Życie
z dnia 2000-12-22
Śmieszy,
tumani...
Daniel Olbrychski
"Spadkobierca mitu po Zbyszku Cybulskim, twórca wielu
doskonałych ról, nie zatrzymywał się przy swoich sukcesach, nie celebrował
ich. Cieszył się nimi buńczucznie i hucznie, szukał nowych i osiągał je.
Jego oryginalna indywidualność mająca coś z zagonowego szlachetki
przerastała nadmierną powagę czasu, w którym się urodził, i konwencjonalną
społeczność, w której się wychował. Nigdy nie budził jednoznacznych
emocji. Jego sposób bycia drażnił ludzi, uruchamiał wszystkie możliwe
odcienie uczuć, jakie człowiek może mieć wobec drugiego człowieka. Od
bezkrytycznej akceptacji po negację, od wzruszenia po wściekłą irytację,
od tęsknoty po szyderstwo. Ale rzadko kiedy pozostawiał nas
obojętnymi".
Tak pisze o Danielu Olbrychskim Zofia Kucówna,
koleżanka z teatru i wielokrotna sceniczna partnerka. W innym miejscu
książki "Zapach szminki" wspomina wrażenia z pierwszych spotkań: "Na
płomiennie blondrudej głowie bogowie z całą pewnością położyli swe ręce.
Mam duże wątpliwości, czy jeden Bóg. Za dużo w tej głowie sprzeczności i
szaleństwa, obok dobrze pojmowanych zasad i szlachetnych odruchów".
Daniel Olbrychski konsekwentnie buduje swój mit na miarę legendy
polskiego kina. Odkryty przez Andrzeja Wajdę, gdy był na II roku studiów,
porzucił warszawską Szkołę Teatralną. Stał się jego ulubionym aktorem, a
zarazem oddanym przyjacielem. Bez dyplomu grał jedyne w swoim rodzaju role
na narodowej scenie Adama Hanuszkiewicza. Na planie spotykał się z
Cybulskim, a po jego śmierci stał się kolejnym polskim buntownikiem. Potem
przywdział klasyczny kostium, chwycił szablę i stał się znakiem
rozpoznawczym filmowej "Trylogii" Jerzego Hoffmana - Azją, Kmicicem, by
wreszcie zamknąć to klamrą - Tuhaj Bejem. Wraz z Andrzejem Sewerynem i
Wojciechem Pszoniakem stworzył wielką trójcę z "Ziemii obiecanej".
Wyruszył i na Zachód, i na Wschód, jakby polski rynek był za ciasny wobec
jego aspiracji. Od zawsze dbał o wizerunek stuprocentowego mężczyzny.
Z pasją opowiadał o miłości do koni, o tym, jak w młodości uprawiał sport.
Nie bez przyczyny jedną z jego ulubionych ról jest "Bokser" Juliana
Dziedziny. W autobiografii "Anioły wokół głowy" Olbrychski przyznaje,
że nie stronił od alkoholu, szukał szczęścia z różnymi kobietami, był
bohaterem knajpianych i towarzyskich skandali, bo w obronie czyjegoś lub
własnego honoru potrafił walnąć pięścią między oczy. Po kilku takich
głośnych ekscesach przylgnęła do niego etykietka skandalisty. Po ostatnim
incydencie w Zachęcie zapomniano, że to jego drugorzędna profesja.
Przede wszystkim gra u Wajdy, Hoffmana, Zanussiego, Morgensterna,
Kieślowskiego, Szulkina, Leszczyńskiego, a także za granicą - u
Schlöndorffa, Jancso, Loseya, Michałkowa. 150 filmowych ról, z czego mniej
więcej 70 poza Polską.
Dwa zdjęcia
Patrzę na dwa zdjęcia.
Pierwsze jest z lat 60. Olbrychski jakby z fotografii na świadectwie
maturalnym. Patrzy jasnym, ufnym wzrokiem, wierząc, że wszystko się
zaczyna i wszystko pójdzie dobrze, bo urodził się pod szczęśliwą gwiazdą.
Niedługo wcześniej zdał maturę w warszawskim Liceum Batorego, potem dostał
się - co nie było łatwe - do warszawskiej Szkoły Teatralnej. Traf chciał,
że wśród młodych aktorów, nie naznaczonych jeszcze nawet śladem zawodowej
rutyny, Andrzej Wajda szukał swego Rafała Olbromskiego. W "Popiołach"
stawiał aktor swe pierwsze kroki na planie. Zaimponował Wajdzie młodością,
talentem, temperamentem i wytrzymałością. Właśnie ona miała stać się na
długie lata jego znakiem firmowym. Kucówna wspomina, że nie widziała, by
aktor tak przygotowywał się do roli jak Olbrychski do Hamleta. Próbował
wszędzie i bez przerwy - w domu, na ulicy, w samotności i w tłumie obcych.
Żył życiem swego bohatera, oddychał jego powietrzem. To nie było tylko
granie. Drugie zdjęcie - z "Pana Tadeusza", ostatniego dotychczas
wspólnego filmu Wajdy i Olbrychskiego. Jego Gerwazy był jednym z tych
bohaterów, którzy unieśli całą opowieść. Ogolony na zero, ze szlacheckim
wąsem, twarz zacięta, poorana zmarszczkami. Artysta nie ukrywa swego
wieku, jeszcze podkreśla go grubą krechą, postarza się, nakładając na
twarz maskę Gerwazego. Olbrychski: - Gerwazy z "Pana Tadeusza" jest
jedną z moich ukochanych ról. Gdy mi Wajda powiedział, że robi "Pana
Tadeusza", a ja mam grać Gerwazego, poczułem, że boi się mojej odmowy, bo
to starzec, sługa, rola drugorzędna. Ale ja "Pana Tadeusza" znam prawie na
pamięć. Wiedziałem, że bez Gerwazego nie ma osi dramatu - to on "napędza"
ten Zajazd i on jest spowiednikiem Robaka. A mówić wiersz umiem od
dziecka. Dlatego pomyślałem: postarzeję się i pokażę wam, czym kaczka wodę
pije! Dwa wcielenia filmowe odległe o 35 lat łączy filmowa pasja,
która nie znosi wyrzeczeń. Olbrychski wiedział, że aktor działa na własny
rachunek, buduje wizerunek gwiazdy, ale też służy wyższym celom - choćby
narodowej literaturze. Z tego wziął się jego Gerwazy - pełen zacięcia,
złości, ale też szlachetności i pasji. Olbrychski dyktuje tempo i rytm
obrazom, podrywa z miejsc, niepokoi, uwodzi. W "Panu Tadeuszu" znalazł
się Olbrychski jako element w konstelacji gwiazd polskiego kina.
"Obsadziłem w 'Panu Tadeuszu' aktorów, którzy są dziećmi
szczęścia: Lindę, Kondrata, Seweryna, Olbrychskiego. Bohaterowie 'Pana Tadeusza' są pełni życia, nie mają kompleksów, żyją tak, jak
chcą żyć" - mówił Andrzej Wajda.
Elitarny klub Wajdy
- Z
Andrzejem Wajdą zacząłem mając lat 18, więc byłem dzieckiem szczęścia już
od wczesnej młodości - mówi Olbrychski. - Czuję się dzieckiem szczęścia
dzięki wielu przypadkom. Urodziłem się, a mogłem się nie urodzić - mama
nosiła mnie w brzuchu w czasie Powstania Warszawskiego. Zdrowo rosłem na
Podlasiu. Trafiłem do Liceum Batorego, potem do studia poetyckiego
Andrzeja Konica, uprawiałem sport. W porę zdałem maturę i dostałem się do
szkoły teatralnej. Tam znalazł mnie Andrzej Wajda - akurat kręcił
"Popioły". Miałem tylko 18 lat. Aktor połączył z Wajdą największe
filmowe przeżycia. Po Cybulskim, a przed Krystyną Jandą, Andrzejem
Sewerynem czy Wojciechem Pszoniakiem, trafił do elitarnego klubu aktorów
Wajdy. Gerwazy przyszedł po pierwszej dłuższej rozłące. Wcześniej
pojawił się w 11 filmach Wajdy. Zwykle były to role główne. Po Rafale
Olbromskim i "Popiołach" przyszedł aktor Daniel w autotematycznym hołdzie
na cześć Cybulskiego "Wszystko na sprzedaż". Potem był Bolesław, rysowany
ostrą kreską w opozycji do pastelowego Olgierda Łukaszewicza w
"Brzezinie". Ta rola, podobnie jak występ w "Pannach z Wilka", udowodniły,
że Olbrychski doskonale czuje skłócone wewnętrznie charaktery bohaterów
prozy Jarosława Iwaszkiewicza. Może największą rolą Olbrychskiego w
kinie Wajdy jest Karol Borowiecki z "Ziemi obiecanej". To on pociąga za
sznurki w przedsięwzięciu trójki przyjaciół. To on wydaje rozkaz
strzelania do robotników. Dziś bohater w interpretacji Olbrychskiego
budzi podziw i przerażenie. To człowiek w pełni świadomy swej siły, gotowy
dla swych interesów i swoiście pojmowanych zasad popełnić wszystkie
bezeceństwa. "Ja nie mam nic, ty nie masz nic..." - powtarzają Borowiecki,
Welt i Baum. Jest w nich siła i bezwzględność w drodze do celu. Ale to, co
najważniejsze, czai się w spojrzeniu Borowieckiego-Olbrychskiego:
namiętność marzeń o wielkiej fortunie, ale też przeraźliwe zimno i
determinacja, gdy zrozumie, jaką trzeba zapłacić cenę. Inna jest rola
Pana Młodego w "Weselu". Rozgadany, jakby cały czas w uniesieniu, szuka
dla siebie miejsca w tłumie rozbawionych gości. Ale przybywa z miasta, nie
czuje się tu pewnie. To rozdarcie między miłością do świeżo poślubionej
dziewczyny a zakochaniem w sobie inteligenta, Olbrychski pokazuje grymasem
twarzy, kilkoma spojrzeniami, intonacją.
Zabawki zamiast
kwiatów
Był wtedy już po rolach w Teatrze Narodowym Adama
Hanuszkiewicza. Po Guciu ze "Ślubów panieńskich" przyszedł Hamlet,
"Beniowski", "Wacława dzieje". Klasyczny repertuar, zadania, gdzie nie
wystarczyło już pójść na żywioł, ratować się młodością, naturalnością i
temperamentem. Film to film, kamerą można pewne sprawy zatuszować, inne
podkreślić w zbliżeniu. Wielu twierdzi, że prawdziwy aktor rodzi się na
scenie. Olbrychski narodził się, gdy dwóch twórców - Wajda i Hanuszkiewicz
- w tym samym czasie postawiło na niego. - Przypadek zrządził, że Pan
Bóg dał mi talent. Ja tylko wiedziałem, co z tym darem Bożym i prezentami
od losu zrobić. Wszyscy, którzy mnie angażowali raz, chcieli potem ze mną
pracować - mówi Olbrychski. - Szczęściem Hoffman zaczął kręcić "Trylogię",
a ja mogłem zagrać i Azję, i Kmicica - wbrew woli ludu, który ostro
protestował. Hanuszkiewicz wypatrzył mnie w filmach Wajdy i powierzył mi
najwspanialsze role w najlepszym okresie swojego teatru. Najpierw Gucia w
"Ślubach panieńskich", a potem Hamleta, którego grałem przez 4 lata.
Otrzymywaliśmy po każdym spektaklu frenetyczne brawa - największe były w
Leningradzie i w Moskwie. Tam po "Hamlecie" i "Beniowskim" owacje
dochodziły do pół godziny. Na scenę leciały pluszowe zabawki zamiast
kwiatów, bo publiczność dowiedziała się, że mam małe dziecko. To było coś
niezwykłego. Przeglądając bogatą listę filmowych i teatralnych wcieleń,
rzuca się w oczy, że zwykle oparte są one na polskiej klasyce - tej z
najwyższej półki. Nie miał kłopotów ze zrozumieniem polskich dusz.
Kontynuował tradycje rodzinne, wzorce wyniósł z domu. Olbrychski: - Mój
ojciec był publicystą, zajmował się teatrem, literaturą, historią. W domu
uczono mnie prawdziwej historii. Dla mnie sprawy, dla innych nieznane,
były oczywiste. Choćby nasza literatura,
zwłaszcza ta XIX-wieczna, największa - Mickiewicz, Słowacki, Krasiński,
Norwid, potem Wyspiański, a także Reymont, Sienkiewicz i Prus. Ale
wszystko tylko o Polsce. Mieliśmy taką kaleką historię i od tego garbu nie
uciekniemy, nawet dziś. Ciągle to odczuwamy. "Daniel reprezentuje
wartość, która została mu dana przez los i którą sam wypracował. Stał się
wyznacznikiem pewnego koloru kultury narodowej. Niemal symbolicznej. Tej
biało-czerwonej. Młodego Polaka o romantycznych tradycjach odziedziczonych
po Piotrze Wysockim, Kościuszce, księciu Józefie Poniatowskim. Grając
Kmiciców, Beniowskich, Rafałów Olbromskich, utożsamił się z nimi i stał
się ich kamratem" - pisze Zofia Kucówna. Takie powinowactwa przenoszą się
poza ekran i scenę.
Wśród "komediantów"
- W katowickim
"Spodku" w czasie pierwszej, tej prawdziwej "Solidarności", graliśmy dla
związkowców "Dziady" - wspomina Olbrychski. - Ja grałem Konrada - mówiłem
kilka monologów. 10-15 tysięcy ludzi, ja w tej hali jak mała mrówka. I do
tej sali górników, robotników mówiłem Wielką Improwizację bez skrótów
przez 15 minut i nikt nie krzyczał "Azjo, pieronie, opowiedz, jak cię na
pal wbijali!". Była martwa cisza, a potem brawa na stojąco. Mam nadzieję,
że to już się nie powtórzy, tak jak nie powtórzy się sytuacja okupowanego
kraju, który rwie się do wolności. Oczywistą konsekwencją
artystycznych wyborów Olbrychskiego było poparcie w stanie wojennym
aktorskiego bojkotu. Podobnie jak dla wielu innych był to naturalny gest
sprzeciwu komedianta wobec totalitarnej władzy. - Chciałbym żyć w
normalnych sytuacjach, w normalnie żyjącym społeczeństwie, ale
normalnością był bojkot, a nie normalnością odwracanie się od niego
plecami i udawanie, że wszystko jest w porządku - tłumaczył w przytoczonym
w książce "Komedianci" wywiadzie. Wydawało się, że ze swej postawy nie
robi niczego szczególnie godnego uwagi. W innym miejscu w "Komediantach"
mówił o aktorstwie: - To jest mój zawód, a nie żadne posłannictwo. Daję
ludziom rozrywkę i to jest moje podstawowe zadanie. W tamtym czasie
scena była w kościołach. Podczas mszy prymas Józef Glemp namawiał aktorów,
by przerwali protest. Olbrychski włączył się w drugi obieg. W warszawskim
Muzeum Archidiecezji przy fortepianowym akompaniamencie Janusza
Olejniczaka recytował wiersze Norwida. Kilkadziesiąt osób w małej sali,
absolutna cisza. Aktor ukryty za poetyckimi frazami, które w ówczesnych
warunkach same były protestem.
Szablą Kmicica
Dziś także
Olbrychski pozostaje obserwatorem polskiego światka. Piętnuje wady: - Tak
wielki jest naród, jak bardzo szanuje swoje mniejszości. W Polsce na
nieszczęście nacjonalizm czy antysemityzm wciąż istnieje - to
przerażające. I ktoś wychowany na wielkiej literaturze, jak ja, musi o tym
mówić. Gdy Nikita Michałkow mówił w "Polityce" o tęsknocie za dobrym
carem w Rosji, o swym podziwie dla Aleksandra III i rozgrzeszaniu go za
rusyfikację, wreszcie o usprawiedliwianiu terroru w Czeczenii ("Rosja nie
może się dzielić") oraz o tym, że Polska pożałuje wstąpienia do NATO,
Olbrychski zareagował ostro. - Jeżeli Nikita Michałkow, mój wielki
przyjaciel, mówi w poważnym polskim tygodniku o Rosji coś, co musi
niepokoić cały świat, a mnie cytuje jako symbol polskości, wtedy ciepło,
ale z całą surowością się z nim spieram, tak jak kłóciłbym się, siedząc po
przeciwnych stronach jednego stołu. Bardzo się kochając, bardzo się
kłócimy - opowiada aktor. Burzę wywołał Olbrychski, gdy w warszawskiej
Zachęcie szablą Kmicica zniszczył zdjęcia Stanisława Mikulskiego, Jana
Englerta, Jean-Paula Belmondo w faszystowskich mundurach, które były
eksponatami na wystawie "Naziści". Swój wizerunek z filmu "Jedni i drudzy"
Claudea Leloucha zdjął ze ściany i zabrał ze sobą. Dyrektor Zachęty Anda
Rottenberg oskarżyła Olbrychskiego o chuligański wybryk i powiadomiła
prokuraturę. Po incydencie opinia publiczna podzieliła się na gorących
zwolenników i zaprzysięgłych wrogów Olbrychskiego. Jednak "Naziści"
zniknęli z Zachęty. Olbrychski: - Wstrzymania wystawy nie odbieram
jako osobistego sukcesu. Nie był to atak furii, ani teatralny gest. Użyłem
rekwizytu teatralnego, bo innego nie mam. Zaprosiłem kamerę i
fotoreportera, ale nie sądziłem, że na długo będzie to temat nr 1. Ta
wrzawa szybko przestała mi się podobać, nie chciałem w niej uczestniczyć.
Zapraszano mnie Bóg wie gdzie, żeby coś szablą poprzecinać. Powiedziałem,
że nie chcę odcinać kuponów. Zwróciłem uwagę na naruszenie praw producenta
filmów, autorów tych zdjęć, a przede wszystkim nas - aktorów - właścicieli
eksponowanych na wystawie twarzy. Nikt nas nie pytał o zgodę, a autor
ekspozycji oszukał dyrektor Andę Rottenberg, że wszystko jest legalnie
załatwione. Dziś jednak sprawa wydaje się zakończona. - Pani Anda
Rottenberg pierwsza wyciągnęła rękę do zgody, kiedy zaprosiła mnie na
odsłonięcie tablicy Gabriela Narutowicza. Mnie - "chuligana", przecież
wcześniej wszczęto przeciw mnie sprawę. Jestem notowany, ale pani
Rottenberg zapewniła, że postępowania zaniecha. To zaproszenie miało dla
mnie wymiar symboliczny, więc powiadomiłem o nim media, ale - jak to u nas
- skandal dla mediów był bardziej atrakcyjny niż pojednanie - mówi
artysta. Niewielu aktorów tak bardzo lubi ryzyko, naraża się na
odrzucenie. Nie jest tu wytłumaczeniem chęć rozgłosu. Olbrychski lubi
rozgłos, ale wie, że o Zachęcie wszyscy prędzej czy później zapomną. Aktor
sprawdził też, jaką ma moc jego nazwisko. Aktor to tylko zawód czy
jednak rodzaj misji? Bagatelizował Olbrychski aktorskie posłannictwo, ale
przecież sam sobie zaprzeczał. Uważał, że powinien w ważnych sprawach
zabierać głos, czuł się do tego powołany. A z drugiej strony
Olbrychski lubi definiować pracę aktora jako "śmieszenie, tumanienie i
przestraszanie". Jest w tym stwierdzeniu kokieteria, ale jest też poczucie
władzy nad publicznością. To aktor decyduje, kiedy śmieszy, a kiedy
przestrasza widza. Wystarczy tylko wyjść na scenę i otrzymać prawdziwe
wyzwanie.
Z dystansem i goryczą
Po roli Gerwazego chyba nie
będzie łatwo o wyzwanie filmowe. Grał Olbrychski ostatnio zabawną rólkę w
"To ja, złodziej" Jacka Bromskiego i pokazał, że potrafi śmiać się z
samego siebie. - Traktowałem ten występ raczej towarzysko. Bardzo lubię
kino Bromskiego. Dzięki niemu powstał mit gangstera Lindy. W "Zabij mnie,
glino" miałem zagrać, ale zabrakło mi czasu. Żałuję, ale dzięki temu
narodził się inny Linda - mówi. Niebawem pojawi się jako Gajowiec w
"Przedwiośniu" Filipa Bajona. Znów - po "Popiołach" - zagra w ekranizacji
Stefana Żeromskiego. A co potem? - Może ktoś mnie wezwie, może ja coś
będę reżyserował. Na razie jednak nie wiem, co. Jest dwóch reżyserów w
Polsce, którzy zawsze to wiedzą i są od lat konsekwentni. To bracia
Andrzej i Janusz Kondratiukowie. Robią fenomenalne kino. Nie wiem, czy ja
nadawałbym się do takiego kina. Oni mają swoich aktorów. Najciekawsze
ostatnio role teatralne zagrał w telewizyjnych przedstawieniach Krzysztofa
Nazara. Był przerażonym złem własnym i całego świata Makbetem, i pokazał w
tej roli wielką nieoczekiwaną powściągliwość. Znalazł klucz do
skomplikowanej postaci Regimentarza ze "Snu srebrnego Salomei"
Słowackiego, potem do roli Kossakowskiego w "Księdzu Marku"
Słowackiego. Na scenie było jednak gorzej. Kean z "Geniusza i
szaleństwa" Dumasa (reżyserował w Teatrze Powszechnym Andrzej Łapicki)
stał się tylko gwiazdorskim benefisem. Szansę dała "Zemsta", przygotowana
przez Łapickiego w Teatrze Polskim. Olbrychski był rysowanym pełną ironii,
ale i uwielbienia dla Fredry, kreską Cześnikiem. Rozbudził apetyt na
następne wyzwania. Olbrychski: - Przestałem wierzyć w teatr
repertuarowy. Myślałem, żeby z Bogusławem Lindą lub Zbyszkiem Zamachowskim
zagrać w "Wariacjach enigmatycznych" Schmitta, ale najpierw - źle i głupio
- wystawiono to w telewizji i dziś nie ma co do tego powracać. Tę sztukę
polecił mi Alain Delon. Napisał mi "Musisz zagrać moją rolę w Polsce.
Przyjadę na premierę". Nie wiem, czy będę miał siłę i ochotę jeszcze coś w
teatrze produkować. Być może, jak napisał w piosence na moje 50-lecie
Wojtek Młynarski: "Perepeczko Wernyhorę gra, ciebie czeka też Król Lear,
lecz ćwierkają wróble ćwir, że nie przyszła jeszcze pora ta". Być może
czeka mnie jeszcze król Lear? Zdążyłem już zagrać w sile wieku Cześnika.
Była to dla mnie ogromna radość i jest mi smutno, że go dalej nie gram.
Złamałem nogę, ale potem Teatr Polski mógł starać się to przedstawienie
wskrzesić. Ja bym to grał do 70. roku życia. Ale teatry repertuarowe muszą
zatrudnić 70 aktorów, dwa razy tyle urzędników, a sztukę się gra dwa razy
w miesiącu. Retta Butlera na Champs d'Elysees w "Przeminęło z wiatrem"
zagrałem 100 razy dzień po dniu. Po trzech miesiącach kontrakt mi się
skończył, ale chciano go przedłużyć. O taki teatr mi chodzi, ale w Polsce
ani publiczność, ani środowisko do tego nie dojrzały. W głosie
Olbrychskiego słychać lekką gorycz. Czy sam czuje chwilowe
niespełnienie? - Tylko Grek Zorba był z wiekiem coraz bardziej
szczęśliwy, radosny. Kochał świat bezkrytycznie i był optymistą. To jest
mój ideał. Ostatni taniec Anthony Quinna jest dla mnie najbardziej
porywającą sceną filmową. Patrzy na świat - jak twierdzi - z dystansem
i odrobiną goryczy. - Ale jestem szczęśliwy, że dożyłem Polski takiej,
jaka jest, ze wszystkimi kłopotami i błędami. Za swobodą, jaką nam dał
rząd Mazowieckiego, nie nadążają elity polityczne, które stały się
partyjne. Niemniej społeczeństwo z daru wolności i demokracji korzysta
zdumiewająco dojrzale. I nikt już temu nie przeszkodzi - mówi
aktor. Położył tamę histerii po epizodzie w Zachęcie. Teraz powinien
skupić się na tym, co robi najlepiej - śmieszyć, tumanić, przestraszać.
Jacek
Wakar |