Jarosław Molenda

Poczet odkrywców i zdobywców Ameryki Łacińskiej

Z dziejów konkwisty

 

Lope de Aguirre

 

Teraz należy cofnąć się nieco w czasie, a konkretnie do listopada 1549 roku, kiedy to mieszkańców granicznego miasta Chachapoyas w północno-wschodnim Peru poruszyło pojawienie się około trzystu Indian, którzy twierdzili, iż przybyli z Brazylii. Opowiadali tak niesamowite rzeczy o swej tułaczce, że wyprawy konkwistadorów wypadały przy nich żałośnie blado. Tubylcy donosili o niezmierzonych bogactwach plemienia Omagua oraz o zasięgu ich kontaktów handlowych, czym kolejny raz rozbudzili chciwość Hiszpanów. Opis oraz zbieżność nazwy owego zamożnego ludu mogą wskazywać na tych samych Indian, z jakimi zetknęła się rejterująca zgraja Orellany w 1542 roku, nie mówiąc o wzmiankach na temat wielu szerokich dróg prowadzących z wielkich miast nadbrzeżnych w głąb lądu.

Corregidor [Corregidor - opłacany urzędnik okręgowy, którego zadaniem była "opieka" nad Indianami. Wyręczał on urzędników-encomenderos w zajmowaniu się autochtonami, lecz ze względu na nadużycia, stanowisko to zlikwidowano i zastąpiono systemem intendantów i subdelegados.] Chachapoyas, Gómez de Alvarado, posłał czterech z brazylijskich przybyszów i ich wodza o imieniu Uiraracu do rządzącego wówczas wicekrólestwem Peru Pedro de la Gasca z prośbą o pozwolenie na wyprawę i podbój kraju Omagua. Wprawdzie Gasca, który dopiero co stłumił rebelię Gonzala Pizarra, odmówił, ale stało się: wizja El Dorado uległa ewolucji. Teraz złote królestwo miało się znajdować na południu, na terytorium Omagua rozciągającym się wzdłuż Amazonki. Było łatwe do przewidzenia, iż prędzej czy później ktoś podąży w tamte strony. Gdy tylko królewski zakaz organizowania wypraw został zniesiony, wicekról wydał zgodę na podbój intrygującej prowincji.

Na dowódcę ekspedycji został wyznaczony Pedro de Ursua, dobrze ustosunkowany człowiek, którego dokonania w Kolumbii wywarły spore wrażenie. Hidalgo z Pampeluny w królestwie Nawarry był bardzo młody, gdyż liczył 23 lata, a co za tym idzie cechowała go jeszcze łatwowierność (nie mówiąc o tym, że był nader łasy na pochlebstwa) i nieraz zdarzało mu się popuszczać wodze fantazji. Mimo to znakomicie poradził sobie ze zbuntowanymi Indianami, zwłaszcza z plemienia Tairona. Sławy przysporzyło mu też rozprawienie się z rebelią Czibczów. Potem został skierowany do słynącego ze szmaragdów kraju Muzo, gdzie doszło do bitwy z ludożerczymi Panczami. Ursua zaczął torturować schwytanych jeńców w celu wydobycia z nich informacji o położeniu grobowców ich dostojników, gdy jeden z kapitanów znalazł szmaragd, który utkwił w podkowie jego wierzchowca.

Reputacja Pedro de Ursua jako furor domini [Furor domini (łac.) - dosłownie: szał, wściekłość pana; tu w znaczeniu bicza bożego.] na Indian urosła do tego stopnia, że władze Panamy poprosiły go, aby wykorzystując swoje doświadczenie i umiejętności "oczyścił" przesmyk, przez który wiodła droga do Peru. Kilka wieków wcześniej każdy - nieważne kim był: biedakiem czy markizem - musiał wysiąść w małej fortecy Portobelo po karaibskiej stronie i pokonać dystans około 125 kilometrów, wykorzystując w tym celu szlak lądowy lub wodny (w zależności od pory roku) korytem rzeki Charges. Od momentu, gdy zaczęto sprowadzać czarnoskórych niewolników, wielu spośród nich zdążyło zbiec.

W takich okolicznościach do roku 1552 zdołali wystarczająco urosnąć w siłę, by atakować konwoje zmierzające z jednego oceanu do drugiego. Taka sytuacja narażała skarbiec królewski, ponieważ tamtejszym korytem płynął także strumień... srebra i złota z Peru. Należało podjąć jakieś działania wobec tych wyjętych spod prawa cimarrones, którzy ze swych górskich kryjówek paraliżowali komunikację i łączność z Peru. W tym celu wicekrólem Peru mianowany został don Andreas Hurtado de Mendoza będący pod wrażeniem wcześniejszych dokonań młodzieniaszka.

W ciągu dwóch lat Ursua wypełnił powierzone mu zadanie, eliminując niedostępne gniazda murzyńskiego oporu i biorąc do niewoli ich mało znaczącego króla imieniem Vallano, a także 1200 zbiegów. W nagrodę został zaproszony do Peru w ostatnich dniach 1558 roku. Wcześniej w oczach panamskich dam zyskał sobie szczególny poklask i wyrazy wdzięczności, ponieważ wymyślił pyszną zabawę. Oto na arenę do walki byków spędzano nagich jeńców murzyńskich i wypuszczano na nich wielkie brytany, od kilku dni trzymane bez jedzenia.

Pozwolenie na wymarsz w kierunku Eldorado uzyskał w lutym następnego roku, a przy okazji wicekról mógł pozbyć się stwarzających problemy włóczęgów oraz żołnierzy bez zajęcia, którzy uszli cało z wojny domowej. Nie brakowało jak zwykle chętnych do wzięcia udziału w nieźle zapowiadającym się projekcie. Niektórzy wydawali swe małe fortuny na zakup wyposażenia, żonaci zabierali ze sobą połowice i dzieci, a mnisi opuszczali klasztory, by nieść wiarę chrześcijańską. Tymczasem w dolnym biegu wolnej od bystrzyn rzeki Mayo toczącej swój nurt w pobliżu Chachapoyas, która łączyła się ze spławną rzeką Huallaga, wpadającej z kolei do Maranón, powstawała flotylla złożona z dwudziestu jednostek. W jej skład miały wchodzić prymitywne brygi, płaskodenne krypy, tratwy i kanu.

Odpowiedzialnym za ich skonstruowanie był doświadczony szkutnik Juan Corzo, jednak czy to sam budowniczy nie był najlepszym maese [Maese (hiszp.) - właściwie maestre, czyli mistrz.], czy też jego majstrowie nieudolni, ale do końca udało się doprowadzić budowę tylko jedenastu jednostek. Być może z powodu trudności wynikających częściowo z obiektywnych przyczyn, a w znacznej mierze z organizacyjnego partactwa dowódcy, a może braków materiałowych, przy wodowaniu sześć okrętów poszło natychmiast na dno, a z dumnej flotylli do użytku nadawały się tylko dwie brygantyny i trzy płaskodenne barki. Ursua zlecił więc wybudowanie około 250 tratw i kanu.

Ostatecznie w ekspedycji miało uczestniczyć 370 Hiszpanów i ponad tysiąc andyjskich Indian. Trzeba przyznać, iż zbiorowisko to nie stanowiło zgranej grupy. Pedro de Ursua nie był znany w tych stronach i nie miał autorytetu. Większość jego podwładnych stanowili żołdacy, pośród których część została wywłaszczona i praktycznie pozostawała bez środków do życia, a na dodatek nie mieli doświadczenia w pokonywaniu tropikalnej dżungli. Flotylla dowodzona (przynajmniej w teorii) przez Pedra de Ursuę podniosła żagle oraz zanurzyła wiosła 26 września 1560 roku i jak stosunkowo szybko osiągnęli pierwszy docelowy punkt, tak równie szybko w szeregach zapanował bałagan, gdy zapoznali się z "urokami" lasu deszczowego.

Także rzeka Huallaga w teorii spławna okazała się niewolna od niebezpieczeństw. Czasami jej koryto zwężało się, nurt skakał po skalnych progach, rzucając statkami o ściany wąwozów. W jednym z takich zdradliwych miejsc, noszących miano pongo, rozbiło się wiele tratw z prowiantem i zatonęła przedostatnia brygantyna. Tylko dzięki zimnej krwi i przytomności umysłu niejakiego Lope de Aguirre armadą nie zawładnęła panika, dlatego na pamiątkę tego wydarzenia katarakta otrzymała nazwę Pongo de Aguirre.

Poza tym wybudowane jednostki okazały się być niezbyt przystosowane do potrzeb wyprawy, gdyż na ich pokładzie mogło się znaleźć zaledwie 40 z 300 koni. Niedoświadczeni zdobywcy zmuszeni byli również do porzucenia całego bydła, które miało stanowić rezerwę mięsa. Nic dziwnego zatem, że doszło do wybuchu niezadowolenia. W wyniku zamieszek zginął jeden oficer, nie wspominając o powstałym opóźnieniu. Ursua powiesił wszystkich podejrzanych o nieposłuszeństwo, niezależnie czy byli winni, czy nie, ozdabiając ich ciałami okoliczne drzewa niczym choinki bombkami.

Zamiast podboju była walka z głodem, a na domiar złego Ursua więcej czasu poświęcał na amory niż na dowodzenie, ponieważ zabrał ze sobą swą metyską kochankę, dońę Inez de Atienza, co okaże się niezbyt rozsądnym posunięciem. Święta 1560 roku spędzono w Machiparo, w pierwszej osadzie na Amazonce, jaką założył w 1540 roku Orellana. W ciągu minionych dwudziestu lat Indianie zdążyli nieraz spotkać się z poszukiwaczami El Dorado, dlatego akty zdrady i grabieży z ich strony, jak i gwałty oraz śmierć z ręki chrześcijan, były dla nich niemal chlebem powszednim. Przebieg dalszych wydarzeń znamy dzięki Portugalczykowi nazwiskiem López Vaz, którego relacja przetrwała jako przekład dla angielskiej królowej Elżbiety I.

Stąd wiadomo, że w nocy 1 stycznia 1561 roku Ursua został zamordowany przez swoich żołnierzy we własnym hamaku. Miało to miejsce nieopodal ujścia Putumayo, gdy dowodzący nieoczekiwanie rozdzielił grupę, część żołnierzy posyłając na rekonesans. Nowym dowódcą został wybrany hiszpański szlachcic Fernando de Guzman, choć prowodyrem tragicznych zajść był Bask z pochodzenia, wspomniany już Lope de Aguirre - człowiek na wskroś zły, wręcz psychopatycznie nienawidzący całej iberyjskiej socjety. López Vaz opisał go jako kulejącego mężczyznę o niewielkiej posturze, ale dzielnego i doświadczonego żołnierza. Z drugiej strony ponoć jednym spojrzeniem potrafił sprowokować bijatykę, a jego największym marzeniem był powrót do Peru i dalszy podbój, gdyż w jego przekonaniu poprzednio został niesprawiedliwie pozbawiony zasłużonej zdobyczy.

Urodził się w Onate, w Guipuzcoa, w Kraju Basków. Stosunkowo wcześnie przybył do Peru, gdzie zajmował się ujeżdżaniem i szkoleniem koni bitewnych, o ile akurat nie był o coś oskarżany. W ciągu dwudziestoletniej "kariery peruwiańskiej" był zamieszany w występki, które - używając współczesnego kolokwializmu - podpadały pod większość paragrafów, stając nawet trzykrotnie przed obliczem kata, a pewnego razu nawet unikając zawiśnięcia na szubienicy tylko dzięki amnestii. Nieraz pił w podejrzanych szynkach w towarzystwie osławionych obwiesiów, a kiedy największe moczymordy w wicekrólestwie dawno już leżały pod stołem, on długo jeszcze siedział nad flaszką. A po bezsennej nocy wskakiwał na konia i po kilku godzinach, podczas gdy zajeżdżone zwierzę robiło bokami, on świeży, jakby dopiero co wstał z łóżka, wchodził do innej knajpy.

Niekiedy odwiedzał Limę, gdzie jego jedyna córka Metyska wychowywała się u zakonnic. Zawsze obszarpany i brudny, wtedy zmieniał się nie do poznania: przywdziewał jedwabie, welwetową kurtkę nabijaną złotymi guzami i srebrzystą zbroję. Pyszny rząd na wierzchowcu budził zazdrość kompanów, z którymi wczoraj brał udział w pijackiej hulance. Życie doprowadziło de Aguirre do takiego stanu, że nie wierzył już w nic, a co dopiero w El Dorado. A jednak przeszedł do historii odkryć geograficznych jako ten, który odnalazł połączenie między Rio Negro i Orinoko. Zanim do tego doprowadził, musiał zrealizować swój nomen omen szalenie prosty plan: wymordować całą kadrę oficerską ekspedycji i założyć własne państwo.

Usunięcie pierwszego dowódcy nie doprowadziło jeszcze do zmiany wcześniejszych założeń, jedynie on i jego stronnicy rozdzielili pomiędzy siebie stanowiska dowódcze. Lope de Aguirre został marszałkiem obozowym (mariscal de campo), choć zaszokował swoich kompanów, kiedy w liście przy swoim nazwisku umieścił dopisek "zdrajca". Potem El Tirano przystąpił do urzeczywistniania swojego projektu, namawiając towarzyszy do wybudowania dodatkowych łodzi i spłynięcia potężną Amazonką. Wszystkie myśli o Eldorado odeszły w zapomnienie, a największym osiągnięciem Baska było nakłonienie Guzmana, aby obwołał się "Panem i Księciem Peru, Manoa i Chile".

Lope de Aguirre sporządził zadziwiający dokument, podpisany 23 marca 1561 roku przez 186 spośród 270 biorących udział w wyprawie. Oficerowie ucałowali ręce ich nowego księcia, za co w nagrodę otrzymali wielki obszar nienadającej się do zamieszkania puszczy. Rządy w rzeczywistości marionetkowego księcia Fernando, który zdążył jeszcze w międzyczasie przekonać piękną Inez, aby zajęła miejsce u boku nowego dowódcy, trwały krótko. Gdy po trzech miesiącach budowa dwóch wielkich kryp została ukończona, Lope de Aguirre mógł już liczyć na zdecydowanie większą liczbę skaptowanych popleczników skłaniających się ku jego idei zawrócenia do Peru.

Oprócz tej obsesji dręczyła go zazdrość o kobietę oraz coraz większa nieufność wobec tego księcia o naciąganym tytule. W efekcie podczas postoju na jednej z amazońskich wysp, a działo się to 22 maja, Aguirre rozkazał zamordować przywódczą parkę. Dwóch ludzi o nazwiskach Llamoso i Carrión pozbawiło życia pół-Indiankę. Jeden pchnął ją nożem, a drugi, trzymając za włosy, zadał ponad dwadzieścia cięć mieczem. Inni zajęli się don Fernandem, szatkując jego ciało razem z hamakiem. Podobny los spotkał jego najbliższe otoczenie. Po tej masakrze całkowitą władzę przejął Aguirre, który otoczył się zaufaną gwardią złożoną z pół setki baskijskich arkebuzerów. Pedro Simon, biorący udział w tej szaleńczej eskapadzie, odnotował inne zdarzenie, rzucające światło na charakter dowódcy:

"Byliśmy zaledwie krótki czas w podróży, kiedy Aguirre przepełniony wrodzonym mu okrucieństwem, bez oglądania się na jakikolwiek powód, postanowił zabić komendanta Juana de Guevara, polecając dokonanie tej niegodziwości jednemu ze swoich sierżantów o nazwisku Antonio Llamoso. On podszedł wtedy do stojącego na pokładzie i niczego się nie spodziewającego Guevary i zaczął ranić go starym złamanym mieczem. Guevara zaczął błagać, aby nie zabijać go tak okrutnie i takim mieczem. A wtedy sierżant zabrał mordowanemu sztylet i zadał mu nim wiele pchnięć, a zanim zdołał zabić - wypchnął go z pokładu do rzeki. Tamten tonąc krzyczał w agonii: << spowiedzi, spowiedzi >>. Aguirre z zadowoleniem oglądał tę straszną śmierć, a później przeszedł na pokład innej brygantyny, śmiejąc się serdecznie i dzieląc uwagami na temat śmierci Guevary".

Wkrótce znaleźli się na wodach Rio Negro. Od Indian przybyłych z północy w celach handlowych dowiedzieli się o sekretnym przejściu wodnym. W ten sposób Baskiem zawładnęła nowa idee fixe: odszukać to przejście. Mniej więcej na wysokości równika Negro zawraca swe wody na północ, a potem jedno jej wąskie ramię płynie na zachód. Podążając jego nurtem po ponad 50 km dociera się do Casiquiare: swoistego kanału, który nie ma swojego odpowiednika na świecie. Łączy bowiem dwie potężne rzeki toczące swe wody - mówiąc nieco zbyt odważnie - w przeciwną stronę (choć obie uchodzą do Atlantyku). Ten wielki obszar Ameryki Południowej ograniczony lewobrzeżnym Orinoko, kanałem Casiquiare, Rio Negro i Amazonką tworzy w ten sposób największą kontynentalną wyspę na ziemi.

Eskapada Lope de Aguirre nie przyniosła bogactw, choć nie sposób nie zgodzić się ze stwierdzeniem, iż to jego obłęd w paradoksalny sposób umożliwił łatwiejszy dostęp do tej części Ameryki Południowej, której ponad połowę powierzchni pokrywa dorzecze Amazonki. Nawet w dzisiejszych czasach, aby przemierzyć lasy porastające brzegi tej rzeki, trzeba czterech godzin lotu. Wpada do niej ponad tysiąc rzek, co stanowi 1/5 zasobów wodnych świata, zatem nic dziwnego, że podczas pory deszczowej królowa rzek potrafi zalać obszar równy powierzchni Australii, a jej atlantyckie ujście jest dziesięć razy szersze niż kanał La Manche. Płynąc dniami i nocami z możliwie największą prędkością, na jaką pozwalały żagle, wiosła i prąd rzeki, Hiszpanie w ekspresowym niemal tempie minęli ziemie Omagua, ponieważ Aguirre obawiał się, by ich bogactwa nie skusiły co słabszych duchem.

On nie był zainteresowany badaniem tej krainy ani jej podbojem. Wprawdzie podczas podróży doszło do kilku potyczek z przedstawicielami nadrzecznych szczepów, lecz największym zagrożeniem okaże się psychopatyczna wręcz żądza krwi przejawiana przez de Aguirre, który dowodził już tylko 230 podkomendnymi. O chorych, podobnie jak o kobiety towarzyszące swym mężom, nie troszczył się w ogóle, nie wspominając o Indianach. Tych porzucił na łaskę okolicznych plemion, ponieważ chciał przed oceaniczną żeglugą zmniejszyć obciążenie łodzi. Ofiarami byli yanaconas - krajowcy, którzy przyjęli chrzest i lojalnie służyli swym hiszpańskim panom. Gdy niektórzy Hiszpanie próbowali wstawić się za nimi, zostali za niesubordynację skazani na śmierć przez uduszenie garotą.

Na początku lipca wpłynęli na wody Oceanu Atlantyckiego, gdzie wiatry i prądy popychały ich łagodnie wzdłuż wybrzeża Gujany, dzięki czemu 21 lipca dobili do wyspy Margarita naprzeciw Wenezueli. Jej mieszkańcy, którzy ustawicznie obawiali się ataku korsarzy, odczuli ulgę, gdy skonstatowali, iż dwie dziwne jednostki należą do Hiszpanów. Przyjęli zatem rodaków po chrześcijańsku, dostarczając żywności i lekarstw, a ci odpłacili się zajęciem wyspy oraz zamordowaniem jej gubernatora. Banda de Aguirre, do której dołączyło trochę miejscowej hołoty, kryminaliści, a nawet zbiegli niewolnicy, przejęła depozyt złota i pereł przygotowywany do wysłania do Hiszpanii. Ponieważ poprzedni transport odszedł stosunkowo niedawno, więc przeszli do plądrowania prywatnych domostw.

Taki stan rzeczy trwał czterdzieści dni, podczas których Aguirre nie tylko zezwalał na mordowanie księży, sędziów, urzędników hiszpańskiej administracji, a wreszcie - w kolejnym przypływie diabelskiej furii - także wszystkich mężczyzn szlachetnej krwi, ale nawet własnych podkomendnych. Na szubienicy zawisł skazany za pijaństwo podczas służby - mimo że wówczas w obozie niemal wszyscy byli mocno podchmieleni - kapitan amunicji Enrique Orellana. A to tylko dlatego, że oszalały despota nie znosił znanych z konkwisty nazwisk. Na ironię losu zakrawa fakt, że powieszony oficer nie był żadnym krewnym Francisca. Kronikarze, a właściwie oskarżyciele Baska wymieniają z imienia prawie pięćdziesięciu oficerów i żołnierzy straconych z jego rozkazu lub osobiście przez niego zabitych.

To nie był koniec rozlewu krwi oraz intryg. Aguirre planował w następnej kolejności zdobycie panamskiego miasta Nombre de Dios oraz skaptowanie niezadowolonych żołnierzy i zaatakowanie z nimi Peru. Pożeglował jednak nie na zachód, a na południe, do Borburata, skąd lądem zamierzał dotrzeć do celu. W tym niewielkim porcie doszło do pewnego zdarzenia. Jeszcze na Margaricie, po zamordowaniu marszałka obozowego Martina Pereza, Bask oświadczył w swoim stylu, że wakujące stanowisko otrzyma ten, kto zabije trzynastu księży. Przy jego postępującym niezrównoważeniu trudno było orzec, czy mówił poważnie, czy był to tylko kolejny makabryczny żart.

Jednak na poważnie wziął jego obietnicę pewien godny swego dowódcy łotrzyk, nazwiskiem Paniagua. Szkopuł w tym, że na "perłowej wyspie" udało mu się dopaść tylko dwóch ojczulków, dlatego teraz w Burburata na widok spacerującego spokojnie proboszcza nie wytrzymał i z miejsca go zaatakował. Ksiądz narobił nie tylko rwetesu, lecz nie zamierzał pozostawać biernym w tej sytuacji, zwłaszcza że nie należał do ułomków. Na odgłos krzyków zbiegli się okoliczni mieszkańcy i oswobodzili z łap opryszka niedoszłą ofiarę, dla której przygoda zakończyła się kilkoma stłuczeniami i podartą sutanną. Aguirre osobiście złożył przeprosiny na ręce księżulka, w ich ramach ofiarowując mu skradziony w Asunción mszał oprawiony w kurdybańską skórę z okuciami ze srebra na rogach.

Kierując się w stronę Barquisimeto, po drodze udało im się zająć miasto Valencia, ale trudne warunki i pora deszczowa spowodowały, że ich wierzchowce zapadały się w bagno. Zmęczony i rozgrzany Aguirre nieopatrznie zaczerpnął wody z jednej z wielu leśnych, zamulonych rzeczek i kilka godzin później ciężko się rozchorował. Chwilami popadał w malignę, bredził, to znów złorzeczył tak straszliwie, iż przerażony ksiądz raz po raz czynił tylko znak krzyża. Nie zrażony niczym Aguirre tymczasem wykrzykiwał z lekceważeniem: "Czy Bóg uważa, że skoro pada, nie podbiję Peru i nie zniszczę świata? Zatem mnie nie zna!".

W znakomitym filmie Wernera Herzoga Aguirre, gniew boży konkwistador niegościnności lasów tropikalnych przeciwstawia własną nieugiętą wolę. Ta jest niepodzielna. "Mnichu, nie zapominaj o modlitwie, bo inaczej będzie koniec z Bogiem" - mówi Aguirre, sygnalizując krańcowość zaślepienia, które musi pociągnąć za sobą klęskę. Nic dziwnego, że jego ludzie zaczęli tracić ducha i dezerterowali, kiedy tylko nadarzyła się sprzyjająca okazja, co nie dziwi wobec faktu, że przeważające siły królewskie maszerowały już w ich kierunku, by rozprawić się ostatecznie z rebeliantami.

Nastał październik 1561 roku, gdy Aguirre napisał słynny list do króla Hiszpanii Filipa II. Była to niezwykła epistoła, z jakiej przebijało buntownicze lekceważenie i megalomania, pomieszane z użalaniem się nad sobą. Szaleniec najpierw przypominał o swojej 24-letniej służbie i o dwóch ranach odniesionych w trakcie jej pełnienia, by następnie chełpić się zabiciem Ursuy, Guzmana oraz wszystkich pozostałych, którzy nawinęli się pod jego miecz, spiskując za jego plecami. Oskarżał też cesarza o bycie okrutnym i wiarołomnym w stosunku do swoich konkwistadorów. Dostało się również przekupnym braciom zakonnym i prawnikom pilnującym przede wszystkim własnych interesów:

"Wiedz zatem, królu hiszpański, że dla twoich wasali dawno się tu skończyła sprawiedliwość i praworządność. Nie mogąc dłużej ścierpieć okrucieństw twoich urzędników, wicekróla i gubernatorów, wraz z towarzyszami wypowiedziałem ci posłuszeństwo, wyparłem się Hiszpanii i ogłosiłem najtwardszą przeciwko tobie wojnę. A wierzaj mi, królu i panie, że jedyny tego powód to to, iż nie mogliśmy już wytrzymać ucisków i niesłusznych kar, jakie na nas nakładają twoi ministrowie, którzy dla dobra swoich dzieci i służących uzurpują sobie prawa, rabując nam sławę, życie i honor".

Gdy zorientował się, że jego pozycja strategiczna w Barquisimeto jest bardzo trudna do obrony ze względu na silny opór zorganizowany przez Diega Garcię de Paredesa i dowiedział się o kolejnej fali dezercji oraz stracie taboru z prowiantem i amunicją, postanowił przenieść się bliżej wybrzeża. 27 października 1561 roku podjął decyzję o wyprawieniu swej 18-letniej córki w ostatnią podróż. Wkładając w jej dłoń krucyfiks, wyciągnął z pochwy miecz i przebił dziewczę. Nie oszczędził także jej służebnej. Na pół obłąkany krzyczał, że uczynił tak, żeby uchronić córkę przed gwałtem ze strony królewskiego żołdactwa, a także, "aby nie musiała żyć z piętnem córki zdrajcy". Nawet jego osobista ochrona zwróciła się przeciwko niemu, a gdy żołnierze Paredesa odkryli zbrodnię, wśród strzelających do niego byli także jego niedawni zaufani.

Podobno przed śmiercią miał rzec: "Boże, jeśli musisz mnie ułaskawić, uczyń to natychmiast. Jeśli chodzi o sławę, możesz ją zachować dla twoich świętych". Inna wersja mówi, że po pierwszym trafieniu w udo, ukląkł na jedno kolano i ze śmiechem, choć bez związku powiedział: "A jednak wam się nie dam". Drugi pocisk ugodził go prosto w serce. Zwłoki rebelianta zostały poćwiartowane, a części ciała zawisły u wrót różnych miast jako namacalne ostrzeżenie dla tych, którzy odważyliby się podnieść znowu głowę przeciw monarszej władzy.

Pamięć o Lope de Aguirre jako złym duchu pokutuje w Wenezueli do dzisiaj. Często zdarza się, gdy świetlik rozjaśni kłąb robactwa tańczącego nad moczarami, że samotny wędrowiec żegna się i szepcze przesądnie: "To dusza okrutnika Aguirre". Widać zresztą w fakcie unicestwienia jego zwłok przez poćwiartowanie i dekapitację, że nawet martwy wzbudzał strach, zabójcy zaś zachowywali wobec niego przezorność podyktowaną pewnym przesądem, o jakim można przeczytać w Encyklopedii ESPASA pod hasłem "wampir": "Jeśli zmarły był zbrodniarzem, skazanym za swoje winy, to jest do przewidzenia, iż zemści się, jeśli tylko będzie mógł. Kaci [...] obcinali mu głowę, którą następnie umieszczano między nogami, albo, co bardziej skuteczne, palili jego zwłoki".

W przeciwieństwie do innych, jego szaleńcza odyseja rozpoczęła się w momencie, gdy zrezygnował z poszukiwań El Dorado, ostrzegając w swoim słynnym liście hiszpańskiego króla:

"Przyjm do wiadomości, królu i panie, i to, byś nie gotował ani nie zgadzał się na przygotowania jakiejkolwiek armady dla podboju tej nieszczęsnej rzeki, bo na wiarę chrześcijanina przysięgam ci, panie, że nawet gdyby się tam udało sto tysięcy ludzi, żaden z nich nie ujdzie, ponieważ relacje są fałszywe i w tej krainie jedno tylko, co można znaleźć, to - rozpacz".

Paranoik okazał się mniej obłąkany od poszukiwaczy uważanych za normalnych ludzi. Opętanie, które prawie zniszczyło Wenezuelę, miało ocalić Peru. Aguirre stał się kimś więcej niż jeszcze jednym konkwistadorem o rękach poplamionych nie tylko indiańską krwią. Idee proklamowane i wcielane przez niego w życie, czyli Ameryka nie dla władcy i urzędników z Europy, lecz Ameryka wolna, dla tych, co się w niej urodzili, wyzwolenie społeczne i zniesienie niewolnictwa Murzynów - choć skompromitowane czynami ich głosiciela - godziły w same podstawy istnienia kolonialnego reżimu, co prawie trzy stulecia później wykorzystają autochtoni i Kreole.

Król Hiszpanii i reprezentanci wicekrólestw słusznie obawiali się nie Aguirre-przestępcy, lecz przede wszystkim Aguirre-rewolucjonisty. Przemarsz, jaki zainicjował przez terytorium Wenezueli, o mało nie doprowadził do wybuchu paniki daleko na zachodzie i południu kontynentu. Przykładowo w Bogocie tamtejsze władze zarządziły pobór wszystkich mężczyzn zdolnych do służby wojskowej.