce. Przedstawienie miało być ascetyczne, nie mogło zawierać cienia efektu.

Reżyseruje "Lorda Clavertona" Eliota, trudną sztukę z długimi monologami. Dejmek do Szczepkowskiej: - Niech pani po prostu stoi i mówi.

Aktorka: - Ale może bym przy tym masowała Lordowi kark?

- To jest bardzo dobry pomysł. Gdybym był wybitnym reżyserem, tobym na to pozwolił. A tak, to niech pani stoi i mówi.

Opowiada Joanna Szczepkowska: - Przez dziesięć minut Dmochowski i Łapicki stali bez ruchu naprzeciw siebie i mówili. Czytając recenzje, Dejmek potwornie się denerwował - że nic ci ludzie nie rozumieją.

Recenzje są napastliwe: co to za "Wesele" bez muzyki; "Zemsta" w ciemnej tonacji; teatr akademicki; muzeum z dostojną grą i omszałą klasyką.

- Recenzenci kierowali się zasadą: bić go, bo jest człowiekiem reżimu - mówi prof. Edward Krasiński. - Jemu stan wojenny podciął skrzydła.

Prof. Anna Kuligowska-Korzeniewska: - Widziałam jego przedstawienia z lat 80. i późniejsze, świeciły już bardzo słabo. Dejmek nie mógł się pogodzić, że jego gwiazda najwybitniejszego powojennego reżysera zbladła. Że wyrosły wielkości, które zagroziły jego pierwszemu miejscu: Swinarski, Kantor... Sformułował wtedy program wierności wobec tekstu - reżyser jest w służbie autora. I demonstracyjnie zasklepiał się w postawie rzemieślnika, który służy autorom dramatycznym.

Jedynym punktem oparcia jest wierność sobie, teatr z najwyższą myślą intelektualną. Akademicki? Czyli teatr z dobrym językiem i składnią, artystyczny. Awangarda teatralna? To efekciarstwo i tandetny ekspresjonizm; dziesiąta woda po Piscatorze i Brechcie; monstrualne huby, co zagłuszają autora i aktora.

Jan Englert: - Powiedział mi: ja się cholernie boję, że jak się puszczę tego mojego płotu, to się przewrócę. A mnie korciło, żeby - grając - polecieć. On chciał prostoty. Panie, stój pan, ugryzło coś pana? Trzymał się płotu, ale teatr, który on kochał, odchodził. Zmieniała się konwencja teatralna i publiczność, inteligencja odeszła od teatru. Kryzys był wszędzie, nie tylko w Polskim. Dejmek zgubił publiczność, z którą się porozumiewał. Jako twórca znalazł się w próżni. Patrzyłem z przerażeniem na umieranie artysty.

Z siedmiuset miejsc na widowni zajętych może sto. Aktorzy składają dymisje - z powodu zawężenia repertuaru. Dyrektor twardszy i brutalniejszy niż zwykle.

Przyszedł do gabinetu Jan Englert. - Będę do pana dyspozycji, ale rezygnuję z etatu. Bo powolutku tutaj umieramy, pan to wie? Nie zareagował. Przy pożegnaniu, patrząc w bok, mówi nagle: - Ja będę uwzględniał wszystkie pana inne propozycje, a pan niech nie rezygnuje z etatu... Bo został mi pan ostatni.

- Jakie piekło musiało być w tym człowieku - mówi Englert - że okazał mi taką słabość?

Aktor został w Polskim na jeszcze jeden sezon.

Szerszenie

Nie lubili go. Partia - bo ją zdradził. Opozycja - bo ją ranił. Kościół - bo drażnił: pan Wojtyła pisze bardzo złe sztuki; inteligencja polska zakochała się w Wojtyle, jak niegdyś w Stalinie, ten sam amok.

Ale też miał swój dwór cmokierów.

- Był traktowany od lat 80. nawet nie jak wyleniały lew, tylko jak lew z liszajami - mówi Jan Englert. - Więc gryzł, gryzł, ciągle ustawiał się w kontrze. W tym wyrażała się jego pycha.

Englert mówi mu o głębokiej ciszy, w jakiej stoją ludzie wokół grobu księdza Jerzego Popiełuszki. Dejmek rozjuszony: - Kurwa, znowu pan we mnie budzi tę prasłowiańską kiłę sentymentalizmu! A w oczach ma łzy.

Na przełomie lat 80. i 90. przestaje reżyserować. Czy uznał, że skończył się jako artysta? Nadal prowadzi Teatr Polski.

- Gest kabotyna i pozera! - drażni się ze środowiskiem na temat bojkotu w dwanaście lat po tamtych wydarzeniach.

Nowa Polska go rozczarowuje. Bieda zamyka ludziom dostęp do książki, do kultury. Lewica odżegnała się od socjalizmu. Nowe elity polityczne są jak meble na wysoki połysk - technicznie sprawne, dekoracyjne i pozbawione głębszych idei. - Nie mogę przystać na społeczną niesprawiedliwość.

W 1993 roku zostaje posłem z listy PSL oraz ministrem kultury. On, który powtarzał, że ludzie sztuki nie powinni wchodzić na salony polityczne.

- Uciekł do polityki, bo sobie nie poradził z tym, że jego praca artystyczna została zlekceważona - mówi Jan Englert.

Jako minister ma bardzo złą prasę: puszy się, z góry traktuje dawnych kolegów, przez jego usta przemawia duch Naczdyrdupsa, bohatera jego słynnej "Łaźni".

Pewnego ranka, w trzecim roku urzędowania, dowiaduje się od sekretarki o dymisji. Bierze kapelusz i wychodzi. - Panie ministrze, samochód!

- Już nie jestem ministrem.

- Zamknął się w sobie - mówi Edward Krasiński. - Dusił w sobie tę zniewagę do końca.

Swój epizod odegrany w polityce tak opisał przyjacielowi: - Nie przypuszczałem, że tam są takie szerszenie. Nie chcę z tą bandą mieć nic wspólnego.

W 1988 roku został - na rok - prezesem "nowego" ZASP. Jedni mówią, że z próżności - by znowu mieć rząd dusz. Inni - że chciał zjednoczyć podzielone środowisko. Za jego kadencji związek Szczepkowskiego i "nowy" - założony w stanie wojennym - połączyły się.

Tajemnica tajemnic

Pytano go, dlaczego trzecią dyrekcję w Nowym rozpoczyna "Hamletem". "To pochodzi z potrzeby zmierzenia się z tajemnicą teatru. A >>Hamlet<< to rdzeń, taka tajemnica tajemnic".

Jaką dawał w swej inscenizacji odpowiedź na pytanie Hamleta?

Jechał kiedyś samochodem z Markiem Barbasiewiczem, toczyli dyskusję. - No to jak żyć? - zapytał w końcu aktor. Dejmek uśmiechnął się tym swoim powściągliwym półuśmiechem. - No, być.

- Nie potrafił, jak stary Beckett, wycinać sobie z papieru postaci i grać na wyimaginowanej scenie - mówi Jan Englert. - Wrócił do teatru, bo nie było dla niego innego życia. Gdyby nie wrócił, umarłby wcześniej. Zrozumiałem Dejmka, kiedy próbowałem Leara. "Król Lear" Szekspira to dla mnie nie jest sztuka o starości, tylko o autodestrukcji. Dejmek był przykładem autodestrukcji, fantastycznym archetypem szekspirowskim. Był królem, potem królem na wygnaniu, po powrocie z wygnania królem koronowanym. W 1982 roku chciał, żeby córki powiedziały mu: rządź dalej, jesteś naszym mistrzem. Ale córki odebrały mu królestwo. Umierał podobnie jak Lear - w samotności.

Dwa lata trwały starania o nadanie mu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Łódzkiego. Procedura wymaga recenzji. Prof. Anna Kuligowska-Korzeniewska z tamtejszej Katedry Dramatu i Teatru zwróciła się z prośbą o recenzje do dwóch warszawskich profesorów Akademii Teatralnej, wybitnych artystów teatru. Pierwszy przejrzał uzasadnienie wniosku i powiedział: - Ma pani rację w tym, co pani napisała... Ale była pani wtedy za smarkata, żeby pamiętać, jak Dejmek zachowywał się w latach 50. Przecież ten swój teatr robił przeciwko nam...

I odmówił recenzji.

Drugi profesor odmówił z powodu stosunku Dejmka do bojkotu.

Tytuł doktora honorowego otrzymał trzy miesiące przed śmiercią.

"Znam takie czyny Dejmka, o których naród polski mało wie albo nic nie wie - mówił prof. Zbigniew Raszewski w latach 80. - To bardzo wybitny człowiek, którego stać na szlachetność. Jest nadal jednym z najwybitniejszych ludzi teatru, jacy się w tym kraju pojawili. Uwaga, takie rzeczy stają się jasne dopiero wtedy, kiedy człowiek odchodzi. Zwłaszcza tu, w Polsce".

 

 

MAGDALENA GROCHOWSKA

 

Korzystałam m.in. z książek: Joanna Godlewska "Najnowsza historia teatru polskiego", Małgorzata Szejnert "Sława i infamia. Rozmowa z Bohdanem Korzeniewskim", "Teatr Nowy w Łodzi. 1949-1979" pod red. Stanisława Kaszyńskiego, Kazimierz Andrzej Wysiński "Związek Artystów Scen Polskich. 1950-1998" oraz z filmów "Dejmek" Ignacego Szczepańskiego i "Wyspa szczęśliwości PRL-u" Krystyny Piasecznej