Gazeta Wyborcza - 23/12/1994

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

PAN MARIAN OD SZWOLEŻERÓW

Marian Brandys

 

* "Ma pan dar odkopywania postaci nie tyle zapomnianych, co niedoświetlonych. Pański reflektor słowa budzi umarłych" - napisał do Mariana Brandysa czytelnik po przeczytaniu książki "Nieznany książę Poniatowski".

* "Pamięta Pan studnię na środku rynku w Kiernozi? To tam właśnie zaznaczono środek Europy. Tę wiadomość powinien Pan podać w II wydaniu "Kłopotów z Panią Walewską" - upomina się czytelnik z Kiernozi.

* "Dziękuję za umieszczenie w książce osoby mego pradziada. Będąc ostatnim z rodu, tym bardziej się cieszę, że pamięć o rodzinie Zwierkowskich nie zaginie."

Czuję prawdziwą rozkosz, kiedy sięgam po rękopis sprzed 200 lat - opowiada Marian Brandys. - Pamiętam, jak kupiłem listy Zygmunta Krasińskiego i na marginesie zobaczyłem dopisek adresata "nie mogę już czytać, na miłość boską pisz większymi literami". Następnego dnia zadzwonił do mnie antykwariusz ze Świętokrzyskiej, pan Farbiszewski, że kupiłem rękopisy ukradzione z Biblioteki Publicznej. Oddałem mu wszystko, z wyjątkiem listu, w którym była ta męka człowieka tracącego wzrok. Później i ten oddałem, czego zresztą żałuję.

- Jestem z zamiłowania reporterem. A że w pewnym momencie coraz trudniej zrobiło się z pisaniem reportaży krajowych, stałem się wynalazcą reportażu historycznego.

Większość historycznych książek Mariana Brandysa dotyczyła okresu napoleońskiego. Czasem wybiegał trochę dalej, ponieważ - tłumaczy - nie mógł pozostać obojętny na to, jak żyją synowie i wnukowie jego bohaterów. Nakłady jego książek sięgały 100 tys. egzemplarzy. I na tyle też pan Marian ocenia liczbę swoich stałych czytelników.

Reflektor, co budzi umarłych

Zaczęło się przypadkowo. W jednym ze szkiców Adolfa Nowaczyńskiego Marian Brandys przeczytał o młodym, polskim księciu, który obraził się na papieża i tak go szarpnął za pantofel, w którym był kamień do całowania, że papież zleciał z tronu. Pan Marian powstanie książki "Nieznany książę Poniatowski" tłumaczy tak: - Mam wielkie zamiłowanie do dziwności. Nigdy się nie interesowałem historią polityczną, ale mam kontakt metapsychiczny z przedmiotami dawnego czasu i zawsze mnie interesowały losy ludzkie. Zacząłem więc szukać czegoś więcej o tym młodym księciu i natknąłem się na jego pamiętniki po francusku. Zafrapował mnie ten bratanek Stanisława Augusta, który o mały włos nie został królem. Człowiek wybitny, może nie w sposób lubiany w Polsce, bo racjonalista, spokojny, opanowany, trochę na modłę angielską. A tego zdania o Poniatowskim i papieżu nigdy nie znalazłem. To były czary.

- Z Sułkowskim, podobnie jak z Poniatowskim, to też był przypadek - ciągnie pan Marian. - W roku 1956, w czasie wojny o Kanał Sueski redakcja "Świata" wysłała mnie do Egiptu. Stamtąd pojechałem do Sudanu. Wiedziałem, że Józef Sułkowski został zabity w czasie powstania arabskiego i że Napoleon kazał zbudować fort jego imienia. Odnalazłem fort na starym planie, choć nazywał się już inaczej. Zagłębiłem się w podobną do barbakanu budowlę, znalazłem popiersie Sułkowskiego. Niestety, okazało się, że muzułmańskie matki karmią tam piersią dzieci. One mnie w pewnym momencie zauważyły, napadły, wyrwały mi aparat.

- Wtedy właśnie w Egipcie debiutowała policja turystyczna. Pytali mnie, dlaczego akurat fotografuję matki karmiące. Opowiedziałem o Sułkowskim, najeźdźcy francuskim, który martwił się, by chłopom zapewnić w Egipcie prawa - byli tym poruszeni. Gdy wróciłem do hotelu, kłaniano mi się nisko, noszono za mną torby i z każdym dziennikarzem miejscowym musiałem się na tle fortu sfotografować. Popularność zyskałem taką, że gdy w Kairze ustawiłem się w kolejce do kina, z kasy wyszła młoda dziewczyna i mówi do mnie: "O, general Sułkowski, niech pan wchodzi". Wtedy zrozumiałem, że muszę napisać o Sułkowskim.

Ale interesował się nim pan Marian dużo wcześniej. Już w oflagu chciał wystawić sztukę Żeromskiego o Sułkowskim. Jednak lewicującym kolegom z obozu nie podobało się, że Sułkowski nie może się zdecydować, by "rżnąć panów".

Z recenzji wewnętrznej dla wydawnictwa: "»Oficer największych nadziei« to książka świetnie napisana i zarazem obdarzona jakimś smutnym wdziękiem. Chyba nie ma bardziej polskiej książki we współczesnym piśmiennictwie. Wniosek: wydać w złoconej oprawie. Tadeusz Konwicki".

Czytelnicy byli chyba tego samego zdania. Książka między 1964 a 1986 rokiem miała pięć wydań, a autor wciąż dostaje listy, jak ten, z 1992 roku, od ucznia technikum: "Mój stosunek do historii zmienił się pod wpływem »Oficera największych nadziei«. Czytałem całą noc, rano czułem się jak znokautowany bokser". Inny czytelnik o tej niesamowitej umiejętności ożywiania historycznych postaci, jaką ma Brandys, powie tak: "Pański reflektor słowa budzi umarłych".

Imię Brandysów nie jest w Polsce pospolite

Dziadek Maurycy miał zamiłowanie do genealogii i przymierzał się do pisania sagi o rodzie Brandysów. Dotarł do XVII wieku, kiedy to Brandeisi, mieszkający pod Pragą w skupisku uczonych i intelektualistów żydowskich wygnanych z Hiszpanii, przenieśli się do Polski za sprawą jednego z nich, sławnego podówczas lekarza, który przyjeżdżał do Polski konsultować dolegliwości króla Władysława IV Wazy. Prowadził korespondencję z całym światem. Szukając krewnych, znalazł m.in. dwóch duńskich pisarzy, prezesa Sądu Najwyższego USA, austriackiego barona, kanonika i biskupa.

- Spotkałem tego kanonika, Jana Brandysa, kiedyś na Śląsku - opowiada pan Marian. - "Mówi się o Brandysach, powiedział mi, że pochodzą z Żydów, a to przecież skandynawskie nazwisko". Nie wyprowadzałem go z błędu.

Może była jednak jakaś inna linia Brandysów? Z listu od czytelnika: "Zmarły już wuj mój - ks. kanonik Jan Brandys wywodził się z Brandysów z Flandrii i jakieś dokumenty do tej sprawy znalazły się w roku 1880, gdy od pioruna runęła wieża kościelna w Pawłowicach i znaleziono butelkę z dokumentami do dziejów Brandysów z XVI wieku. W każdym razie imię Brandysów nie jest w Polsce pospolite. Gdy bawiłem w Wiedniu w roku 1965, widziałem u sąsiada teczkę dotyczącą szkolnictwa z lat 1780-90 z nazwiskiem radcy ministerialnego v. Brandeisa. Oczywiście nic łatwiejszego, jak bezdroża heraldyki i genealogii".

Dziadek Maurycy zostawił dwa olbrzymie kufry pełne dokumentów, bo w tamtych czasach odpisywało się na listy. Wszystko przepadło w czasie II wojny. - Jak daleko sięgnął wstecz w swoich badaniach, nie wiem - mówi pan Marian - nic mnie to wtedy nie obchodziło. Uważałem to za dziwactwo. Zresztą dziadka już nie znałem, umarł na dwa lata przed moim urodzeniem.

Pięćdziesiąt lat później do jego wnuka przychodzić będą dziesiątki listów z prośbą o pomoc w odtworzeniu historii dalekich przodków. Niektóre listy z wyrysowanym drzewem genealogicznym, odpisami świadectw urodzenia.

Po "Kłopotach z Panią Walewską" pan Marian dostaje list, którego autor zwraca uwagę, że rodzinie Łączyńskich, z której pochodziła Maria, ani się równać z Walewskimi: "Wszyscy przodkowie szambelana Anastazego zasiadali w senacie, i to wcale nie na krzesłach drążkowych. Rodzina Walewskich wydała 16 senatorów, o sześciu więcej niż np. Czartoryscy. Trudno w tej sytuacji zestawiać Łączyńskich z Walewskimi. Skromne są bowiem początki i historia tej rodziny, nobilitowanej dopiero w roku 1574 . Dobili się oni jednego tylko krzesła w senacie, i to dopiero w XVIII wieku".

Powtarzają się też propozycje tematów do następnych książek. Mieszkający we Francji znakomity specjalista od genealogii i heraldyki, Szymon Konarski, namawiał pana Mariana na książkę, której on sam przed śmiercią nie zdąży napisać:

"Tematem jest historia potomków dwóch mniej więcej jednocześnie żyjących ludzi. Pierwszy to Wawrzyniec Rzewuski, kasztelan parnawski, poseł polski w Danii, ożeniony z Justyną Rdułtowską, drugi - hetman Franciszek Ksawery Branicki, targowiczanin, ożeniony z córką Katarzyny II, Engelhardtówną. Wszystko przemawia za tym, że Rzewuski i jego żona nie byli ludźmi złymi, ale faktem jest, że w całym ich rozrodzeniu nie znajdzie Pan ani jednej osoby (bez różnicy płci), której wartości etyczne byłyby pozytywne. Bywali między nimi (rzadko) ludzie zdolni, jak Henryk Rzewuski - pisarz, ale nie było nikogo, o którym można było powiedzieć, że nie jest kanalią. Inaczej sprawa przedstawia się w tej linii Branickich. Po strasznym hetmanie i jego żonie, całe dosłownie potomstwo, o różnym poziomie inteligencji, to ludzie zacni i chyba na swój sposób patrioci. Nieprzeciętne były niektóre z córek Branickich. Niektóre na granicy świątobliwości i zawsze dobre dla Polski. Czym ten fenomen tłumaczyć? Moim zdaniem, taki temat sam szuka historyka, który umiałby te sprzeczności pokazać. Ja widzę tylko Pana".

Dwaj bracia

Gdy pytamy pana Mariana o jego najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa, zaraz pojawia się brat Kazimierz: - Miałem wtedy osiem lat, a brat cztery, patrzyliśmy przez okno na Niemca, który siedział na balkonie i czytał gazetę. Odłożył ją, wyjął sobie oko i zaczął czyścić, a potem włożył je z powrotem. Ja koniecznie chciałem to wypraktykować na Kaziku. Zaczął wrzeszczeć, aż ktoś przyszedł i ocalił go z moich rąk.

- Do dziś pamiętam - opowiada pan Marian - jak mój brat półgłosem recytował przeczytany w moim ukrytym pamiętniku wiersz "złotego ptaka tęsknoty ból/ nie żałuj pani maleńka/ że zwykła to losu strata/ że po słonecznych dniach maja/ przyszły ponure dni listopada". Ze strachu, że usłyszą to rodzice, robiłem, co chciał.

Kazimierz Brandys w "Małej księdze", autobiograficznej opowieści z dzieciństwa, wspomina chwile szczęścia, gdy Marian, starszy brat, w obecności kolegów dopuszczał go do poufałości. - Ten, który razem z bratem nosił moją teczkę, kiedy szedłem do szkoły - dodaje pan Marian - w 1956 roku, jako generał Frey-Bielecki, dowódca lotnictwa, nie uląkł się możliwości sowieckiej interwencji i zachowywał z wielką godnością i odwagą.

Brandysowie przed wojną byli zamożni, mieszkali w Łodzi, w eleganckim pięciopokojowym mieszkaniu. Bracia chodzili do szkoły męskiej Zgromadzenia Kupców Miasta Łodzi, jednej z najlepszych wtedy w Europie szkół, gdzie pomoce szkolne i nauczycieli języków sprowadzano z zagranicy.

Kazimierz Brandys wspomina, jak bardzo endekoidalne było ciało nauczycielskie. Twierdzi, że najbardziej z bratem naznaczył ich antysemityzm.

- Byłem bardzo ambitny i przewodziłem grupie chłopców w wieku 7-8 lat w parku Sienkiewicza - opowiada pan Marian. - Jak wybrali innego szefa, poczułem się zdradzony i próbowałem popełnić samobójstwo. Całą noc moczyłem nogi w wodzie, żeby dostać zapalenia płuc i umrzeć. Tak nabawiłem się astmy. Jeszcze kilka razy w młodości targałem się na życie.

Astma i depresje będą towarzyszyły panu Marianowi przez całe życie.

- Mój brat - opowiada dalej pan Marian - dostał kiedyś piątkę za wypracowanie "Opisz swoje zwierzę domowe". Opowiadanie było piękne, o kózce, która mieszkała z nami i była taka dobra, że poszła do nieba. Tyle że u nas w domu nie było nigdy żadnego zwierzaka. Ojciec, zdenerwowany, odwołał mnie na bok: "Słuchaj, jestem przerażony, twój brat ma chorobliwe skłonności do kłamstwa". Ojciec był inteligentnym, wykształconym człowiekiem, ale ani przez myśl mu nie przeszło, że jego syn ma zdolności literackie.

Już wtedy, zdaniem pana Mariana, rozstrzygnęły się losy literackiej przyszłości obu braci. On sobie postanowił: nigdy żadnej fikcji.

Obaj odwołują się często w swoich książkach do wątków autobiograficznych. Przed wojną ukończyli prawo. Po wojnie uwierzyli w komunizm, współtworzyli socrealizm, w roku 1966 obaj oddali legitymacje partyjne, a w latach 70. znaleźli się w opozycji. W ich biografiach jest jakieś podobieństwo, ale oni bardzo nie lubią, jak ich ze sobą porównywać.

- Zawsze szliśmy innymi drogami. Żyliśmy w odrębnych środowiskach, mamy odrębne gusta i sympatie, inne kobiety nam się podobały, nie mieliśmy wspólnych przyjaciół, poza Jerzym Markuszewskim - mówi pan Marian. - Bardzo się kochamy, ale nigdy nie zostaliśmy przyjaciółmi.

- Brat mnie używał do puentowania swoich wspomnień - dodaje. - Kiedyś napisał, że jak miałem podpisać wyrok śmierci, to uciekłem z sądu. A ja rzeczywiście uciekłem, ale z sądownictwa, nie z sądu, i to dlatego, że chciałem zostać dziennikarzem. Tłumaczyłem mu więc, że się na to nie mogę zgodzić, bo przecież moi znajomi wiedzą, jak było. A on na to: "daj spokój". Uznał mnie za nudnego naturalistę. I od tej pory nie pokazywał mi swoich książek przed opublikowaniem. Ja jestem pisarzem dokumentalistą, nie beletryzuję.

Kazimierz, choć młodszy, zadebiutował pierwszy książką "Miasto niepokonane".

- Ja, kiedy zacząłem pisać, myślałem o pseudonimie, ale Kazimierz wytłumaczył mi, że skoro byli Mannowie, to mogą być i Brandysowie. Po wojnie brat szybko został członkiem Związku Literatów, a ja byłem tylko jego bratem. Staś Dygat często mi powtarzał: "Nazwisko to już masz, ale imienia jeszcze nie". To było trudno wytrzymać. Raz poprosiłem kilku kolegów, którzy bawili w Zakopanem, o przysługę. Ustawili się na Krupówkach, gdzie spacerował mój brat, i zagadywali: "O, pan Brandys? Czy to pan jest bratem Mariana?".

Bracia przez lata mieszkali po sąsiedzku, w domu zasiedlonym samymi literatami, na Iwickiej 8.

- Pewnej niedzieli - opowiada pan Marian - usłyszałem, jak listonosz mówi do Mieczysława Jastruna: "Niech obywatel geniusz tu podpisze", a on z całym spokojem podpisał, w ogóle się nie zdziwił.

Od czterdziestu lat jeździ do domu pracy twórczej w Oborach pod Warszawą, podobnie jak brat Kazimierz, który dojeżdża na lato z Paryża. "Tu powstała większość moich książek, tak jak i większość literatury współczesnej" - mówi pan Marian.

Piłsudczyk po mieczu, socjalista po kądzieli

Kiedy pyta się pana Mariana o jego przodków, zawsze pierwszego wymienia Henryka Wohla, wuja ojca, uczestnika powstania styczniowego, ministra skarbu w ostatnim rządzie powstańczym Traugutta. Wohl załatwiał u Rothschilda pożyczki dla powstania. Po dwudziestu latach zesłania wrócił do Łodzi i został kasjerem generalnym Kolei Wiedeńsko-Warszawskiej. To on umieścił ojca w angielskiej spółce braci Barry.

- Ojciec wielbił powstanie styczniowe, był dumny z powstańczych krewnych i zadręczał nas historią - opowiada pan Marian. - Prowadzał nas do muzeum, pokazywał obrazy Grottgera i Gierymskich. Zaczęliśmy z bratem nienawidzić tego okresu. Kiedyś dostałem album ikonografii Napoleona i po beznadziejności Polski 1863 roku olśniła mnie kolorowa, junacka Polska napoleońska. Już wtedy lepiej rozpoznawałem rysy twarzy marszałków napoleońskich niż znajomych.

- Ojciec był zawziętym piłsudczykiem - ciągnie - a babka ze strony matki socjalistką. Do mnie bardziej przemawiała tradycja socjalistyczna. Jak Piłsudski wprowadzał oficerów do sejmu i obrzucił brudnym słowem Daszyńskiego, ojciec się cieszył, a dla mnie to był szok, bo z opowiadań babki wyniosłem, że Daszyński to wielki autorytet.

W tych utworach Brandysów, w których jest mowa o domu, główną postacią jest ojciec. - Nie mamy nawet zdjęć matki - opowiada z żalem pan Marian.

- Matka, córka bogatego kupca łódzkiego, była bardzo ładna i straszliwie nieśmiała. Jeździliśmy co roku do uzdrowiska, dzisiejszej Polanicy Zdroju, i matka zwracała ogólną uwagę: taka mała, śliczna pani z dwoma małymi chłopcami. W domu zdrojowym miał miejsce rytuał, na który czekała cała sala: pewien człowiek kładł róże przed matką, a ona strącała je parasolką. Którejś niedzieli na kiermaszu wpatrywaliśmy się z bratem w ołowianych żołnierzy. On kupił nam tych żołnierzy i poprosił, by nasza matka choć raz odpowiedziała na jego ukłon. Kiedy matka dowiedziała się o tym zdarzeniu, chyba od portiera, powiedziała: "Zrobiliście rzecz straszną, zdradziliście waszą matkę". Spakowała rzeczy i jeszcze tej samej nocy wyjechaliśmy.

Tym zakochanym był Ernst Toller, poeta niemiecki, który wyjechał potem do Ameryki. W 1939 roku, gdy wybuchła wojna, wyskoczył z okna.

Ojciec Mariana i Kazimierza zginął w czasie wojny na Pawiaku, co do 1945 roku rodzina ukrywała przed Marianem, internowanym w oflagu. Matka umarła w roku 1945; już wiedziała, że obaj synowie wojnę przeżyli.

Wyznanie mojżeszowe, narodowość polska

W roku 1930 Brandysowie przenieśli się do Warszawy, Marian zgłosił się do podchorążówki. Dopiero po sześćdziesięciu latach, w "Moich przygodach z wojskiem", będzie w stanie opisać swoje traumatyczne przeżycia w tej szkole.

"W niedzielę z udziału w nabożeństwie wyłączeni byli ci, którzy mieli wpisane w dowodach: »wyznanie mojżeszowe«. Sierżant Chmura intonował swym wspaniałym głosem - Wyznanie moj-że-szo-we na le-we skrzy-dło. I nieliczni »mojżeszowcy«, naznaczeni urzędowym piętnem obcości, przemykali się chyłkiem na lewe skrzydło kompanii. Przyjemne to nie było".

Pewnego razu Brandys w nie domkniętej szufladzie kancelaryjnego biurka znalazł księgę ewidencji, gdzie przy jego nazwisku widniało "narodowość żydowska". Mimo pogróżek, że zostanie postawiony do raportu karnego za czytanie tajnych dokumentów, dotarł do dowódcy szkoły i odwojował zmianę na "narodowość polska".

Z podchorążówki pan Marian poszedł na prawo.

- Zaczytywałem się w przemówieniach obrońców, a dziś wiem, że to wartości literackie tych przemówień mnie urzekły, a nie prawne - mówi.

Jesienią 1938 roku, kiedy wybuchła sprawa Zaolzia, zaczęto robić szum, że to Żydzi wywołują panikę na giełdzie. Ojciec Brandysów, wówczas właściciel domu bankowego w Alejach Jerozolimskich, w budynku dzisiejszej Polonii, został aresztowany właśnie pod zarzutem robienia paniki walutowej na giełdzie.

- To, że ojciec został bankowcem, stało się przyczyną jego nieszczęść. I pomyśleć, że to Wohl, człowiek najbardziej zasymilowany, popchnął mego ojca na drogę handlu, który tradycyjnie przypisywano ludziom żydowskiego pochodzenia. Każdy zawód byłby lepszy. Komisja Stabilizacji wysłała do ojca list adresowany: Hersz Brandys, czyli Henryk w jidisz. Dyrektorem komisji był eks-legionista, też z pochodzenia Żyd. Doszło między nimi do wielkiej awantury, zakończonej spoliczkowaniem. Komisja Stabilizacji od tej pory śledziła ojca. Ojciec był wesoły, lubił bibki, dziewczynki, można było na niego zdobyć materiał.

- Ojciec siedział trzy miesiące w Berezie. Zadzwonił wtedy ktoś anonimowy, podejrzewam, że z władz. Powiedział, że ojciec kiedyś mu pomógł, że wie, iż jest przyzwoitym człowiekiem, że na pewno wyjdzie po trzech miesiącach, więc żebyśmy nie rujnowali się na adwokatów. Popłakałem się ze wzruszenia. Bo głównie pamiętam opluwanie przez telefon, najścia w domu, ataki w prasie. Gdy znów przeżyłem taką nagonkę w II połowie lat 60., nie było to już dla mnie niczym nowym.

- A to, co się wtedy stało z moim ojcem, rzutowało na całe późniejsze moje życie. Ja uwierzyłem w roku 1945, że powstanie państwo, w którym takie rzeczy, jak aresztowanie niewinnego człowieka, będą niemożliwe.

- Było dla mnie dużo miejsc zamkniętych w endeckiej Polsce. Sędzia Polender mówił o mnie: ten facet o wyglądzie Rumuna. Nie chciał powiedzieć, że Żyd. Praca w sądownictwie stała się dla mnie niemożliwa.

Zapytany, czy poza tym go szykanowano za pochodzenie, pan Marian odpowiada: - Ja nie doznałem żadnych ataków osobistych. Nie będąc zaangażowany partyjnie, nie miałem nigdy do czynienia z teoretykami, a nie zrobiłem nic, co by zdenerwowało praktyków. Inaczej niż mój brat, który zawsze angażował się politycznie i wdawał się w bójki z korporacjonistami.

- Przed wojną najbardziej interesowały mnie panienki. Ośmiela mnie do tego wyznania fakt, że Isaak Singer odważył się powiedzieć coś podobnego na łożu śmierci. Niestety, po matce odziedziczyłem jej nieśmiałość i moim przekleństwem było, że się wciąż czerwieniłem. Ale miałem wielkie powodzenie, szczególnie gdy występowałem w mundurze.

A imponderabilia?

- Przed wojną głównym moim zajęciem było chorowanie na astmę. Cherlawy, zawsze zwalniany z gimnastyki, połowę życia spędzałem w łóżku. A w czasie wojny poczułem się pełnowartościowym uczestnikiem wielkich wydarzeń. Zostałem zmobilizowany, broniłem kraju jako dowódca plutonu karabinów maszynowych na taczankach. Mój batalion walczył i z Niemcami, i z Rosjanami, dopiero w październiku złożyliśmy broń.

- Życie w oflagu, w Woldenbergu, było bardzo upolitycznione. Najlepszych mówców miało Koło Spółdzielców, prowadzone przez Adama Uziembłę (późniejszego generała LWP, aresztowanego w czasach stalinowskich), które było zamaskowaną komórką komunistów - mówi pan Marian.

- W niewoli uprzytomniłem sobie, że będę pisarzem. Napisałem tam opowiadanie "Imponderabilia". Jego bohater, kierownik wiejskiej szkoły, zarzuca oficerom, z którymi razem został wzięty do niewoli, że skoro nie byli w stanie wygrać wojny, powinni byli oddać Niemcom korytarz. On by wtedy dalej uczył w swojej szkole. Wtedy odezwał się kapitan: A imponderabilia, panie Kuraś? I nauczyciel głupieje, bo nie wie, co to znaczy. Kapitan mu tłumaczy. I kiedy nauczyciel ucieka z transportu i wraca do rodzinnej wsi, oświadcza, że od następnego dnia zaczyna się nauka w szkole. Cała miejscowa inteligencja - aptekarz, inżynier-rolnik i ksiądz zgodnie uważają, że oszalał; że nie ma sensu porywać się na rzeczy niemożliwe, zresztą w szkole jest urząd niemiecki. A on im odpowiada: "A czy wy wiecie, co to są imponderabilia?".

- Dostałem za to nagrodę w konkursie na opowiadanie. A potem, na specjalnie zwołanym zebraniu obozowego Związku Nauczycielstwa zarzucono mi, że "jakiś kapitan nauczyciela uczy co to imponderabilia". Było wielkie oburzenie na mnie, tak że musiałem się zrzec nagrody. Wszyscy to mi zapamiętali i była to dodatkowa zgryzota w niewoli.

To opowiadanie - jak i całą obozową twórczość zakopaną w ziemi - świnie zjadły. Kiedy pan Marian odwiedził w 1955 roku Dobiegniewo w Zielonogórskiem, dawny Woldenberg, i obejrzał tam największą w Polsce pegeerowską tuczarnię świń, w powstałej potem książce "Wyprawa do oflagu" pisał: "Pamiętam, że swego czasu wiadomość o powstaniu w Woldenbergu gospodarstwa hodowlanego żywo mnie dotknęła. Teraz, patrząc na świeżo pobielone baraki, zmieniam zdanie. A cóż, u diabła, miało tu powstać? Muzeum? Park Narodowy? Przez pięć lat w tych obskurnych barakach mieszkali po świńsku ludzie, niechże sobie teraz świnie pomieszkają w nich po ludzku".

W książce tej pan Marian specjalną uwagę poświęca trzem barakom, dwóm, w których dobrowolnie skupiła się arystokracja i ziemiaństwo ("nazwiska składające się na listę mieszkańców baraku XI b i XV b reprezentowały własność poważnej części całego areału rolnego Polski, niezmierzonych pól, lasów, stawów, stadnin końskich, historycznych pałaców, fabryk rolniczych, gorzelni, browarów, cukrowni") i trzeciemu, w którym Niemcy zgromadzili ze wszystkich oflagów 80 polskich oficerów żydowskiego pochodzenia. Zdążyli oni zostać oficerami, zanim w II połowie lat trzydziestych skończyły się awanse w wojsku dla osób pochodzenia żydowskiego.

Pan Marian mówi nam, że i on przebywał w tym żydowskim baraku, o czym nigdy nie napisał, choć wiele razy wracał w swojej twórczości do oflagu.

- Jeden z nas, Rafał Łoc, kiedy tylko zaczęto grupować oficerów pochodzenia żydowskiego, przekazał to działaczom Kongresu Żydowskiego z informacją, że nie wiemy, co z nami będzie. Ta wiadomość przedostała się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, z którym Niemcy się liczyli. Cały czas jednak wisiało nad nami, że jesteśmy przeznaczeni do enklassum, czyli zwolnienia, a to oznaczało getto albo obóz koncentracyjny.

- W baraku żydowskim w Woldenbergu znaleźli się też tacy, którzy od pokoleń byli Polakami, niektórzy nie mieli nawet pojęcia o swoim pochodzeniu. Byli tam m.in. bracia Lewingerowie, ksiądz i obywatel ziemski; w dworze ich ojca pod Wadowicami w czasie strajków chłopskich była kwatera główna zaprzyjaźnionego z nim Witosa. Byli też Natansonowie, od stu lat wrośnięci w polskie społeczeństwo; przed wojną biskup poświęcał ich fabrykę papieru. A parę lat temu rozmawiałem z miejscowym, który pracował w tej papierni i mówił mi: "Przed wojną to ja u Żyda pracowałem". I na co była ta cała asymilacja?

- Do wyławiania ludzi pochodzenia żydowskiego przyczynili się niektórzy donosiciele obozowi, którzy wskazywali, kto jest Żydem - mówi dalej pan Marian. Jego przyjaciel, Marian Wadecki, pamięta z kolei, jak w Woldenbergu grupa internowanych organizowała antysemickie odczyty, na które materiały źródłowe dostawali od Niemców.

Moim królem jest Łokietek

- Któregoś dnia Niemcy kazali w żydowskim baraku wyznaczyć starszego. Znaleźli kapitana jeszcze z armii austriackiej, który przy pierwszym apelu powiedział: "Melduję żydowski barak". Wśród nas byli i syjoniści, i narodowcy polscy. Rozpętała się wściekła awantura, zdjęto go z tej funkcji i wybrano kapitana eks-legionistę.

- Pewnego roku, nie pamiętam, czy to była Wielkanoc, czy Boże Narodzenie, i my, z baraku żydowskiego, nie zostaliśmy zaproszeni do stołu. Może nie powinniśmy oczekiwać takiej wielkoduszności, ale to było bolesne. I ja wtedy pomyślałem: nie jestem stworzony do tych upokorzeń, i po co ja noszę mundur polskiego oficera.

- Przyjaźniłem się z Rafałem Łocem, który znał świetnie literaturę hebrajską, i postanowiłem się zainteresować, kim jestem. Ponieważ zawsze miałem w sobie pasję historyczną, wymyśliłem sobie, że poznam królów hebrajskich. Położyłem się z zamiarem duchowego przejścia na judaizm, ale rano uznałem, że to bzdura, że moim królem będzie zawsze Łokietek i ja nie mogę się przestawić na uznawanie innych królów.

- Wydawało mi się po Holocauście, że już tak nie będzie, a tymczasem problem żydowskiego pochodzenia wciąż jest jednym z najtrudniejszych tematów. Wiedziałem, że muszę się zasymilować, że nie mogę się tułać jako człowiek niewiadomej narodowości. Rozmawiałem kiedyś z jednym profesorem z Jerozolimy i on musiał czuć do mnie pogardę, że ja się wypieram swego pochodzenia. Tymczasem ja się nie wstydzę, ale sprawia mi przykrość mówienie o tym.

- Marian przez swoją dobroć zawsze siebie obwinia. Zawsze też podejrzewa ludzi o dobre intencje - mówi Jerzy Markuszewski. - Mnie to się czasem wydaje, że on doszukiwał się nawet w antysemickich argumentach jakiejś racji.

- Każdy ma prawo wybrać sobie ojczyznę - mówi Brandys. - Moją ojczyzną jest pisanie po polsku.

Pismaków mamy dość

- Po wojnie przystąpienie do partii odbyło się w sposób dla mnie niezauważalny. Żona Gomułki i towarzysz Kliszko zaprosili całą grupę Uziembły i zostaliśmy automatycznie przyjęci do partii. Jako wojskowi zgłosiliśmy się wszyscy do wydziału polityczno-wychowawczego wojska polskiego. Mnie skierowano do sądu wojskowego, nie zważając na protesty, że chcę być reporterem: "Potrzeba nam prawników, pismaków mamy dość" - powiedział osławiony później pułkownik Fejgin.

Udało mu się w końcu otrzymać przydział do gazety frontowej "Zwyciężymy" i pojechał z Osmańczykiem zdobywać Berlin. Jako pierwsi Polacy weszli do Kancelarii Rzeszy i na blankietach listowych Hitlera pisali reportaże. Do Włoch z kolei pojechał jako wysłannik "Czytelnika" i "Przekroju".

- Widziałem się z senatorami komunistycznymi, wspaniałymi ludźmi, oglądałem Annę Magnani i Vittorio de Sikę przemawiających na Piazza del Popolo, i wszyscy oni opowiadali, jak Ameryka chce ich uzależnić. Jedyny, który twierdził inaczej, to był radca handlowy naszej ambasady. Mówił: "Panie, oni tu walą wielkie pieniądze, sam pan zobaczy, jak to będzie wyglądało za dziesięć lat". Ale potem on uciekł z pieniędzmi ambasady. I komu miałem wierzyć? Upewniłem się, że jestem na właściwej drodze.

"Spotkania włoskie", które były książkowym debiutem, dostały nagrodę państwową III stopnia, co oznaczało wejście do literackiego establishmentu.

- Słuchajcie, towarzyszu, pojedźcie do Nowej Huty, zaproponowano mi wkrótce potem - opowiada Brandys. - Naczelny dyrektor budowy, znajomy z oflagu, tłumaczył mi, że ci, którzy przyjadą ze wsi i będą kopaczami, dokształcą się w Hucie, a jak się zbuduje domy, staną się pełnoprawnymi obywatelami, wykwalifikowanymi pracownikami. Później się okazało, że jak kopacze kończyli robotę, odsyłano ich na inne budowy, dalej jako kopaczy.

- Po ukazaniu się książki, wśród moich przyjaciół zapadło kłopotliwe milczenie. Jestem człowiekiem uczuciowym i lubię jasne sytuacje. Do dziesięciu pisarzy, też starszego pokolenia, przesłałem książkę z dedykacją, że jestem dziennikarzem, który debiutuje jako pisarz, a ponieważ wyczuwam, iż w książce jest coś nie w porządku, proszę o szczerą krytykę. Nie odpowiedział mi nikt! Prawdopodobnie nie uwierzyli, że dorosły człowiek może być aż taki naiwny, pewnie podejrzewali prowokację.

- Marian - mówi Markuszewski - najdłużej się otrząsał z tego szoku lat 50., kiedy rozpadł się mit o komunizmie. Miał do siebie wielką pretensję o naiwność.

Staś i Nel z panem Biegankiem

Kiedy w Chinach wybuchła rewolucja kulturalna i nasilił się konflikt radziecko-chiński - napisana w 1953 roku książka Mariana Brandysa o koreańskich sierotach w polskim domu dziecka, "Dom odzyskanego dzieciństwa", stała się niecenzuralna. Dzieci koreańskie mówiły bowiem z zachwytem i przyjaźnią o "chińskich ochotnikach, którzy walczyli po stronie Korei Północnej".

"Śladami Stasia i Nel", bestseller lat 60., spowodowało powrót na listę lektur "W pustyni i w puszczy", które akurat było w niełasce (ktoś się połapał, że powstanie mahdystów przedstawione jest tam w sposób sprzeczny z obowiązującym postępowym poglądem na ruchy narodowowyzwoleńcze w Afryce). W zestawieniu z książką pana Mariana można było łatwiej przełknąć klasyka. Po kilku jednak latach, po kolejnym przewrocie w Sudanie, Mahdi wypadł z łask, a za nim książka Brandysa.

Gdy w Etiopii wybuchła marksistowska rewolucja i zmiotła cesarza Hajle Sellasje, "Z Panem Biegankiem w Abisynii" (książkę tę, oprawną w skórę i z wytłoczonym złotym tytułem, jeszcze niedawno wręczano cesarzowi w Warszawie), podobnie jak jej poprzedniczki, wypadła z kursu i już jej nie wydawano.

Trudno się dziwić, że w tej sytuacji pan Marian zniechęcił się do pisania książek dla dzieci i wybrał schronienie w historii.

Przez wiele lat pan Marian był też szefem działu reportażu w tygodniku "Świat", gdzie publikowali wtedy najzdolniejsi reportażyści. Uczył reportażu na Uniwersytecie Warszawskim. Hanna Krall, która chodziła do niego na zajęcia, mówi, że pan Marian zawsze jej zarzucał, iż wszystko nadmiernie komplikuje, a w reportażu najważniejsza jest prostota. - Kłóciłam się z nim zawsze w tej sprawie - mówi - a dziś powoli dochodzę do tego, że to on ma rację.

Za swego nauczyciela i mistrza uważają go także Wojciech Adamiecki, Kazimierz Dziewanowski, Krzysztof Kąkolewski.

Moja żona była wielką aktorką

- Odbiła mnie w sposób niesłychany. W domu ZAIKS-u w Zakopanem podeszła do stolika, gdzie siedziałem z jedną panią, która bardzo mi się podobała, i powiedziała: "Siedzi Pan przy niewłaściwym stoliku, z niewłaściwą kobietą". Zabrała mnie do swojego stolika i tak już zostało.

- Miałem wtedy 43 lata, odpowiadał mi stan wolny i tylko energia mojej przyszłej żony, która miała wtedy 30 lat, doprowadziła do tego, że zostaliśmy małżeństwem. Ja byłem jej trzecim mężem i tylko zastrzegłem, że to ma być już ostatni raz. Pobraliśmy się w 1955 roku. Byliśmy bardzo dobrym małżeństwem i bardzo się kochaliśmy, choć mieliśmy na wszystko inny pogląd. Halina była zwolenniczką teatru poetyckiego, a ja na to byłem głuchy jak pień. Jej zdaniem, ja chciałbym, żeby ona grała tylko rolę hrabiny, która siedzi przy stole i pije herbatę z cytryną. I coś w tym było, że ja lubię teatr realistyczny.

Moja żona miała inne niż ja literackie gusta i z drżeniem pokazywałem jej to, co napisałem. Nie pozwalała mi pisać o sprawach teatru. Bała się, że się ośmieszę. To paradoks, ale odsunąłem się od teatralnych tematów, gdy poślubiłem aktorkę.

Jedzcie twarożek, towarzyszu

Jest rok 1966. Kilkunastu pisarzy i artystów, którzy podpisali protest przeciwko wyrzuceniu z partii Leszka Kołakowskiego, zaproszono do KC. W tym Mariana Brandysa. Wzywano ich po kolei na przesłuchanie i kazano zwracać legitymacje partyjne.

- Z tym, że oni chcieli jednych wyrzucić, a drugich nie. Ja byłem zawsze spokojny, bezpłciowy politycznie i oni mnie za takiego spokojniaka uważali, stąd tak naprawdę nie chcieli mnie wyrzucić z partii. Pamiętam, jak w którymś momencie otworzyły się drzwi, zobaczyliśmy nakryty stół i usłyszałem głos Wirpszy, już wyrzuconego z partii: "Co by tu wybrać?". A Kliszko: "Jedzcie twarożek, towarzyszu, twarożek jest zdrowy". Potem dziwowano się na mieście, kto rządzi tym krajem, kiedy połowa Biura Politycznego zajmuje się przesłuchiwaniem pisarzy.

Brandys, który sięgał do historii narodowej, a o jego niewłaściwym pochodzeniu mało kto wiedział, stał się obiektem zalotów moczarowskiej frakcji.

- Chcieli narodowego proroka i próbowali mnie do tej roli przypasować. Chwalili moje książki historyczne. Załuski mnie namawiał, żebym był jednym z organizatorów ich czwartków literackich (przezwanymi w środowisku "ćwiartkami"). Zapraszano mnie na zjazd kombatantów, na który nie pojechałem.

W czasie marcowej kampanii antysemickiej Brandys dostał list od czytelniczki, potomkini jednego ze szwoleżerów: "Piszę z rumieńcem wstydu: Będąc potomkiem tych, których przywołał Pan narodowej pamięci, uważam za swój obowiązek poinformować Szanownego Pana, że brzydzi mnie antysemicka insynuacja".

Trzej szwoleżerowie

- Wychowany w tradycji bardzo polskiej, Marian Brandys chciał się identyfikować z tym, co wyniósł z domu i zaczął poszukiwać potwierdzenia swej tożsamości w zajmowaniu się historią Polski - opowiada Markuszewski. - To, co jest takie ciekawe w jego książkach, jest pochodną jego natury. On np. nie doszukiwał się przyczyn zmierzchu Rzeczypospolitej w zewnętrznych przyczynach, w geopolityce, ale szukał wewnętrznych przyczyn w tym, jacy byli wtedy ludzie.

Przyczyny fascynacji epoką napoleońską pan Marian tłumaczy w ten sposób, że był to czas, kiedy decydowała się przyszłość Polski na stulecia. "Stąd moralne wybory jednostek były tak znaczące". Tak też, jako opowieść o najważniejszych wyborach, odczytywano "Szwoleżerów": "Odniosłem wrażenie - pisze czytelnik - że przedstawiając śmierć Stasia Potockiego chciał Pan wytłumaczyć i zrozumieć stanowisko tego wartościowego człowieka, żołnierza napoleońskiego i patrioty, który jednak, jak większość przywódców powstania, nie wierzył w jego sens i powodzenie, będąc raczej zwolennikiem, jakbyśmy dziś powiedzieli - małej stabilizacji".

O początkach fascynacji szwoleżerami pan Marian opowiada tak:

- Poznałem Jerzego Dunina-Borkowskiego, potomka Fryderyka Bacciarellego, szefa kancelarii króla Augusta, brata malarza Bacciarellego. Był klasycznym zbieraczem, za Boga nic by nie sprzedał. Pokazał mi półkę pełną materiałów z tamtego okresu i tam znalazłem archiwum prywatne pułkownika Kozietulskiego, dowódcy szarży kawalerii polskiej na hiszpańską armię powstańczą, broniącą przejścia przez wąwóz Somosierra. Zacząłem czytać jego listy i to była dla mnie rewelacja; odkryłem żywego człowieka, który coś jadł, gdzieś jechał, zaciągał długi, jak był w Paryżu, kupował siostrze ciuchy w Paryżu, w Hiszpanii przechodził żółtaczkę i kochał się w jednej pannie, która nie była tego warta. I to mnie bardzo z nim związało.

O tym, jak całkowicie i bez reszty pogrążony był pan Marian w epoce swych bohaterów, świadczą spotkania z jego własnym lekarzem, do którego przychodził ze spisem dolegliwości Kozietulskiego, by się dowiedzieć, na co naprawdę umarł.

Od zainteresowania Kozietulskim zaczęła się ośmiotomowa epopeja szwoleżerska (dwa tomy "Kozietulski i inni", potem sześć części "Końca świata szwoleżerów"), wielka epicka opowieść, zbudowana wokół losów trzech napoleońskich szwoleżerów: arystokratów Wincentego Krasińskiego i Tomasza Łubieńskiego oraz rzadkiego w tym "pańskim wojsku", człowieka ze skromnej szlacheckiej rodziny, Walentego Zwierkowskiego.

"Pan Marian nie lubił - napisze Adam Michnik w eseju z okazji 80. rocznicy urodzin Brandysa - kiedy krytyka aktualizowała jego książki, gdy w realiach Królestwa Kongresowego doszukiwano się aluzji do PRL. Ten typ lektury zawsze go drażnił. I najpewniej miał rację. Jego książki nie mają nic z prymitywnej aluzji. Ale my, czytelnicy, także mieliśmy swoje racje, gdy podczas lektury o losach Królestwa Kongresowego, które było rodzajem państwowości bez suwerenności, dostrzegaliśmy w opozycji kaliskiej prekursorów koła poselskiego "Znak", w ugodowcach tamtej epoki - naszych współczesnych ugodowców, a w spiskowcach, którzy porywali się z motyką na słońce - samych siebie, śmiesznych konspiratorów, których mądrzy i wykształceni współcześni wykpiwali z pobłażliwym uśmiechem".

Choć pan Marian nie lubił prostych odniesień do współczesności, musiał wiedzieć, że pisze coś więcej niż książkę historyczną. Sam zresztą w opowiadaniu "Od dzwonka do dzwonka" powie:

"Jestem wdzięczny losowi, że pozwolił mi odczuć na własnej skórze wszystkie trzy rodzaje patriotyzmu, które starałem się odtworzyć na podstawie starych papierów w »Końcu świata szwoleżerów«. Samolubny i konserwatywny patriotyzm Wincentego Krasińskiego, polegający na utożsamianiu siebie z ojczyzną. Racjonalistyczny - gen. Łubieńskiego, nawołujący do lojalizmu w imię zachowania substancji materialnej narodu, a przy okazji zawartości własnej kabzy. I wreszcie romantyczny, zmierzający do zachowania »moralności narodu«".

Przedstawicielem "patriotyzmu typu lelewelowskiego" jest w "Końcu świata szwoleżerów" Walenty Zwierkowski, działacz opozycji sejmowej, uczestnik patriotycznych spisków i niedoszłego zamachu na "cesarza i króla", w czasie powstania listopadowego przewodniczący Zgromadzenia Sejmowego (czynił starania, by zachęcić do udziału w powstaniu mniejszość żydowską) i wiceprezes Towarzystwa Patriotycznego.

Jedna z czytelniczek napisze o nim: "Mam parę takich osób, o których myśl napawa mnie smutkiem, że nie żyję współcześnie z nimi. Włączyłam do ich grona Zwierkowskiego, i powiem więcej, dla niego gotowa jestem uwierzyć w życie wieczne, bo to stwarza jakąś szansę, że się z nim spotkam chociaż na tamtym świecie. Cóż to za fascynujący człowiek i mężczyzna. Z tym brakiem przekazu na tematy osobiste włącznie. Czy to nie świadczy o nim pięknie? Żadnych skandali, całkowite milczenie - bez zwierzeń i skarg - jeśli mu to życie osobiste nie wyszło. Mało jest takich mężczyzn. Oddałam mu moje serce i poświęciłam dużo myśli".

Namiętny, pełen pasji ton wielu czytelniczych listów świadczy, że autor poruszył jakąś ważną strunę narodowej świadomości. Obok słów podziwu, podziękowania, wdzięczności, gratulacji, raz znalazłyśmy gorycz i żal: "Tytuł pana książki doprowadził do łez niejednego zapomnianego starca. Jak pan mógł dać tytuł »Koniec świata szwoleżerów«. Czy zapomniał pan o nas, szwoleżerach II wojny, którzy dzielnie broniliśmy ojczyzny w trzydziestym dziewiątym roku?".

W listach uderza osobisty stosunek do bohaterów. "Czy nie jest pan zbyt pobłażliwy dla Krasińskiego?"; "Ta Księżna Łowicka to musiało być kompletne zero. Żeby z mężem nigdy »nie rozmawiać o uwięzionych«. A o czym z nim rozmawiała?".

Pytania, kiedy wreszcie ukaże się następny tom, będą panu Marianowi towarzyszyły przez całe lata 70. Ostatnia część "Szwoleżerów" opublikowana została w roku 1979.

Wracając dziś, w połowie lat 90., do lektury "Końca świata szwoleżerów" trudno oprzeć się wrażeniu, że zyskała ona całkiem nową i nieoczekiwaną aktualność. Oto historia pokolenia, które z bronią w ręku walczyło o wolność ojczyzny; część pozostaje na nieprzejednanych pozycjach patriotycznych; część staje się realistami; część zabiera się energicznie do budowy polskiego kapitalizmu. Kiedy pan Marian pisze o bohaterskim szwoleżerze: "Miał w sobie dużą dozę wielkokapitalistycznej brawury, ocierającej się o awanturnictwo i nie mieszczącej się w dotychczasowych kategoriach etycznych i moralnych" - na myśl przychodzą nam nie tylko bohaterowie sprzed 150 lat.

Czy Pan coś wie o naszych przodkach?

W archiwum pana Mariana, jak w kuferku dziadka Maurycego, najwięcej listów dotyczy genealogii: "Jestem potomkiem Andrzeja Niegolewskiego, którego szanowny Pan znalazł godnym wzmiankowania";

"Czy nic Pan nie wie o moim przodku, Piotrze Strzetelskim, szwoleżerze? Wiadomo tylko, że jego nagrobek z napisem »oficjer wojsk cesarza Francuzów« znajduje się na Ziemi Świętej, gdzie tubylcy, których on zapewne nauczył »Mazurka Dąbrowskiego« śpiewają go do dziś, twierdząc, iż to starohebrajska piosenka religijna?";

"Znając dociekliwość Szanownego Pana: czy gdzie nie wypłynęło nazwisko mego pradziadka Mikołaja Bielańskiego lub jego brata Józefa?";

"Cieszy mnie, że cytuje Pan urywki pamiętnika brata mego pradziadka, Gustawa Olizara, który, jak głosi tradycja rodzinna, podczas pobytu na Krymie należał do dekabrystów. Swój trzyletni tam pobyt skrywał pod pretekstem zawiedzionej miłości do Rajewskiej. Bardzo lubię mego romantycznego pradziada".

Od czytelników płynęły też przyczynkarskie uzupełnienia, anegdoty i legendy rodzinne, etc.

"Płk Suchodolski, oficer sztabu ks. Konstantnego, mój prapradziad w prostej linii, żonaty był z Emilią van Neer, Holenderką z pochodzenia. Otóż pułkownik zaproszony był na bal do Belwederu. Przed samym wyruszeniem z domu pułkownikowa - już wystrojona i uczesana - pokłóciła się o coś z mężem i oświadczyła, że na bal nie pojedzie, a na dowód swego niezłomnego postanowienia chwyciła grzebień i rozczesała jedną stronę swej kunsztownie w loki utrefionej koafiury. Pułkownik wpadł w popłoch - zaproszenie na bal traktował jako rozkaz, a wiadomo, czym za czasów Konstantego groziła niesubordynacja. Zdołał więc ubłagać żonę, by nie stawiała oporu, lecz było za późno na poprawianie uczesania. Jednakże W. Ks. Konstanty otworzył z nią bal w pierwszej parze. Natychmiast po skończonym tańcu wszystkie obecne na balu damy czym prędzej pospieszyły do garderoby i rozczesały loki po jednej stronie swych fryzur.

Wdowa po pułkowniku, w wieku już dobrze podeszłym, wyszła powtórnie za mąż i znana była następnym pokoleniom jako »marszałkowa Przeciszewska«, odznaczająca się despotycznym charakterem i obrotnym językiem. Ona to, na pytanie jednej z młodych krewnych, co się robi, jak się tak późno wychodzi za mąż, odpowiedziała z całym spokojem: »Zupełnie to samo, moje dziecko«. Zastanawiam się, czy w materiałach z tamtej epoki nie natrafił Pan przypadkiem na ślad mego prapradziada i jego rezolutnej małżonki?".

Miesiąc z życia

Halina Mikołajska we wrześniu 1976 roku przystąpiła do Komitetu Obrony Robotników.

- Gdyby nie żona, to bym nie miał nic wspólnego z KOR-em. To ona wprowadziła mnie w środowisko opozycji, tak samo jak w środowisko ludzi teatru i literatury.

- Pod moim bokiem przewalała się historia i ja uznałem, że muszę to zawrzeć w dzienniku. Z obawy przed rewizją, część dzienników zaniosłem do Jadwigi Narbutowicz, mojej wspaniałej koleżanki ze "Świata". Dwa, trzy lata temu zgłosił się do mnie spadkobierca pani Jadwigi. Znalazł wzmiankę w testamencie, żeby zwrócić mi moje dzienniki, ale nie mógł ich przez kilka lat znaleźć. Były zaszyte pod poduszką.

Wybrałyśmy jeden miesiąc z życia pana Mariana i jego żony.

18 listopada 1976: "Od wczoraj męczę się nad epilogiem »Końca świata szwoleżerów«.

Wszystkie zamki w drzwiach pozatykane jakimiś świństwami, głównie opiłkami żelaznymi, tak że nie można wsadzić klucza".

19 listopada: "Halinie zepsuto wszystkie cztery zamki w samochodzie".

20 listopada: "Podobno w różnych gazetach zagranicznych były doniesienia o ostatnim żarciku, jakim nas zabawiano w ramach walki ideologicznej z KOR-em: o fałszywie nadanym do »Życia Warszawy« ogłoszeniu, że sprzedajemy nasze mieszkanie z powodu wyjazdu za granicę. Po ukazaniu się ogłoszenia mieliśmy po 100 telefonów dziennie".

22 listopada: "Jakiś ochrypły głos grozi Halinie śmiercią".

23 listopada: "Znowu obrzydliwe, parszywe telefony".

25 listopada: "Próbowali wedrzeć się gwałtem do jej przedziału sypialnego, kiedy Halina jechała do Krakowa. A kiedy im się to nie udało, rozlokowali się w sąsiednim przedziale i przez całą noc walili pięściami w ścianę, żeby nie mogła spać".

1 grudnia: "Przed naszą klatką schodową wysypano ze dwa wiadra kości drobiu. Widać, że to ktoś pieczołowicie przygotował, bo kości są tak połamane, że końce mają ostre jak szpilki. Fela [ich miniaturowy pudel] także została włączona w walkę ideologiczną".

3 grudnia: "Halinie podpiłowali kable w aparacie zapłonowym samochodu".

4 grudnia: "Schrypnięty, zaciągający z rosyjska, obrzydliwy głos, chyba ten sam, który przed tygodniem polecał przekazać Halinie, że człowieka łatwo zabić".

5 grudnia: "Wczoraj po południu w Krakowie, na ciemnej i pustej już ulicy podeszło do Haliny dwóch cywilnych funkcjonariuszy i zatrzymano ją pod pretekstem, że ukradła komuś kożuch w kawiarni".

6 grudnia: "Halina wróciła z Krakowa roztrzęsiona, nie tyle zatrzymaniem, co zachowaniem Wicki. Opowiada o jej przerażeniu inwigilacją policyjną, o jej ciągłych lamentach i rozważaniach w związku z grożącymi jej przesłuchaniami, o jej wyraźnej chęci pozbycia się jak najprędzej Haliny z domu. Kiedy Halina powiedziała wreszcie, że nie będzie już więcej przyjeżdżała, żeby nie zakłócać jej spokoju, wieloletnia, najbliższa sercu przyjaciółka nie zdobyła się nawet na gest konwencjonalnego protestu, tylko w milczeniu spuściła głowę. Halina nie może o tym mówić bez łez. Po 30 latach siostrzanej przyjaźni takie zakończenie".

13 grudnia: "Nadeszło zawiadomienie z urzędu skarbowego, że w związku z wytoczeniem sprawy o nielegalną zbiórkę wszystkie pieniądze nadsyłane na adres Haliny będą zajęte przez komornika i wpłacone na rachunek skarbu państwa. Chyba jeszcze nigdy nie zetknąłem się ze sprawą urzędową załatwioną tak sprawnie i w tempie tak błyskawicznym".

15 grudnia: "Do mieszkania wdziera się grupa kilkunastu mężczyzn. Wpychają się do pokoju, gdzie Halina jeszcze leży w łóżku. »W imieniu robotników Urusa i całej klasy robotniczej« żądają zaprzestania działalności w KORze i »żeby pani się nie zdziwiła, jak na scenę polecą zgniłe jaja«. Twarz Haliny skamieniała w wyrazie przerażenia. Kiedy grożą rzucaniem zgniłych jaj, desperackim gestem zaciąga kołdrę na głowę".

16 grudnia: "Halina próbowała popełnić samobójstwo".

Bakcyl praworządności

- Źle znosiłem lata 70., bo mam w sobie bakcyl praworządności. Nie lubię żyć w niezgodzie z prawem.

Do powstania KOR Halina Mikołajska miała wciąż na względzie, że pan Marian potrzebuje do pisania spokoju. Starała się, aby jej życie towarzyskie nie zakłócało trybu życia starszego i schorowanego męża. Ale po roku 1976 to się zmieniło. Ich dom stał się punktem kontaktowym opozycji demokratycznej; co chwila ktoś wpadał, żeby się z kimś umówić, coś komuś zostawić, czasem wkraczali zupełnie nieznani ludzie, mówili "my tu zostawimy bibułę". Siostrzenica i wychowanica, Antonina Krzysztoń, pieśniarka i poetka, wprowadzała do domu konspiratorów najmłodszej generacji.

"Jest jak w oflagu - pisał w tych latach pan Marian. - Najpiękniejszą chwilą dnia jest wieczorne układanie się do snu, a najgorszą poranne przebudzenie. Tęsknię za spokojem tak, jak śmiertelnie zmęczony człowiek tęskni za swoim łóżkiem. Nie wytrzymuję atmosfery ciągłego napięcia".

Kiedyś przyszedł do pana Mariana po radę Daniel Olbrychski. Żądano od niego wycofania podpisu pod listem do Sejmu w obronie robotników Radomia i Ursusa. Był wezwany do wicepremiera Józefa Tejchmy. Wiadomo było, że usłyszy, iż organizatorzy listu przekazali go Wolnej Europie.

Trudno sobie wyobrazić, by komukolwiek innemu niż panu Marianowi przyszło do głowy bronić RWE za pomocą argumentów z czasów Królestwa Kongresowego:

"Korzystanie z pomocy zagranicznych przekazów informacyjnych nie jest w historii Polski niczym nowym. Gdyby nie prasa i wydawnictwa zagraniczne w epoce Królestwa Kongresowego i Wielkiej Emigracji, historycy nie wiedzieliby dzisiaj prawie nic o ówczesnym życiu nad Wisłą i nie byłoby może »Pana Tadeusza«, »Dziadów«, »Kordiana«, »Nie-boskiej Komedii«, pism Maurycego Mochnackiego, a także całej masy istotnych wiadomości o faktach i działaniach ówczesnych - nawet tak drobnych i mało znaczących w perspektywie historycznej jak obecna działalność KOR".

"Daniel przyniósł mi dwie historyczne książki do wpisania dedykacji - czytamy dalej w dzienniku. - Żałuję, że nie mam szybkiego refleksu, i napisałem dedykację banalną i niezupełnie szczerą, a powinienem był napisać: »Drogi Danielu, dzień powszedni historii jest trudny, ciężki i ciemny, pełen kłamstw, małostek i fałszywych pozorów. Ale właśnie to, co jest w nim najcięższe, najprzykrzejsze, najciemniejsze, może z czasem nabrać blasku i wartości«".

Rejtan stanu wojennego

W jednym z najwspanialszych esejów historycznych dzisiejszej doby - wydanym w podziemiu - "Z dwu stron drzwi", opowiada pan Marian tragiczne losy trzech posłów: Rejtana (1773), Suchorzewskiego (1791) i Jerzego Zawieyskiego (1968), którzy na forum sejmu usiłowali samotnie przeciwstawić się biegowi historii. Zaczyna opisem posiedzenia powołanego przez Gierka Komitetu Odbudowy Zamku Królewskiego, na który władze zaprosiły całą plejadę uczonych, artystów, ministrów, biskupów, generałów. Obraduje on w sali, w której - mylnie zresztą - Matejko umiejscowił rozpaczliwy gest Rejtana.

"Załzawione z senności oczy wlepiałem w zmieniających się na trybunie mówców, próbując wyczytać z ich twarzy, jak każdy z nich zachowałby się w tej sali w tamtych historycznych czasach. Swoją pozycją w społeczeństwie dorównywali przecież ówczesnym senatorom, a w najgorszym razie - posłom. Czy postępowaliby lepiej, czy gorzej niż tamci? Na jaką kartę historii wpisaliby swe szanowne nazwiska: na białą - patriotycznego poświęcenia, czy na czarną - narodowej zdrady? Za kim by się opowiedział ten przystojny, siwy profesor w okularach: za pozbawionym charakteru królem reformatorem, czy za uszarganymi w błocie obrońcami złotej wolności? Do kogo by się przyłączyli: szerokopleczysty generał i rudawy, uśmiechnięty historyk - do dyspozycyjnych konfederatów Ponińskiego, czy do desperackich patriotów Rejtana?".

Tak się złożyło, że pan Marian skończył pisanie "Z dwu stron drzwi" w grudniu 1981 roku. Dwa miesiące później polscy posłowie stanęli przed kolejną próbą: trzeba było zatwierdzić stan wojenny. Ale Rejtani lat 80. nie wykonywali dramatycznych gestów.

Z listu: "Nie od dziś wiem, jak aktualna potrafi być historia. Jestem wszak wierną Pańską czytelniczką. Czekałam na ten sejm, a tu tylko kilku posłów wstrzymało się od głosu, a jeden czy dwóch zagłosowało przeciw. Jakże mało. Pan udowadnia jednak, że historia nie zapomina takich gestów i że to one zostają na placu boju, a nie mętne wykręty tych, co to pod naporem konieczności dziejowych..."

Koniec epoki

W czerwcu 1989 roku umarła Halina Mikołajska, nie zdążyła zagłosować na "Solidarność". Tuż przed śmiercią, w szpitalu wzięła ślub kościelny z panem Marianem, który się na tę okazję ochrzcił. - Halina nie mogła znieść myśli, że nie będziemy leżeli obok siebie w grobie.

Pochowano ją na cmentarzu sióstr franciszkanek w Laskach, obok Antoniego Słonimskiego.

- Kiedy myślę, że żona jeszcze by dziś żyła i patrzyła, jak to się dziś wszystko wali, jak jej przyjaciele się zmieniają, to byłaby to dla niej zgroza. Uważam, że raczej wszystko idzie ku złemu. Czuję koniec epoki. Najszczęśliwszy okres w dziejach ludzkości to była II połowa XIX wieku.

- Marian za życia Haliny szalenie skromnie uczestniczył we wszystkich zebraniach towarzyskich, to byli goście Haliny - opowiada Markuszewski. - Nie wchodził się witać, o jakiejś porze zawsze stawał w drzwiach, z wystraszonymi oczyma, i znikał. W miesiąc czy dwa po pogrzebie Marian powiedział, że odczuwa wewnętrzny przymus, żeby ten dom po śmierci Haliny nie opustoszał. Jej przyjaciółki zaczęły odwiedzać Mariana, dołączyli nowi stali bywalcy. Marian, który jest człowiekiem nieśmiałym, nauczył się otwierać na ludzi. Jest uwielbiany przez kobiety i sporo kobiet się na nim skupia. Moja siostra, Ala Rodziewicz, jest jego oczami, uszami i pamięcią.

Brandys dziś ma 82 lata i jest w trakcie pisania książki "Jasienica i inni": - To są opowiadania zebrane z różnego czasu, które pokazują człowieka w zmaganiu z historią.

- Depresję odziedziczyłem po ojcu - kończy - i nigdy nie miałem uczucia spełnienia. Nie umiałem cieszyć się życiem, zamartwiałem się o każde głupstwo. Teraz jestem spokojniejszy i przeżywam najprzyjemniejszy okres życia. Mam ustaloną pozycję, wiem, choć brzmi to zuchwale, że niektóre z moich książek zostaną w kulturze polskiej.