Gazeta Wyborcza - 09/08/1996

 

 

Agnieszka Wróblewska

Pamiętnik kapitalisty

 

Za Peerelu to był kapitalizm! Kto miał budkę z byle czym, budował willę i rozglądał się za mercedesem. My, prywaciarze, byliśmy w kraju socjalistycznym ludźmi wybranymi.

 

Aksamitne lata osiemdziesiąte! Złoty wiek dla prywaciarzy. Państwo niby jeszcze socjalistyczne, a na poboczach - kapitalizm. Do takiego kapitalizmu może wzdychać po nocach każdy kapitalista na świecie.

Siedzi sobie producent, a kolejka handlowców stoi pod drzwiami, łasi się, przynosi koniaki. Bo ludzie wszystko kupowali. Ciuchy, które dziś idą w sklepach z tanią odzieżą, uchodziły za szczyt elegancji. Podatki płaciliśmy małe, bo trzy czwarte obrotów odbywało się poza fiskusem. Dzisiaj to jest możliwe tylko w bardzo małym biznesie, w średnim, jak mój, kantowanie w księgach nie jest możliwe.

Zdarzało się, że komuś wlepili domiar na podstawie zewnętrznych znamion zamożności, to się nazywało - zzz. Ale wystarczał dobry koniak i urzędnicy człowieka nie nękali. Mogła być ta sama flaszka, którą przynosili handlowcy w podzięce za towar.

Władza ludowa nie wiedziała, co robić z gospodarką. Nie umiała wprowadzić równowagi rynkowej, przez co polski złoty nie był prawdziwym pieniądzem. A bez prawdziwych pieniędzy fabrykom nie opłacało się produkować, chociaż w sklepach ziało pustką. Dewiz wciąż brakowało, więc maszyny kupione na kredyt za Gierka sypały się bez części zamiennych albo stały bez surowca. Kursował dowcip, że władza postanowiła wyplątywać się z socjalizmu etapami, w pierwszym etapie wydała zarządzenie, aby 30 taksówek, na próbę, puścić lewą stroną.

Ale ja te czasy wspominam jak najlepiej. My, prywaciarze, żyliśmy łatwo, na luzie. Chodziłem na korty, na basen, zimą w Alpy. Między nami prywaciarzami panowała przyjaźń większa niż dziś, nie było tej zawiści, patrzenia wilkiem. Miejsca na rynku starczało dla wszystkich.

W dodatku prywaciarze byli potrzebni. Na wrakach maszyn wyrzucanych przez przemysł, w piwnicach, robili części do samochodów, buty, śrubki, okulary i tysiące innych rzeczy. Gospodarka państwowa kręciła się wprawdzie, ale na dochód narodowy składały się głównie miliony ton węgla z kamieniami, przewóz tego koleją, albo stal na maszyny, jakich nikt nie kupował na otwartym rynku. Kręciło się, póki rynek był obozowy, a nie światowy. Dziś 80 proc. eksportu idzie na Zachód i to jest największy sukces ostatnich paru lat.

Myjesz samochody, kupujesz Bitelsów, wymieniasz na lambrettę

Kapitalizmu nie wyniosłem z domu. Ojciec inżynier, matka lekarka. Żadnej prywatnej praktyki, inteligencka asceza. Dom pokładał nadzieję, że zostanę profesorem.

Chociaż początków przedsiębiorczości mógłbym się doszukiwać w wychowaniu. Ojciec pilnie uważał, żeby nie rozpuścić jedynaka. Chcesz mieć rower? Oszczędzaj. Pierwsze większe pieniądze oszczędziłem w szkole, kiedy na wakacjach u cioci w Anglii myłem samochody. Za zarobione funty kupiłem Bitelsów, płyty opyliłem w Warszawie, starczyło na używaną lambrettę.

Wybrałem architekturę, bo to piękny zawód. Ale studia mnie nie porwały. Widziałem sfrustrowanych architektów, którzy firmowali nazwiskiem paskudne osiedla. Inni robili projekty do szuflady. Lata biegły, a oni nie mieli na koncie ani jednej własnej budowy.

Czego wtedy chciałem? Żyć na poziomie. Przyszły lata siedemdziesiąte, uchyliły się granice. Na własne oczy zobaczyliśmy, co to znaczy życie na poziomie. Pokolenie moich rodziców miało jeszcze złudzenia, że ruszy z posad bryłę świata. Myśmy nie chcieli niczego ruszać. Chcieliśmy się zbliżyć choć trochę do tego, co miał Zachód, a od czego Polskę odcięła żelazna kurtyna. Być podobnym do człowieka zachodniego, być kolorowym i wolnym. Do tego potrzebne były pieniądze.

Pokazałem forsę, tata zbladł

Student miał w owym czasie pozycję wyjątkową. Mógł przez wakacje legalnie pracować za granicą. Już po pierwszym roku wyjechałem do Szwecji i od tej pory wszystkie wakacje upłynęły mi na saksach. Zbieranie owoców, jeżdżenie ciężarówką, na traktorze, mieszanie wapna na budowie. Szwedzi się nie cackali. Deszcz leje, nikt nie schodzi z pola. Dniówka miała dwanaście godzin. Czy nie chciałem rzucić tego w diabły? Nie. Warto zacisnąć zęby, jeżeli nagrodą są takie pieniądze.

Kiedy pierwszy wakacyjny zarobek położyłem na stole, ojciec-dyrektor, który zarabiał miesięcznie równowartość 30 dolarów, zbladł. Był pewien, że taka góra forsy może pochodzić tylko z rozboju. Duży fiat kosztował w Peweksie 1500 dolarów, a tu z jednych wakacji 20-letni gówniarz przywozi w worku na piersi tyle, że starczyłoby na dwa duże fiaty bez talonu.

Na nic nie zbierałem. Forsa miała zapewnić kolorowy luz, o jakim nie mógłbym marzyć za harówkę w Polsce. Więcej - dzięki chorej złotówce zapewniała luksus, o jakim nie mógł marzyć Szwed, który harował tak samo jak ja, a żyć musiał za korony.

Przeciągaliśmy studia dla tej wakacyjnej forsy. Dzięki nam płynął do kraju wątły, bo wątły, ale jeden z pierwszych, po kilkudziesięciu latach, strumyczek prywatnego kapitału. Dlatego wielu z nas, jeżdżących na letni zarobek, wcześniej od innych wystartowało w biznesie.

Kiedy odbierałem dyplom architekta, byłem człowiekiem materialnie niezależnym. Samochód, mieszkanie i okrągła sumka, z której można dokładać do dziesięciu dolarów miesięcznej asystenckiej gaży.

Inżynier nie miał prawa przykręcać oprawki, ale klient miał

Obijałem się na asystenturze. Te 10 dolarów praktycznie dawali za etat. Do moich obowiązków w pracowni należało projektowanie na zlecenia. Ale przez trzy lata pracy nie udało mi się zaprojektować nic, co oblekłoby się potem w materię.

Wielkie państwowe zakłady miały pieniądze na wyrzucanie. Zamawiały projekty stadionów czy innych wielkich obiektów, które nigdy nie miały powstać. Wiedzieliśmy, że to lipa. Cała pracownia dłubała sobie wolniutko przy takim projekcie przez rok. Każdy miał przecież na boku jakąś fuchę, po co mieliśmy się z tym stadionem spieszyć? Wpadałem do pracowni, żeby wypić kawę, pogadać z kumplami. I szybko wracałem do swojej piwnicy z obrabiarką.

Bo wtedy właśnie zaczęła się moja przygoda z biznesem. Zobaczyłem piękną skandynawską lampę i skopiowałem ją dla siebie. Wyszła dobrze, więc pomyślałem, że warto trochę zainwestować, a następnie robić takie lampy na sprzedaż. Kupiłem starą obrabiarkę, wstawiłem ją do piwnicy, wymyśliłem technologię. I zapisałem się do spółdzielni rękodzielników.

Kto miał papiery artysty, mógł produkować i sprzedawać rozmaite rzeczy. O ile, naturalnie, władza ludowa wydała mu zezwolenie.

Władza broniła monopolu własności, więc zezwolenia obwarowała licznymi warunkami. Np. takim, że producent lamp nie może mieć wyższego wykształcenia. Na szczęście system zostawiał furtki, dzięki którym każdą paranoję dawało się ominąć. Ja, jako inżynier, nie miałem prawa przykręcać kabla do żarówki, bo takie prawo miał tylko elektromonter. Nie było jednak zakazu, aby inżynier sprzedawał abażury z podstawką własnej roboty. Dostarczałem więc do spółdzielni lampy bez przykręconej oprawki, którą wraz z kablem klient dostawał w osobnym woreczku. W domu sam przykręcał oprawkę i wcale się nie buntował, bo klienci w PRL-u trzymani byli krótko. Proporcja zarobków na uczelni do zarobków w piwnicy miała się jak jeden do ośmiu. Z uczelni można było wyciągnąć, wraz z fikcyjnymi zleceniami, cztery tysiące złotych miesięcznie. Z lamp wyciągałem trzydzieści.

Nie będzie kariery profesora

Powiedziałem sobie - dość tej zabawy na uczelni. Zawiodłem mamę, nie będzie kariery profesora. Firma polonijna zaproponowała mi kierowanie stolarnią. Dawali kupę forsy - 18 tysięcy na rękę, udział w zyskach i służbowego fiata.

Przyciągnąłem kolegę, też inżyniera, który w swoim biurze projektów nudził się podobnie jak ja na uczelni. Udawał, że pracuje, a oni udawali, że mu płacą. W biurach było o tyle gorzej, iż przy wejściu i wyjściu należało odbijać kartę zegarową. Ale nie stanowiło to przeszkody w urywaniu się na miasto - zdolny architekt potrafi tak podrobić kartę, że żaden kadrowiec nie pozna. Kolega też miał dość państwowej posady.

Jakiś czas robiliśmy meble dla firmy polonijnej, wkrótce jednak postanowiliśmy stać się samodzielnymi prywaciarzami.

Prywaciarzem mógł być rolnik, handlowiec albo rzemieślnik z papierami. Zdaliśmy więc egzaminy czeladnicze, starannie zatajając fakt posiadania dyplomu inżynierskiego. Absolwent wyższej uczelni nie dostawał zezwolenia na działalność rzemieślniczą, która w owym czasie stanowiła przepustkę do bardzo dobrego życia.

Pani Jadzia szepnęła, że ma dziesięć wałków

Po rozstaniu z firmą polonijną wynajęliśmy garaż. Jak Stefan Woźniak i Steve Jobs, którzy wymyślili w kalifornijskim garażu komputer osobisty. Tylko że my nie mieliśmy zamiaru tworzyć epokowego dzieła. Chcieliśmy w wynajętym garażu robić forsę na lampach i kanapach.

Problem był właściwie jeden - zdobyć materiały. Temu właśnie poświęcałem najwięcej energii.

W normalnej sprzedaży nie było nic. Przydział z Izby Rzemieślniczej opiewał na mniej więcej 5 proc. potrzebnego surowca. Trochę zdobywaliśmy na czarnym rynku, nikt nie pytał handlarza, skąd to wziął, trochę dawało się załatwić w hurtowni. Tam pracowały panie, Zosia, Jadzia, i zostawiały towar na boku. Łapówek pieniężnych się nie stosowało. Czekoladki, perfumy, uśmiech. To wystarczyło.

Czy popełnialiśmy przestępstwo? Przeciwnie, uważaliśmy, że możemy ten surowiec wykorzystać lepiej niż przemysł państwowy, który np. drut zużywał, według planu, do produkcji milionów niechodliwych wtyczek. Na nasze lampy przynajmniej ktoś czekał.

Jeden pracownik jeździł z czekoladkami. Wszystkie panie w hurtowniach, w promieniu stu kilometrów, były znajome. Każda już miała naszą lampę, lubiła nasze dowcipy. Po prostu człowiek człowiekowi szedł na rękę. Pełen humanizm. Wpadam do hurtowni, a pani Jadzia szepcze: mam dla pana dziesięć wałków surówki lnianej. Dziesięć wałków, mój Boże! Takiej radości dzisiaj się nie przeżywa.

Przy największych brakach surowca nasza produkcja nigdy nie stanęła. A wielkie zakłady państwowe stawały z takiego powodu co chwila.

Dewizy w majtkach jechały za granicę, wtedy były legalne

Producentów prywatnych nie czepiano się już za bardzo w złotych latach osiemdziesiątych. Raz ktoś napisał na nas donos, że musimy być nielegalni, bo mamy ciężarówkę większą od całego zakładu. Przyszła kontrola, nic nie znalazła. Zresztą od połowy lat osiemdziesiątych byliśmy już eksporterami. A eksporter znaczyło - święty, nietykalny. Bo eksporter przynosił dewizy.

Żeby wyrób choć trochę uszlachetnić, potrzebne były zagraniczne dodatki. Wyrób, który miał coś z importu - plastik, tasiemkę, odbijał korzystnie na tle krajowej szarzyzny i sprzedawał się drożej. Na zagraniczny wsad mógł sobie pozwolić ten, kto miał dewizy.

Najczęściej dewizy skupowaliśmy na czarnym rynku. Nie wolno było kupić dolarów i włożyć na konto. Musiały najpierw odbyć drogę w majtkach za granicę, przy powrocie je się rejestrowało i dopiero wtedy stawały się legalne. Za legalne można było kupować zachodnie tasiemki.

System uczył się na własnych idiotyzmach. Z czasem przyszły odpisy dewizowe i kto eksportował, mógł część dewiz, także ze strefy rublowej, przeznaczyć na import materiałów.

Sprzedawaliśmy dużo lamp do Czechosłowacji. Tam prywatnej produkcji w ogóle nie mieli, wzornictwo fatalne. Z centrali handlowej dla rzemieślników Remex dostaliśmy paszport na wszystkie kraje świata. Może trudno w to dziś uwierzyć, ale nie trzeba było donosić do ubecji, żeby taki paszport trzymać w domu. Jeśli się pani Wandzi przywiozło kawę, załatwiła co trzeba.

W tamtych czasach roiło się od zakazów, ale one były elastyczne. Interpretacja zależała od człowieka. Człowiek-urzędnik mógł zasłonić się przepisem, że nie wolno, jeśli człowiekowi-petentowi nie chciał iść na rękę. A jeśli chciał, zawsze znajdował odpowiednią furtkę.

Czułem się z tym paszportem wolny, światowy. Dziś każdy może jeździć gdzie chce i kiedy chce. Wtedy my, prywaciarze, byliśmy w kraju socjalistycznym ludźmi wybranymi.

W Czechosłowacji zarabialiśmy górę forsy, sklepy tam mieli zaopatrzone, ale nie wolno było nic kupić na wywóz. Dziesiątki tysięcy koron legalnie mogliśmy co najwyżej przepić na miejscu. Tę paranoję omijaliśmy za pomocą jednej-dwóch lamp dla czeskich celników. Czasem jednak wychodziła z nich nienawiść do Polaczków, którym wolno jeździć i handlować, nawet na Zachód. Wybebeszali bagażnik, kazali się rozbierać. Kiedyś nawet przetrzymali nas przez święta Bożego Narodzenia pod pretekstem, że brakuje jakiegoś stempelka.

Handel lokomotywą rozwoju

Po 1990 roku skończyło się łatwe życie. Ceny skoczyły w górę, zbyt stanął. Handel brał od nas towar i nie płacił. Zrozumieliśmy, że trzeba zakładać własne sklepy. Z producentów staliśmy się handlowcami. Wtedy najlepiej zarabiało się na handlu.

Czy pamięta pani ten krzyk, że Polska żyje z handlu i tak już zostanie? Że to wynik świadomego niszczenia rodzimej produkcji, bo mamy być rynkiem zbytu dla innych? Krzyk brał się z oszołomienia nową sytuacją. Ludzie krzyczeli ze szczerej troski, bo nie rozumieli, co się dzieje.

Przez lata mówiono im, że handel to rodzaj pasożytnictwa, z którym trzeba się godzić. Skąd obywatel miał wiedzieć, że handel może być lokomotywą rozwoju? Tymczasem to handel ciągnął produkcję, a nie odwrotnie. Wymuszał na producentach nowe technologie, lepszą jakość, niższe ceny. Producent, który nie spełnia wymagań handlu, niczego nie sprzeda.

Na handlu zarabiało się więc najlepiej póty, póki go było mało. Od kiedy sklepami obrodziło tak, że za każdym rogiem można kupić kanapę z fotelami, z samego handlu mogą się utrzymać tylko profesjonaliści. Lada chwila meble przeniosą się pod miasta, do wielkich sklepów z parkingami. Gdybyśmy nie przewidzieli tego w porę, za dwa lata by nas nie było. Ze swoimi paroma tysiącami metrów powierzchni nie mielibyśmy czego szukać. Nadszedł czas, żeby pieniądze zarobione na handlu włożyć w produkcję. Bo teraz lepiej zarabia się na produkcji.

Dlatego rozkręciliśmy produkcję nietypowych mebli.

Poczuł się silny, nabrał kredytów

Ekonomii uczyłem się na własnej skórze, z rzemieślnika zostając przedsiębiorcą.

Kto z nas, tzw. rzemieślników, wiedział cokolwiek o obrocie gotówką, krążeniu kapitału, zapasach magazynowych, terminach płatności? Nikt nie wiedział. Myśmy wiedzieli jedno: trzeba zdobyć surowiec i gromadzić towar.

Na tej mądrości wyniesionej z PRL-u o mało się nie przejechaliśmy.

Jakieś dwa lata temu rynek się nasycił. Pełne magazyny, parę tysięcy metrów kwadratowych sklepów na utrzymaniu, a tu lecą odsetki od nie zapłaconych faktur. Musieliśmy się ratować wielką wyprzedażą. Wtedy zrozumieliśmy taką prostą rzecz: przetrwać może tylko ten, kto potrafi koszty trzymać na wodzy.

Przeżyliśmy. Ale wielu nie przeżyło. Prywaciarze, zwani też rzemieślnikami, mieli swój szok transformacji nie mniejszy niż klasa robotnicza. W PRL-u narzekali na hamulce - głupie przepisy, braki w zaopatrzeniu. Ale czym jest stres niemożności rozwijania skrzydeł wobec stresów, jakie przyniosła konkurencja?! Nagle okazało się, że robione po piwnicach części samochodowe, buty, okulary czy kanapy wyglądają pokracznie. Bo ze świata zaczęły płynąć porządne towary. W dodatku tańsze. Nasze, młotkiem stukane, przedmioty nie wytrzymywały kalkulacji z przemysłową masówką.

Rzemieślnicy, którzy nie umieli być przedsiębiorcami, nienawidzili reformy ustroju. Dawniej wzdychali do wolnego rynku, teraz od państwa żądali ochrony, przymykania granic, niższych podatków. Największą gorycz przeżywali jednak ci, którzy nie pojęli, że w biznesie koszty nie mają prawa być wyższe od zysków.

Znam człowieka, który zarobił na wódce w roku 1990 parę milionów dolarów. Poczuł się taki silny, że pobudował wielkie sklepy, nabrał kredytów. Nie miał wyobraźni, że w biznesie miliony szybko stopnieją, jeżeli przez cały czas nie robi się kalkulacji. Inny człowiek rozkręcił produkcję mebli lepszych niż włoskie. Ma pełen portfel zamówień, ale bankrutuje, bo nie pilnował kosztów.

W środku lata zgłasza się do mnie klient z zamówieniem na wyposażenie w meble hotelu nad jeziorem. Przyjmuję zamówienie, ale meble gotowe będą za dwa miesiące, czyli po sezonie. Człowieku, myślę sobie, czemu nie przyszedłeś wcześniej? Sezon masz z głowy, guzik zarobisz, a na pewno nabrałeś kredytów na tę budowę.

Dziś można pluć meblami z szybkością karabinu maszynowego

Zdobywanie zamówień zaprząta mi głowę bardziej niż w tamtych czasach zdobywanie surowca. Wtedy wystarczyły czekoladki dla pani Jadzi, dziś dobre zamówienia dostaje ten, kto płaci prowizję firmom konsultingowym. Łatwo wziąć kredyt, rozbudować halę, kupić obrabiarki komputerowe, które będą pluć meblami z szybkością karabinu maszynowego. I co? I zaplują magazyn w dzień. Sztuka marketingu jest trudniejsza niż sztuka produkowania.

Jak dawniej osobiście odwiedzałem panią Jadzię, tak teraz nikomu nie zlecam kontaktów z odbiorcami. Na każdy dzień mam umówione spotkanie z firmą, która może być naszym klientem. Tysiące rozmów, umizgów. Trzeba bywać na przyjęciach, bo akurat tam zgada się na temat wyposażenia biura czy hotelu. Wydajemy piękne foldery, ale dziś nie wystarczy wysłać folder. Trzeba niuchać rynek.

Do polskich mebli wkroczył kapitał niemiecki, powstały giganty produkujące tanio efektowną masówkę. Mógłbym się do nich przyłączyć i zostać kapitalistą poważnym. Poważny kapitalista mierzy swoje obroty w nowych miliardach, a nie w milionach, jak ja. Żeby dokonać skoku ilościowego z milionów w miliardy, musiałbym zmienić filozofię. Z ostrożnej wędrówki w górę - inwestowanie z zysku, kredyt najwyżej w wysokości 4 proc. rocznego obrotu - na wspinaczkę alpejską. W tym celu musiałbym się pożegnać z niezależnością, wstąpić w małżeństwo z kapitałem i ruszyć do konkurencji z gigantami.

Ale moje kapitalistyczne korzenie sięgają PRL-u i może dlatego wyżej niż miliardy cenię sobie niezależność firmy. Żeby obronić tę niezależność, wyszukujemy takie nisze rynkowe, których giganty wypełnić nie potrafią. Mając fabryczkę na kilkadziesiąt osób i cztery własne sklepy, możemy konkurować elastycznością. Dlatego robimy meble na miarę. Zaspokajamy każdą fanaberię klienta - im bardziej wyszukana, tym lepiej.

Póki się da, w taki sposób będę bronił swojej niezależności. Trudno jednak wykluczyć, że przegram. Nie, nie dlatego, że mi nie starczy na łapówki. Dlatego że nie dam rady tak obniżyć kosztów, żeby dotrzymać kroku najnowszej technologii.

Co do łapówek: nie jest prawdą, że na rynku może się utrzymać tylko ten, kto potrafi dawać. Pewnie inaczej jest przy zamówieniach na miliardowe sumy, ale w meblach o powszechnych łapówkach mówią na ogół słabi, którzy nie potrafią zdobyć klienta.

Osobiście mam prawo podejrzewać, że biorą urzędnicy w instytucjach państwowych, które są zobowiązane organizować przetargi. Robiłem eksperyment: zgłaszałem do przetargu ofertę tak dobrą, że prawie nierealną. Najniższe koszty, najkrótsze terminy, sprawdzona jakość. A wygrywał jakiś nieznany pan Kowalski z dużo słabszą ofertą.

Młodzi rwą się do forsy, ja już nie

Po tym, co powiedziałem, nie muszę zapewniać, że normalną gospodarkę cenię wyżej niż gospodarczą paranoję, chociaż z paranoją żyło mi się łatwiej.

Przyznam się jednak do czegoś: brzydzi mnie dzisiejsza pazerna konsumpcja. Kiedyś się rwałem do forsy, bo chciałem się wyrwać z szarości. Teraz rażą mnie wyścigi do bogactwa. Czasem myślę, że powinna być granica, do której ludziom wolno się bogacić. Masz dom, samochód, a jak chcesz jeszcze, powiedzmy, jacht, to ci dosolimy taki podatek, że nie wytrzymasz. Bo kto dużo zarabia, powinien płacić wysokie podatki od konsumpcji, żeby wspomagać biedniejszych.

Z drugiej strony wiem, że to są głupie mrzonki. Z forsy, która jest dzielona przez urzędy, więcej ginie po drodze niż dociera do potrzebujących. Poza tym żadne przepisy nie poskromią ludzkiego apetytu. Za PRL-u obowiązywał przepis, że dom jednorodzinny nie ma prawa mieć więcej metrów niż 110. Wynikły z tego potworki architektoniczne, kwadratowe bunkry i wielkie podziemia. A ze Szwecji, gdzie podatki miały stać na straży sprawiedliwości, przedsiębiorcy uciekali do innych krajów tylko po to, żeby płacić mniej.

Mogę o sobie powiedzieć tak: rozum jest za wolnym rynkiem, a serce zostało w socjalizmie realnym.

Dlatego nigdy nie będę wielkim kapitalistą.

Na wspinaczkę alpejską nie mam już ochoty. Niedawno trafiła mi się propozycja przejęcia dużej fabryki mebli. Odrzuciłem. Przekroczyłem dopiero czterdziestkę, a czuję się stary, kiedy widzę, jak trzydziestolatki atakują rynek. Ekonomię znają jak pacierz, biegle mówią w trzech językach, urodzili się z komputerem, w dodatku im się chce. Jak z nimi konkurować? Bez oporów biorą kredyt, łapią nowe technologie.

Patrzę na to i myślę: mucha staje do konkurencji ze słoniem. Bo co takie muchy mogą? Jeśli zaczną być dla słonia niewygodne, majtnie trąbą i po muchach. Tego młodziki z komputerami w głowie się nie boją, a ja tak.

- Nazwiska wolę nie ujawniać - powiedział nam Ryszard P. - Nie dlatego, że mam coś do ukrycia. Ale w Polsce nigdy nie wiadomo, co człowiekowi może zaszkodzić. Pisanie o interesach na pewno może. Ludzie u nas zawistni. Jednego dnia będzie w gazecie o udanych kontraktach, drugiego dnia urząd skarbowy nagle się obudzi i zacznie węszyć. Ja wiem, że czasy znormalniały, tamto nie wróci, to wszystko wiem. Ale gdzieś uwiera myśl, że lepiej nie wyskakiwać przed orkiestrę. Może młodsi takich oporów nie mają, ale mój kapitalizm zaczął się w PRL-u.