Gazeta Wyborcza - 23/12/1994
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
PAN MARIAN OD SZWOLEŻERÓW
Marian Brandys
* "Ma pan dar odkopywania postaci nie tyle
zapomnianych, co niedoświetlonych. Pański reflektor słowa budzi umarłych"
- napisał do Mariana Brandysa czytelnik po przeczytaniu książki
"Nieznany książę Poniatowski".
* "Pamięta Pan studnię na środku rynku w Kiernozi? To tam właśnie
zaznaczono środek Europy. Tę wiadomość powinien Pan podać w II wydaniu
"Kłopotów z Panią Walewską" - upomina się czytelnik z Kiernozi.
* "Dziękuję za umieszczenie w książce osoby mego pradziada. Będąc
ostatnim z rodu, tym bardziej się cieszę, że pamięć o rodzinie
Zwierkowskich nie zaginie."
Czuję prawdziwą rozkosz, kiedy sięgam po rękopis sprzed 200 lat - opowiada
Marian Brandys. - Pamiętam, jak kupiłem listy Zygmunta Krasińskiego i na
marginesie zobaczyłem dopisek adresata "nie mogę już czytać, na miłość
boską pisz większymi literami". Następnego dnia zadzwonił do mnie
antykwariusz ze Świętokrzyskiej, pan Farbiszewski, że kupiłem rękopisy
ukradzione z Biblioteki Publicznej. Oddałem mu wszystko, z wyjątkiem listu, w
którym była ta męka człowieka tracącego wzrok. Później i ten oddałem,
czego zresztą żałuję.
- Jestem z zamiłowania reporterem. A że w pewnym momencie coraz trudniej zrobiło
się z pisaniem reportaży krajowych, stałem się wynalazcą reportażu
historycznego.
Większość historycznych książek Mariana Brandysa dotyczyła okresu napoleońskiego.
Czasem wybiegał trochę dalej, ponieważ - tłumaczy - nie mógł pozostać
obojętny na to, jak żyją synowie i wnukowie jego bohaterów. Nakłady jego
książek sięgały 100 tys. egzemplarzy. I na tyle też pan Marian ocenia liczbę
swoich stałych czytelników.
Reflektor, co budzi umarłych
Zaczęło się przypadkowo. W jednym ze szkiców Adolfa Nowaczyńskiego Marian
Brandys przeczytał o młodym, polskim księciu, który obraził się na papieża
i tak go szarpnął za pantofel, w którym był kamień do całowania, że papież
zleciał z tronu. Pan Marian powstanie książki "Nieznany książę
Poniatowski" tłumaczy tak: - Mam wielkie zamiłowanie do dziwności. Nigdy
się nie interesowałem historią polityczną, ale mam kontakt metapsychiczny z
przedmiotami dawnego czasu i zawsze mnie interesowały losy ludzkie. Zacząłem
więc szukać czegoś więcej o tym młodym księciu i natknąłem się na jego
pamiętniki po francusku. Zafrapował mnie ten bratanek Stanisława Augusta, który
o mały włos nie został królem. Człowiek wybitny, może nie w sposób
lubiany w Polsce, bo racjonalista, spokojny, opanowany, trochę na modłę
angielską. A tego zdania o Poniatowskim i papieżu nigdy nie znalazłem. To były
czary.
- Z Sułkowskim, podobnie jak z Poniatowskim, to też był przypadek - ciągnie
pan Marian. - W roku 1956, w czasie wojny o Kanał Sueski redakcja "Świata"
wysłała mnie do Egiptu. Stamtąd pojechałem do Sudanu. Wiedziałem, że Józef
Sułkowski został zabity w czasie powstania arabskiego i że Napoleon kazał
zbudować fort jego imienia. Odnalazłem fort na starym planie, choć nazywał
się już inaczej. Zagłębiłem się w podobną do barbakanu budowlę, znalazłem
popiersie Sułkowskiego. Niestety, okazało się, że muzułmańskie matki karmią
tam piersią dzieci. One mnie w pewnym momencie zauważyły, napadły, wyrwały
mi aparat.
- Wtedy właśnie w Egipcie debiutowała policja turystyczna. Pytali mnie,
dlaczego akurat fotografuję matki karmiące. Opowiedziałem o Sułkowskim, najeźdźcy
francuskim, który martwił się, by chłopom zapewnić w Egipcie prawa - byli
tym poruszeni. Gdy wróciłem do hotelu, kłaniano mi się nisko, noszono za mną
torby i z każdym dziennikarzem miejscowym musiałem się na tle fortu
sfotografować. Popularność zyskałem taką, że gdy w Kairze ustawiłem się
w kolejce do kina, z kasy wyszła młoda dziewczyna i mówi do mnie: "O,
general Sułkowski, niech pan wchodzi". Wtedy zrozumiałem, że muszę
napisać o Sułkowskim.
Ale interesował się nim pan Marian dużo wcześniej. Już w oflagu chciał
wystawić sztukę Żeromskiego o Sułkowskim. Jednak lewicującym kolegom z
obozu nie podobało się, że Sułkowski nie może się zdecydować, by "rżnąć
panów".
Z recenzji wewnętrznej dla wydawnictwa: "»Oficer największych
nadziei« to książka świetnie napisana i zarazem obdarzona jakimś
smutnym wdziękiem. Chyba nie ma bardziej polskiej książki we współczesnym
piśmiennictwie. Wniosek: wydać w złoconej oprawie. Tadeusz Konwicki".
Czytelnicy byli chyba tego samego zdania. Książka między 1964 a 1986 rokiem
miała pięć wydań, a autor wciąż dostaje listy, jak ten, z 1992 roku, od
ucznia technikum: "Mój stosunek do historii zmienił się pod wpływem »Oficera
największych nadziei«. Czytałem całą noc, rano czułem się jak
znokautowany bokser". Inny czytelnik o tej niesamowitej umiejętności ożywiania
historycznych postaci, jaką ma Brandys, powie tak: "Pański reflektor słowa
budzi umarłych".
Imię Brandysów nie jest w Polsce pospolite
Dziadek Maurycy miał zamiłowanie do genealogii i przymierzał się do pisania
sagi o rodzie Brandysów. Dotarł do XVII wieku, kiedy to Brandeisi, mieszkający
pod Pragą w skupisku uczonych i intelektualistów żydowskich wygnanych z
Hiszpanii, przenieśli się do Polski za sprawą jednego z nich, sławnego podówczas
lekarza, który przyjeżdżał do Polski konsultować dolegliwości króla Władysława
IV Wazy. Prowadził korespondencję z całym światem. Szukając krewnych,
znalazł m.in. dwóch duńskich pisarzy, prezesa Sądu Najwyższego USA,
austriackiego barona, kanonika i biskupa.
- Spotkałem tego kanonika, Jana Brandysa, kiedyś na Śląsku - opowiada pan
Marian. - "Mówi się o Brandysach, powiedział mi, że pochodzą z Żydów,
a to przecież skandynawskie nazwisko". Nie wyprowadzałem go z błędu.
Może była jednak jakaś inna linia Brandysów? Z listu od czytelnika:
"Zmarły już wuj mój - ks. kanonik Jan Brandys wywodził się z Brandysów
z Flandrii i jakieś dokumenty do tej sprawy znalazły się w roku 1880, gdy od
pioruna runęła wieża kościelna w Pawłowicach i znaleziono butelkę z
dokumentami do dziejów Brandysów z XVI wieku. W każdym razie imię Brandysów
nie jest w Polsce pospolite. Gdy bawiłem w Wiedniu w roku 1965, widziałem u sąsiada
teczkę dotyczącą szkolnictwa z lat 1780-90 z nazwiskiem radcy ministerialnego
v. Brandeisa. Oczywiście nic łatwiejszego, jak bezdroża heraldyki i
genealogii".
Dziadek Maurycy zostawił dwa olbrzymie kufry pełne dokumentów, bo w tamtych
czasach odpisywało się na listy. Wszystko przepadło w czasie II wojny. - Jak
daleko sięgnął wstecz w swoich badaniach, nie wiem - mówi pan Marian - nic
mnie to wtedy nie obchodziło. Uważałem to za dziwactwo. Zresztą dziadka już
nie znałem, umarł na dwa lata przed moim urodzeniem.
Pięćdziesiąt lat później do jego wnuka przychodzić będą dziesiątki listów
z prośbą o pomoc w odtworzeniu historii dalekich przodków. Niektóre listy z
wyrysowanym drzewem genealogicznym, odpisami świadectw urodzenia.
Po "Kłopotach z Panią Walewską" pan Marian dostaje list, którego
autor zwraca uwagę, że rodzinie Łączyńskich, z której pochodziła Maria,
ani się równać z Walewskimi: "Wszyscy przodkowie szambelana Anastazego
zasiadali w senacie, i to wcale nie na krzesłach drążkowych. Rodzina
Walewskich wydała 16 senatorów, o sześciu więcej niż np. Czartoryscy.
Trudno w tej sytuacji zestawiać Łączyńskich z Walewskimi. Skromne są bowiem
początki i historia tej rodziny, nobilitowanej dopiero w roku 1574 . Dobili się
oni jednego tylko krzesła w senacie, i to dopiero w XVIII wieku".
Powtarzają się też propozycje tematów do następnych książek. Mieszkający
we Francji znakomity specjalista od genealogii i heraldyki, Szymon Konarski,
namawiał pana Mariana na książkę, której on sam przed śmiercią nie zdąży
napisać:
"Tematem jest historia potomków dwóch mniej więcej jednocześnie żyjących
ludzi. Pierwszy to Wawrzyniec Rzewuski, kasztelan parnawski, poseł polski w
Danii, ożeniony z Justyną Rdułtowską, drugi - hetman Franciszek Ksawery
Branicki, targowiczanin, ożeniony z córką Katarzyny II, Engelhardtówną.
Wszystko przemawia za tym, że Rzewuski i jego żona nie byli ludźmi złymi,
ale faktem jest, że w całym ich rozrodzeniu nie znajdzie Pan ani jednej osoby
(bez różnicy płci), której wartości etyczne byłyby pozytywne. Bywali między
nimi (rzadko) ludzie zdolni, jak Henryk Rzewuski - pisarz, ale nie było nikogo,
o którym można było powiedzieć, że nie jest kanalią. Inaczej sprawa
przedstawia się w tej linii Branickich. Po strasznym hetmanie i jego żonie, całe
dosłownie potomstwo, o różnym poziomie inteligencji, to ludzie zacni i chyba
na swój sposób patrioci. Nieprzeciętne były niektóre z córek Branickich.
Niektóre na granicy świątobliwości i zawsze dobre dla Polski. Czym ten
fenomen tłumaczyć? Moim zdaniem, taki temat sam szuka historyka, który umiałby
te sprzeczności pokazać. Ja widzę tylko Pana".
Dwaj bracia
Gdy pytamy pana Mariana o jego najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa,
zaraz pojawia się brat Kazimierz: - Miałem wtedy osiem lat, a brat cztery,
patrzyliśmy przez okno na Niemca, który siedział na balkonie i czytał gazetę.
Odłożył ją, wyjął sobie oko i zaczął czyścić, a potem włożył je z
powrotem. Ja koniecznie chciałem to wypraktykować na Kaziku. Zaczął
wrzeszczeć, aż ktoś przyszedł i ocalił go z moich rąk.
- Do dziś pamiętam - opowiada pan Marian - jak mój brat półgłosem recytował
przeczytany w moim ukrytym pamiętniku wiersz "złotego ptaka tęsknoty ból/
nie żałuj pani maleńka/ że zwykła to losu strata/ że po słonecznych
dniach maja/ przyszły ponure dni listopada". Ze strachu, że usłyszą to
rodzice, robiłem, co chciał.
Kazimierz Brandys w "Małej księdze", autobiograficznej opowieści z
dzieciństwa, wspomina chwile szczęścia, gdy Marian, starszy brat, w obecności
kolegów dopuszczał go do poufałości. - Ten, który razem z bratem nosił moją
teczkę, kiedy szedłem do szkoły - dodaje pan Marian - w 1956 roku, jako
generał Frey-Bielecki, dowódca lotnictwa, nie uląkł się możliwości
sowieckiej interwencji i zachowywał z wielką godnością i odwagą.
Brandysowie przed wojną byli zamożni, mieszkali w Łodzi, w eleganckim pięciopokojowym
mieszkaniu. Bracia chodzili do szkoły męskiej Zgromadzenia Kupców Miasta Łodzi,
jednej z najlepszych wtedy w Europie szkół, gdzie pomoce szkolne i nauczycieli
języków sprowadzano z zagranicy.
Kazimierz Brandys wspomina, jak bardzo endekoidalne było ciało nauczycielskie.
Twierdzi, że najbardziej z bratem naznaczył ich antysemityzm.
- Byłem bardzo ambitny i przewodziłem grupie chłopców w wieku 7-8 lat w
parku Sienkiewicza - opowiada pan Marian. - Jak wybrali innego szefa, poczułem
się zdradzony i próbowałem popełnić samobójstwo. Całą noc moczyłem nogi
w wodzie, żeby dostać zapalenia płuc i umrzeć. Tak nabawiłem się astmy.
Jeszcze kilka razy w młodości targałem się na życie.
Astma i depresje będą towarzyszyły panu Marianowi przez całe życie.
- Mój brat - opowiada dalej pan Marian - dostał kiedyś piątkę za
wypracowanie "Opisz swoje zwierzę domowe". Opowiadanie było piękne,
o kózce, która mieszkała z nami i była taka dobra, że poszła do nieba.
Tyle że u nas w domu nie było nigdy żadnego zwierzaka. Ojciec, zdenerwowany,
odwołał mnie na bok: "Słuchaj, jestem przerażony, twój brat ma
chorobliwe skłonności do kłamstwa". Ojciec był inteligentnym, wykształconym
człowiekiem, ale ani przez myśl mu nie przeszło, że jego syn ma zdolności
literackie.
Już wtedy, zdaniem pana Mariana, rozstrzygnęły się losy literackiej przyszłości
obu braci. On sobie postanowił: nigdy żadnej fikcji.
Obaj odwołują się często w swoich książkach do wątków
autobiograficznych. Przed wojną ukończyli prawo. Po wojnie uwierzyli w
komunizm, współtworzyli socrealizm, w roku 1966 obaj oddali legitymacje
partyjne, a w latach 70. znaleźli się w opozycji. W ich biografiach jest jakieś
podobieństwo, ale oni bardzo nie lubią, jak ich ze sobą porównywać.
- Zawsze szliśmy innymi drogami. Żyliśmy w odrębnych środowiskach, mamy odrębne
gusta i sympatie, inne kobiety nam się podobały, nie mieliśmy wspólnych
przyjaciół, poza Jerzym Markuszewskim - mówi pan Marian. - Bardzo się
kochamy, ale nigdy nie zostaliśmy przyjaciółmi.
- Brat mnie używał do puentowania swoich wspomnień - dodaje. - Kiedyś napisał,
że jak miałem podpisać wyrok śmierci, to uciekłem z sądu. A ja rzeczywiście
uciekłem, ale z sądownictwa, nie z sądu, i to dlatego, że chciałem zostać
dziennikarzem. Tłumaczyłem mu więc, że się na to nie mogę zgodzić, bo
przecież moi znajomi wiedzą, jak było. A on na to: "daj spokój".
Uznał mnie za nudnego naturalistę. I od tej pory nie pokazywał mi swoich książek
przed opublikowaniem. Ja jestem pisarzem dokumentalistą, nie beletryzuję.
Kazimierz, choć młodszy, zadebiutował pierwszy książką "Miasto
niepokonane".
- Ja, kiedy zacząłem pisać, myślałem o pseudonimie, ale Kazimierz wytłumaczył
mi, że skoro byli Mannowie, to mogą być i Brandysowie. Po wojnie brat szybko
został członkiem Związku Literatów, a ja byłem tylko jego bratem. Staś
Dygat często mi powtarzał: "Nazwisko to już masz, ale imienia jeszcze
nie". To było trudno wytrzymać. Raz poprosiłem kilku kolegów, którzy
bawili w Zakopanem, o przysługę. Ustawili się na Krupówkach, gdzie spacerował
mój brat, i zagadywali: "O, pan Brandys? Czy to pan jest bratem
Mariana?".
Bracia przez lata mieszkali po sąsiedzku, w domu zasiedlonym samymi literatami,
na Iwickiej 8.
- Pewnej niedzieli - opowiada pan Marian - usłyszałem, jak listonosz mówi do
Mieczysława Jastruna: "Niech obywatel geniusz tu podpisze", a on z całym
spokojem podpisał, w ogóle się nie zdziwił.
Od czterdziestu lat jeździ do domu pracy twórczej w Oborach pod Warszawą,
podobnie jak brat Kazimierz, który dojeżdża na lato z Paryża. "Tu
powstała większość moich książek, tak jak i większość literatury współczesnej"
- mówi pan Marian.
Piłsudczyk po mieczu, socjalista po kądzieli
Kiedy pyta się pana Mariana o jego przodków, zawsze pierwszego wymienia
Henryka Wohla, wuja ojca, uczestnika powstania styczniowego, ministra skarbu w
ostatnim rządzie powstańczym Traugutta. Wohl załatwiał u Rothschilda pożyczki
dla powstania. Po dwudziestu latach zesłania wrócił do Łodzi i został
kasjerem generalnym Kolei Wiedeńsko-Warszawskiej. To on umieścił ojca w
angielskiej spółce braci Barry.
- Ojciec wielbił powstanie styczniowe, był dumny z powstańczych krewnych i
zadręczał nas historią - opowiada pan Marian. - Prowadzał nas do muzeum,
pokazywał obrazy Grottgera i Gierymskich. Zaczęliśmy z bratem nienawidzić
tego okresu. Kiedyś dostałem album ikonografii Napoleona i po beznadziejności
Polski 1863 roku olśniła mnie kolorowa, junacka Polska napoleońska. Już
wtedy lepiej rozpoznawałem rysy twarzy marszałków napoleońskich niż
znajomych.
- Ojciec był zawziętym piłsudczykiem - ciągnie - a babka ze strony matki
socjalistką. Do mnie bardziej przemawiała tradycja socjalistyczna. Jak Piłsudski
wprowadzał oficerów do sejmu i obrzucił brudnym słowem Daszyńskiego, ojciec
się cieszył, a dla mnie to był szok, bo z opowiadań babki wyniosłem, że
Daszyński to wielki autorytet.
W tych utworach Brandysów, w których jest mowa o domu, główną postacią
jest ojciec. - Nie mamy nawet zdjęć matki - opowiada z żalem pan Marian.
- Matka, córka bogatego kupca łódzkiego, była bardzo ładna i straszliwie
nieśmiała. Jeździliśmy co roku do uzdrowiska, dzisiejszej Polanicy Zdroju, i
matka zwracała ogólną uwagę: taka mała, śliczna pani z dwoma małymi chłopcami.
W domu zdrojowym miał miejsce rytuał, na który czekała cała sala: pewien człowiek
kładł róże przed matką, a ona strącała je parasolką. Którejś niedzieli
na kiermaszu wpatrywaliśmy się z bratem w ołowianych żołnierzy. On kupił
nam tych żołnierzy i poprosił, by nasza matka choć raz odpowiedziała na
jego ukłon. Kiedy matka dowiedziała się o tym zdarzeniu, chyba od portiera,
powiedziała: "Zrobiliście rzecz straszną, zdradziliście waszą matkę".
Spakowała rzeczy i jeszcze tej samej nocy wyjechaliśmy.
Tym zakochanym był Ernst Toller, poeta niemiecki, który wyjechał potem do
Ameryki. W 1939 roku, gdy wybuchła wojna, wyskoczył z okna.
Ojciec Mariana i Kazimierza zginął w czasie wojny na Pawiaku, co do 1945 roku
rodzina ukrywała przed Marianem, internowanym w oflagu. Matka umarła w roku
1945; już wiedziała, że obaj synowie wojnę przeżyli.
Wyznanie mojżeszowe, narodowość polska
W roku 1930 Brandysowie przenieśli się do Warszawy, Marian zgłosił się do
podchorążówki. Dopiero po sześćdziesięciu latach, w "Moich przygodach
z wojskiem", będzie w stanie opisać swoje traumatyczne przeżycia w tej
szkole.
"W niedzielę z udziału w nabożeństwie wyłączeni byli ci, którzy
mieli wpisane w dowodach: »wyznanie mojżeszowe«. Sierżant Chmura
intonował swym wspaniałym głosem - Wyznanie moj-że-szo-we na le-we skrzy-dło. I
nieliczni »mojżeszowcy«, naznaczeni urzędowym piętnem obcości,
przemykali się chyłkiem na lewe skrzydło kompanii. Przyjemne to nie było".
Pewnego razu Brandys w nie domkniętej szufladzie kancelaryjnego biurka znalazł
księgę ewidencji, gdzie przy jego nazwisku widniało "narodowość żydowska".
Mimo pogróżek, że zostanie postawiony do raportu karnego za czytanie tajnych
dokumentów, dotarł do dowódcy szkoły i odwojował zmianę na "narodowość
polska".
Z podchorążówki pan Marian poszedł na prawo.
- Zaczytywałem się w przemówieniach obrońców, a dziś wiem, że to wartości
literackie tych przemówień mnie urzekły, a nie prawne - mówi.
Jesienią 1938 roku, kiedy wybuchła sprawa Zaolzia, zaczęto robić szum, że
to Żydzi wywołują panikę na giełdzie. Ojciec Brandysów, wówczas właściciel
domu bankowego w Alejach Jerozolimskich, w budynku dzisiejszej Polonii, został
aresztowany właśnie pod zarzutem robienia paniki walutowej na giełdzie.
- To, że ojciec został bankowcem, stało się przyczyną jego nieszczęść. I
pomyśleć, że to Wohl, człowiek najbardziej zasymilowany, popchnął mego
ojca na drogę handlu, który tradycyjnie przypisywano ludziom żydowskiego
pochodzenia. Każdy zawód byłby lepszy. Komisja Stabilizacji wysłała do ojca
list adresowany: Hersz Brandys, czyli Henryk w jidisz. Dyrektorem komisji był
eks-legionista, też z pochodzenia Żyd. Doszło między nimi do wielkiej
awantury, zakończonej spoliczkowaniem. Komisja Stabilizacji od tej pory śledziła
ojca. Ojciec był wesoły, lubił bibki, dziewczynki, można było na niego
zdobyć materiał.
- Ojciec siedział trzy miesiące w Berezie. Zadzwonił wtedy ktoś anonimowy,
podejrzewam, że z władz. Powiedział, że ojciec kiedyś mu pomógł, że wie,
iż jest przyzwoitym człowiekiem, że na pewno wyjdzie po trzech miesiącach,
więc żebyśmy nie rujnowali się na adwokatów. Popłakałem się ze
wzruszenia. Bo głównie pamiętam opluwanie przez telefon, najścia w domu,
ataki w prasie. Gdy znów przeżyłem taką nagonkę w II połowie lat 60., nie
było to już dla mnie niczym nowym.
- A to, co się wtedy stało z moim ojcem, rzutowało na całe późniejsze moje
życie. Ja uwierzyłem w roku 1945, że powstanie państwo, w którym takie
rzeczy, jak aresztowanie niewinnego człowieka, będą niemożliwe.
- Było dla mnie dużo miejsc zamkniętych w endeckiej Polsce. Sędzia Polender
mówił o mnie: ten facet o wyglądzie Rumuna. Nie chciał powiedzieć, że Żyd.
Praca w sądownictwie stała się dla mnie niemożliwa.
Zapytany, czy poza tym go szykanowano za pochodzenie, pan Marian odpowiada: - Ja
nie doznałem żadnych ataków osobistych. Nie będąc zaangażowany partyjnie,
nie miałem nigdy do czynienia z teoretykami, a nie zrobiłem nic, co by
zdenerwowało praktyków. Inaczej niż mój brat, który zawsze angażował się
politycznie i wdawał się w bójki z korporacjonistami.
- Przed wojną najbardziej interesowały mnie panienki. Ośmiela mnie do tego
wyznania fakt, że Isaak Singer odważył się powiedzieć coś podobnego na łożu
śmierci. Niestety, po matce odziedziczyłem jej nieśmiałość i moim przekleństwem
było, że się wciąż czerwieniłem. Ale miałem wielkie powodzenie, szczególnie
gdy występowałem w mundurze.
A imponderabilia?
- Przed wojną głównym moim zajęciem było chorowanie na astmę. Cherlawy,
zawsze zwalniany z gimnastyki, połowę życia spędzałem w łóżku. A w
czasie wojny poczułem się pełnowartościowym uczestnikiem wielkich wydarzeń.
Zostałem zmobilizowany, broniłem kraju jako dowódca plutonu karabinów
maszynowych na taczankach. Mój batalion walczył i z Niemcami, i z Rosjanami,
dopiero w październiku złożyliśmy broń.
- Życie w oflagu, w Woldenbergu, było bardzo upolitycznione. Najlepszych mówców
miało Koło Spółdzielców, prowadzone przez Adama Uziembłę (późniejszego
generała LWP, aresztowanego w czasach stalinowskich), które było zamaskowaną
komórką komunistów - mówi pan Marian.
- W niewoli uprzytomniłem sobie, że będę pisarzem. Napisałem tam
opowiadanie "Imponderabilia". Jego bohater, kierownik wiejskiej szkoły,
zarzuca oficerom, z którymi razem został wzięty do niewoli, że skoro nie
byli w stanie wygrać wojny, powinni byli oddać Niemcom korytarz. On by wtedy
dalej uczył w swojej szkole. Wtedy odezwał się kapitan: A imponderabilia,
panie Kuraś? I nauczyciel głupieje, bo nie wie, co to znaczy. Kapitan mu tłumaczy.
I kiedy nauczyciel ucieka z transportu i wraca do rodzinnej wsi, oświadcza, że
od następnego dnia zaczyna się nauka w szkole. Cała miejscowa inteligencja -
aptekarz, inżynier-rolnik i ksiądz zgodnie uważają, że oszalał; że nie ma
sensu porywać się na rzeczy niemożliwe, zresztą w szkole jest urząd
niemiecki. A on im odpowiada: "A czy wy wiecie, co to są
imponderabilia?".
- Dostałem za to nagrodę w konkursie na opowiadanie. A potem, na specjalnie
zwołanym zebraniu obozowego Związku Nauczycielstwa zarzucono mi, że
"jakiś kapitan nauczyciela uczy co to imponderabilia". Było wielkie
oburzenie na mnie, tak że musiałem się zrzec nagrody. Wszyscy to mi zapamiętali
i była to dodatkowa zgryzota w niewoli.
To opowiadanie - jak i całą obozową twórczość zakopaną w ziemi - świnie
zjadły. Kiedy pan Marian odwiedził w 1955 roku Dobiegniewo w Zielonogórskiem,
dawny Woldenberg, i obejrzał tam największą w Polsce pegeerowską tuczarnię
świń, w powstałej potem książce "Wyprawa do oflagu" pisał:
"Pamiętam, że swego czasu wiadomość o powstaniu w Woldenbergu
gospodarstwa hodowlanego żywo mnie dotknęła. Teraz, patrząc na świeżo
pobielone baraki, zmieniam zdanie. A cóż, u diabła, miało tu powstać?
Muzeum? Park Narodowy? Przez pięć lat w tych obskurnych barakach mieszkali po
świńsku ludzie, niechże sobie teraz świnie pomieszkają w nich po
ludzku".
W książce tej pan Marian specjalną uwagę poświęca trzem barakom, dwóm, w
których dobrowolnie skupiła się arystokracja i ziemiaństwo ("nazwiska
składające się na listę mieszkańców baraku XI b i XV b reprezentowały własność
poważnej części całego areału rolnego Polski, niezmierzonych pól, lasów,
stawów, stadnin końskich, historycznych pałaców, fabryk rolniczych,
gorzelni, browarów, cukrowni") i trzeciemu, w którym Niemcy zgromadzili
ze wszystkich oflagów 80 polskich oficerów żydowskiego pochodzenia. Zdążyli
oni zostać oficerami, zanim w II połowie lat trzydziestych skończyły się
awanse w wojsku dla osób pochodzenia żydowskiego.
Pan Marian mówi nam, że i on przebywał w tym żydowskim baraku, o czym nigdy
nie napisał, choć wiele razy wracał w swojej twórczości do oflagu.
- Jeden z nas, Rafał Łoc, kiedy tylko zaczęto grupować oficerów pochodzenia
żydowskiego, przekazał to działaczom Kongresu Żydowskiego z informacją, że
nie wiemy, co z nami będzie. Ta wiadomość przedostała się do Międzynarodowego
Czerwonego Krzyża, z którym Niemcy się liczyli. Cały czas jednak wisiało
nad nami, że jesteśmy przeznaczeni do enklassum, czyli zwolnienia, a to
oznaczało getto albo obóz koncentracyjny.
- W baraku żydowskim w Woldenbergu znaleźli się też tacy, którzy od pokoleń
byli Polakami, niektórzy nie mieli nawet pojęcia o swoim pochodzeniu. Byli tam
m.in. bracia Lewingerowie, ksiądz i obywatel ziemski; w dworze ich ojca pod
Wadowicami w czasie strajków chłopskich była kwatera główna zaprzyjaźnionego
z nim Witosa. Byli też Natansonowie, od stu lat wrośnięci w polskie społeczeństwo;
przed wojną biskup poświęcał ich fabrykę papieru. A parę lat temu rozmawiałem
z miejscowym, który pracował w tej papierni i mówił mi: "Przed wojną
to ja u Żyda pracowałem". I na co była ta cała asymilacja?
- Do wyławiania ludzi pochodzenia żydowskiego przyczynili się niektórzy
donosiciele obozowi, którzy wskazywali, kto jest Żydem - mówi dalej pan
Marian. Jego przyjaciel, Marian Wadecki, pamięta z kolei, jak w Woldenbergu
grupa internowanych organizowała antysemickie odczyty, na które materiały źródłowe
dostawali od Niemców.
Moim królem jest Łokietek
- Któregoś dnia Niemcy kazali w żydowskim baraku wyznaczyć starszego. Znaleźli
kapitana jeszcze z armii austriackiej, który przy pierwszym apelu powiedział:
"Melduję żydowski barak". Wśród nas byli i syjoniści, i narodowcy
polscy. Rozpętała się wściekła awantura, zdjęto go z tej funkcji i wybrano
kapitana eks-legionistę.
- Pewnego roku, nie pamiętam, czy to była Wielkanoc, czy Boże Narodzenie, i
my, z baraku żydowskiego, nie zostaliśmy zaproszeni do stołu. Może nie
powinniśmy oczekiwać takiej wielkoduszności, ale to było bolesne. I ja wtedy
pomyślałem: nie jestem stworzony do tych upokorzeń, i po co ja noszę mundur
polskiego oficera.
- Przyjaźniłem się z Rafałem Łocem, który znał świetnie literaturę
hebrajską, i postanowiłem się zainteresować, kim jestem. Ponieważ zawsze
miałem w sobie pasję historyczną, wymyśliłem sobie, że poznam królów
hebrajskich. Położyłem się z zamiarem duchowego przejścia na judaizm, ale
rano uznałem, że to bzdura, że moim królem będzie zawsze Łokietek i ja nie
mogę się przestawić na uznawanie innych królów.
- Wydawało mi się po Holocauście, że już tak nie będzie, a tymczasem
problem żydowskiego pochodzenia wciąż jest jednym z najtrudniejszych tematów.
Wiedziałem, że muszę się zasymilować, że nie mogę się tułać jako człowiek
niewiadomej narodowości. Rozmawiałem kiedyś z jednym profesorem z Jerozolimy
i on musiał czuć do mnie pogardę, że ja się wypieram swego pochodzenia.
Tymczasem ja się nie wstydzę, ale sprawia mi przykrość mówienie o tym.
- Marian przez swoją dobroć zawsze siebie obwinia. Zawsze też podejrzewa
ludzi o dobre intencje - mówi Jerzy Markuszewski. - Mnie to się czasem wydaje,
że on doszukiwał się nawet w antysemickich argumentach jakiejś racji.
- Każdy ma prawo wybrać sobie ojczyznę - mówi Brandys. - Moją ojczyzną
jest pisanie po polsku.
Pismaków mamy dość
- Po wojnie przystąpienie do partii odbyło się w sposób dla mnie niezauważalny.
Żona Gomułki i towarzysz Kliszko zaprosili całą grupę Uziembły i zostaliśmy
automatycznie przyjęci do partii. Jako wojskowi zgłosiliśmy się wszyscy do
wydziału polityczno-wychowawczego wojska polskiego. Mnie skierowano do sądu
wojskowego, nie zważając na protesty, że chcę być reporterem:
"Potrzeba nam prawników, pismaków mamy dość" - powiedział osławiony
później pułkownik Fejgin.
Udało mu się w końcu otrzymać przydział do gazety frontowej "Zwyciężymy"
i pojechał z Osmańczykiem zdobywać Berlin. Jako pierwsi Polacy weszli do
Kancelarii Rzeszy i na blankietach listowych Hitlera pisali reportaże. Do Włoch
z kolei pojechał jako wysłannik "Czytelnika" i
"Przekroju".
- Widziałem się z senatorami komunistycznymi, wspaniałymi ludźmi, oglądałem
Annę Magnani i Vittorio de Sikę przemawiających na Piazza del Popolo, i
wszyscy oni opowiadali, jak Ameryka chce ich uzależnić. Jedyny, który
twierdził inaczej, to był radca handlowy naszej ambasady. Mówił:
"Panie, oni tu walą wielkie pieniądze, sam pan zobaczy, jak to będzie
wyglądało za dziesięć lat". Ale potem on uciekł z pieniędzmi
ambasady. I komu miałem wierzyć? Upewniłem się, że jestem na właściwej
drodze.
"Spotkania włoskie", które były książkowym debiutem, dostały
nagrodę państwową III stopnia, co oznaczało wejście do literackiego
establishmentu.
- Słuchajcie, towarzyszu, pojedźcie do Nowej Huty, zaproponowano mi wkrótce
potem - opowiada Brandys. - Naczelny dyrektor budowy, znajomy z oflagu, tłumaczył
mi, że ci, którzy przyjadą ze wsi i będą kopaczami, dokształcą się w
Hucie, a jak się zbuduje domy, staną się pełnoprawnymi obywatelami,
wykwalifikowanymi pracownikami. Później się okazało, że jak kopacze kończyli
robotę, odsyłano ich na inne budowy, dalej jako kopaczy.
- Po ukazaniu się książki, wśród moich przyjaciół zapadło kłopotliwe
milczenie. Jestem człowiekiem uczuciowym i lubię jasne sytuacje. Do dziesięciu
pisarzy, też starszego pokolenia, przesłałem książkę z dedykacją, że
jestem dziennikarzem, który debiutuje jako pisarz, a ponieważ wyczuwam, iż w
książce jest coś nie w porządku, proszę o szczerą krytykę. Nie
odpowiedział mi nikt! Prawdopodobnie nie uwierzyli, że dorosły człowiek może
być aż taki naiwny, pewnie podejrzewali prowokację.
- Marian - mówi Markuszewski - najdłużej się otrząsał z tego szoku lat
50., kiedy rozpadł się mit o komunizmie. Miał do siebie wielką pretensję o
naiwność.
Staś i Nel z panem Biegankiem
Kiedy w Chinach wybuchła rewolucja kulturalna i nasilił się konflikt
radziecko-chiński - napisana w 1953 roku książka Mariana Brandysa o koreańskich
sierotach w polskim domu dziecka, "Dom odzyskanego dzieciństwa", stała
się niecenzuralna. Dzieci koreańskie mówiły bowiem z zachwytem i przyjaźnią
o "chińskich ochotnikach, którzy walczyli po stronie Korei Północnej".
"Śladami Stasia i Nel", bestseller lat 60., spowodowało powrót na
listę lektur "W pustyni i w puszczy", które akurat było w niełasce
(ktoś się połapał, że powstanie mahdystów przedstawione jest tam w sposób
sprzeczny z obowiązującym postępowym poglądem na ruchy narodowowyzwoleńcze
w Afryce). W zestawieniu z książką pana Mariana można było łatwiej przełknąć
klasyka. Po kilku jednak latach, po kolejnym przewrocie w Sudanie, Mahdi wypadł
z łask, a za nim książka Brandysa.
Gdy w Etiopii wybuchła marksistowska rewolucja i zmiotła cesarza Hajle
Sellasje, "Z Panem Biegankiem w Abisynii" (książkę tę, oprawną w
skórę i z wytłoczonym złotym tytułem, jeszcze niedawno wręczano cesarzowi
w Warszawie), podobnie jak jej poprzedniczki, wypadła z kursu i już jej nie
wydawano.
Trudno się dziwić, że w tej sytuacji pan Marian zniechęcił się do pisania
książek dla dzieci i wybrał schronienie w historii.
Przez wiele lat pan Marian był też szefem działu reportażu w tygodniku
"Świat", gdzie publikowali wtedy najzdolniejsi reportażyści. Uczył
reportażu na Uniwersytecie Warszawskim. Hanna Krall, która chodziła do niego
na zajęcia, mówi, że pan Marian zawsze jej zarzucał, iż wszystko nadmiernie
komplikuje, a w reportażu najważniejsza jest prostota. - Kłóciłam się z
nim zawsze w tej sprawie - mówi - a dziś powoli dochodzę do tego, że to on
ma rację.
Za swego nauczyciela i mistrza uważają go także Wojciech Adamiecki, Kazimierz
Dziewanowski, Krzysztof Kąkolewski.
Moja żona była wielką aktorką
- Odbiła mnie w sposób niesłychany. W domu ZAIKS-u w Zakopanem podeszła do
stolika, gdzie siedziałem z jedną panią, która bardzo mi się podobała, i
powiedziała: "Siedzi Pan przy niewłaściwym stoliku, z niewłaściwą
kobietą". Zabrała mnie do swojego stolika i tak już zostało.
- Miałem wtedy 43 lata, odpowiadał mi stan wolny i tylko energia mojej przyszłej
żony, która miała wtedy 30 lat, doprowadziła do tego, że zostaliśmy małżeństwem.
Ja byłem jej trzecim mężem i tylko zastrzegłem, że to ma być już ostatni
raz. Pobraliśmy się w 1955 roku. Byliśmy bardzo dobrym małżeństwem i
bardzo się kochaliśmy, choć mieliśmy na wszystko inny pogląd. Halina była
zwolenniczką teatru poetyckiego, a ja na to byłem głuchy jak pień. Jej
zdaniem, ja chciałbym, żeby ona grała tylko rolę hrabiny, która siedzi przy
stole i pije herbatę z cytryną. I coś w tym było, że ja lubię teatr
realistyczny.
Moja żona miała inne niż ja literackie gusta i z drżeniem pokazywałem jej
to, co napisałem. Nie pozwalała mi pisać o sprawach teatru. Bała się, że
się ośmieszę. To paradoks, ale odsunąłem się od teatralnych tematów, gdy
poślubiłem aktorkę.
Jedzcie twarożek, towarzyszu
Jest rok 1966. Kilkunastu pisarzy i artystów, którzy podpisali protest
przeciwko wyrzuceniu z partii Leszka Kołakowskiego, zaproszono do KC. W tym
Mariana Brandysa. Wzywano ich po kolei na przesłuchanie i kazano zwracać
legitymacje partyjne.
- Z tym, że oni chcieli jednych wyrzucić, a drugich nie. Ja byłem zawsze
spokojny, bezpłciowy politycznie i oni mnie za takiego spokojniaka uważali, stąd
tak naprawdę nie chcieli mnie wyrzucić z partii. Pamiętam, jak w którymś
momencie otworzyły się drzwi, zobaczyliśmy nakryty stół i usłyszałem głos
Wirpszy, już wyrzuconego z partii: "Co by tu wybrać?". A Kliszko:
"Jedzcie twarożek, towarzyszu, twarożek jest zdrowy". Potem
dziwowano się na mieście, kto rządzi tym krajem, kiedy połowa Biura
Politycznego zajmuje się przesłuchiwaniem pisarzy.
Brandys, który sięgał do historii narodowej, a o jego niewłaściwym
pochodzeniu mało kto wiedział, stał się obiektem zalotów moczarowskiej
frakcji.
- Chcieli narodowego proroka i próbowali mnie do tej roli przypasować.
Chwalili moje książki historyczne. Załuski mnie namawiał, żebym był jednym
z organizatorów ich czwartków literackich (przezwanymi w środowisku "ćwiartkami").
Zapraszano mnie na zjazd kombatantów, na który nie pojechałem.
W czasie marcowej kampanii antysemickiej Brandys dostał list od czytelniczki,
potomkini jednego ze szwoleżerów: "Piszę z rumieńcem wstydu: Będąc
potomkiem tych, których przywołał Pan narodowej pamięci, uważam za swój
obowiązek poinformować Szanownego Pana, że brzydzi mnie antysemicka
insynuacja".
Trzej szwoleżerowie
- Wychowany w tradycji bardzo polskiej, Marian Brandys chciał się identyfikować
z tym, co wyniósł z domu i zaczął poszukiwać potwierdzenia swej tożsamości
w zajmowaniu się historią Polski - opowiada Markuszewski. - To, co jest takie
ciekawe w jego książkach, jest pochodną jego natury. On np. nie doszukiwał
się przyczyn zmierzchu Rzeczypospolitej w zewnętrznych przyczynach, w
geopolityce, ale szukał wewnętrznych przyczyn w tym, jacy byli wtedy ludzie.
Przyczyny fascynacji epoką napoleońską pan Marian tłumaczy w ten sposób, że
był to czas, kiedy decydowała się przyszłość Polski na stulecia. "Stąd
moralne wybory jednostek były tak znaczące". Tak też, jako opowieść o
najważniejszych wyborach, odczytywano "Szwoleżerów": "Odniosłem
wrażenie - pisze czytelnik - że przedstawiając śmierć Stasia Potockiego
chciał Pan wytłumaczyć i zrozumieć stanowisko tego wartościowego człowieka,
żołnierza napoleońskiego i patrioty, który jednak, jak większość przywódców
powstania, nie wierzył w jego sens i powodzenie, będąc raczej zwolennikiem,
jakbyśmy dziś powiedzieli - małej stabilizacji".
O początkach fascynacji szwoleżerami pan Marian opowiada tak:
- Poznałem Jerzego Dunina-Borkowskiego, potomka Fryderyka Bacciarellego, szefa
kancelarii króla Augusta, brata malarza Bacciarellego. Był klasycznym
zbieraczem, za Boga nic by nie sprzedał. Pokazał mi półkę pełną materiałów
z tamtego okresu i tam znalazłem archiwum prywatne pułkownika Kozietulskiego,
dowódcy szarży kawalerii polskiej na hiszpańską armię powstańczą, broniącą
przejścia przez wąwóz Somosierra. Zacząłem czytać jego listy i to była
dla mnie rewelacja; odkryłem żywego człowieka, który coś jadł, gdzieś
jechał, zaciągał długi, jak był w Paryżu, kupował siostrze ciuchy w Paryżu,
w Hiszpanii przechodził żółtaczkę i kochał się w jednej pannie, która
nie była tego warta. I to mnie bardzo z nim związało.
O tym, jak całkowicie i bez reszty pogrążony był pan Marian w epoce swych
bohaterów, świadczą spotkania z jego własnym lekarzem, do którego
przychodził ze spisem dolegliwości Kozietulskiego, by się dowiedzieć, na co
naprawdę umarł.
Od zainteresowania Kozietulskim zaczęła się ośmiotomowa epopeja szwoleżerska
(dwa tomy "Kozietulski i inni", potem sześć części "Końca świata
szwoleżerów"), wielka epicka opowieść, zbudowana wokół losów trzech
napoleońskich szwoleżerów: arystokratów Wincentego Krasińskiego i Tomasza
Łubieńskiego oraz rzadkiego w tym "pańskim wojsku", człowieka ze
skromnej szlacheckiej rodziny, Walentego Zwierkowskiego.
"Pan Marian nie lubił - napisze Adam Michnik w eseju z okazji 80. rocznicy
urodzin Brandysa - kiedy krytyka aktualizowała jego książki, gdy w realiach
Królestwa Kongresowego doszukiwano się aluzji do PRL. Ten typ lektury zawsze
go drażnił. I najpewniej miał rację. Jego książki nie mają nic z
prymitywnej aluzji. Ale my, czytelnicy, także mieliśmy swoje racje, gdy
podczas lektury o losach Królestwa Kongresowego, które było rodzajem państwowości
bez suwerenności, dostrzegaliśmy w opozycji kaliskiej prekursorów koła
poselskiego "Znak", w ugodowcach tamtej epoki - naszych współczesnych
ugodowców, a w spiskowcach, którzy porywali się z motyką na słońce -
samych siebie, śmiesznych konspiratorów, których mądrzy i wykształceni współcześni
wykpiwali z pobłażliwym uśmiechem".
Choć pan Marian nie lubił prostych odniesień do współczesności, musiał
wiedzieć, że pisze coś więcej niż książkę historyczną. Sam zresztą w
opowiadaniu "Od dzwonka do dzwonka" powie:
"Jestem wdzięczny losowi, że pozwolił mi odczuć na własnej skórze
wszystkie trzy rodzaje patriotyzmu, które starałem się odtworzyć na
podstawie starych papierów w »Końcu świata szwoleżerów«. Samolubny
i konserwatywny patriotyzm Wincentego Krasińskiego, polegający na utożsamianiu
siebie z ojczyzną. Racjonalistyczny - gen. Łubieńskiego, nawołujący do
lojalizmu w imię zachowania substancji materialnej narodu, a przy okazji
zawartości własnej kabzy. I wreszcie romantyczny, zmierzający do zachowania »moralności
narodu«".
Przedstawicielem "patriotyzmu typu lelewelowskiego" jest w "Końcu
świata szwoleżerów" Walenty Zwierkowski, działacz opozycji sejmowej,
uczestnik patriotycznych spisków i niedoszłego zamachu na "cesarza i króla",
w czasie powstania listopadowego przewodniczący Zgromadzenia Sejmowego (czynił
starania, by zachęcić do udziału w powstaniu mniejszość żydowską) i
wiceprezes Towarzystwa Patriotycznego.
Jedna z czytelniczek napisze o nim: "Mam parę takich osób, o których myśl
napawa mnie smutkiem, że nie żyję współcześnie z nimi. Włączyłam do ich
grona Zwierkowskiego, i powiem więcej, dla niego gotowa jestem uwierzyć w życie
wieczne, bo to stwarza jakąś szansę, że się z nim spotkam chociaż na
tamtym świecie. Cóż to za fascynujący człowiek i mężczyzna. Z tym brakiem
przekazu na tematy osobiste włącznie. Czy to nie świadczy o nim pięknie? Żadnych
skandali, całkowite milczenie - bez zwierzeń i skarg - jeśli mu to życie
osobiste nie wyszło. Mało jest takich mężczyzn. Oddałam mu moje serce i poświęciłam
dużo myśli".
Namiętny, pełen pasji ton wielu czytelniczych listów świadczy, że autor
poruszył jakąś ważną strunę narodowej świadomości. Obok słów podziwu,
podziękowania, wdzięczności, gratulacji, raz znalazłyśmy gorycz i żal:
"Tytuł pana książki doprowadził do łez niejednego zapomnianego starca.
Jak pan mógł dać tytuł »Koniec świata szwoleżerów«. Czy zapomniał
pan o nas, szwoleżerach II wojny, którzy dzielnie broniliśmy ojczyzny w
trzydziestym dziewiątym roku?".
W listach uderza osobisty stosunek do bohaterów. "Czy nie jest pan zbyt
pobłażliwy dla Krasińskiego?"; "Ta Księżna Łowicka to musiało
być kompletne zero. Żeby z mężem nigdy »nie rozmawiać o uwięzionych«.
A o czym z nim rozmawiała?".
Pytania, kiedy wreszcie ukaże się następny tom, będą panu Marianowi
towarzyszyły przez całe lata 70. Ostatnia część "Szwoleżerów"
opublikowana została w roku 1979.
Wracając dziś, w połowie lat 90., do lektury "Końca świata szwoleżerów"
trudno oprzeć się wrażeniu, że zyskała ona całkiem nową i nieoczekiwaną
aktualność. Oto historia pokolenia, które z bronią w ręku walczyło o wolność
ojczyzny; część pozostaje na nieprzejednanych pozycjach patriotycznych; część
staje się realistami; część zabiera się energicznie do budowy polskiego
kapitalizmu. Kiedy pan Marian pisze o bohaterskim szwoleżerze: "Miał w
sobie dużą dozę wielkokapitalistycznej brawury, ocierającej się o
awanturnictwo i nie mieszczącej się w dotychczasowych kategoriach etycznych i
moralnych" - na myśl przychodzą nam nie tylko bohaterowie sprzed 150 lat.
Czy Pan coś wie o naszych przodkach?
W archiwum pana Mariana, jak w kuferku dziadka Maurycego, najwięcej listów
dotyczy genealogii: "Jestem potomkiem Andrzeja Niegolewskiego, którego
szanowny Pan znalazł godnym wzmiankowania";
"Czy nic Pan nie wie o moim przodku, Piotrze Strzetelskim, szwoleżerze?
Wiadomo tylko, że jego nagrobek z napisem »oficjer wojsk cesarza Francuzów«
znajduje się na Ziemi Świętej, gdzie tubylcy, których on zapewne nauczył »Mazurka
Dąbrowskiego« śpiewają go do dziś, twierdząc, iż to starohebrajska
piosenka religijna?";
"Znając dociekliwość Szanownego Pana: czy gdzie nie wypłynęło
nazwisko mego pradziadka Mikołaja Bielańskiego lub jego brata Józefa?";
"Cieszy mnie, że cytuje Pan urywki pamiętnika brata mego pradziadka,
Gustawa Olizara, który, jak głosi tradycja rodzinna, podczas pobytu na Krymie
należał do dekabrystów. Swój trzyletni tam pobyt skrywał pod pretekstem
zawiedzionej miłości do Rajewskiej. Bardzo lubię mego romantycznego
pradziada".
Od czytelników płynęły też przyczynkarskie uzupełnienia, anegdoty i
legendy rodzinne, etc.
"Płk Suchodolski, oficer sztabu ks. Konstantnego, mój prapradziad w
prostej linii, żonaty był z Emilią van Neer, Holenderką z pochodzenia. Otóż
pułkownik zaproszony był na bal do Belwederu. Przed samym wyruszeniem z domu
pułkownikowa - już wystrojona i uczesana - pokłóciła się o coś z mężem
i oświadczyła, że na bal nie pojedzie, a na dowód swego niezłomnego
postanowienia chwyciła grzebień i rozczesała jedną stronę swej kunsztownie
w loki utrefionej koafiury. Pułkownik wpadł w popłoch - zaproszenie na bal
traktował jako rozkaz, a wiadomo, czym za czasów Konstantego groziła
niesubordynacja. Zdołał więc ubłagać żonę, by nie stawiała oporu, lecz
było za późno na poprawianie uczesania. Jednakże W. Ks. Konstanty otworzył
z nią bal w pierwszej parze. Natychmiast po skończonym tańcu wszystkie obecne
na balu damy czym prędzej pospieszyły do garderoby i rozczesały loki po
jednej stronie swych fryzur.
Wdowa po pułkowniku, w wieku już dobrze podeszłym, wyszła powtórnie za mąż
i znana była następnym pokoleniom jako »marszałkowa Przeciszewska«,
odznaczająca się despotycznym charakterem i obrotnym językiem. Ona to, na
pytanie jednej z młodych krewnych, co się robi, jak się tak późno wychodzi
za mąż, odpowiedziała z całym spokojem: »Zupełnie to samo, moje
dziecko«. Zastanawiam się, czy w materiałach z tamtej epoki nie natrafił
Pan przypadkiem na ślad mego prapradziada i jego rezolutnej małżonki?".
Miesiąc z życia
Halina Mikołajska we wrześniu 1976 roku przystąpiła do Komitetu Obrony
Robotników.
- Gdyby nie żona, to bym nie miał nic wspólnego z KOR-em. To ona wprowadziła
mnie w środowisko opozycji, tak samo jak w środowisko ludzi teatru i
literatury.
- Pod moim bokiem przewalała się historia i ja uznałem, że muszę to zawrzeć
w dzienniku. Z obawy przed rewizją, część dzienników zaniosłem do Jadwigi
Narbutowicz, mojej wspaniałej koleżanki ze "Świata". Dwa, trzy lata
temu zgłosił się do mnie spadkobierca pani Jadwigi. Znalazł wzmiankę w
testamencie, żeby zwrócić mi moje dzienniki, ale nie mógł ich przez kilka
lat znaleźć. Były zaszyte pod poduszką.
Wybrałyśmy jeden miesiąc z życia pana Mariana i jego żony.
18 listopada 1976: "Od wczoraj męczę się nad epilogiem »Końca świata
szwoleżerów«.
Wszystkie zamki w drzwiach pozatykane jakimiś świństwami, głównie opiłkami
żelaznymi, tak że nie można wsadzić klucza".
19 listopada: "Halinie zepsuto wszystkie cztery zamki w samochodzie".
20 listopada: "Podobno w różnych gazetach zagranicznych były doniesienia
o ostatnim żarciku, jakim nas zabawiano w ramach walki ideologicznej z KOR-em:
o fałszywie nadanym do »Życia Warszawy« ogłoszeniu, że sprzedajemy
nasze mieszkanie z powodu wyjazdu za granicę. Po ukazaniu się ogłoszenia
mieliśmy po 100 telefonów dziennie".
22 listopada: "Jakiś ochrypły głos grozi Halinie śmiercią".
23 listopada: "Znowu obrzydliwe, parszywe telefony".
25 listopada: "Próbowali wedrzeć się gwałtem do jej przedziału
sypialnego, kiedy Halina jechała do Krakowa. A kiedy im się to nie udało,
rozlokowali się w sąsiednim przedziale i przez całą noc walili pięściami w
ścianę, żeby nie mogła spać".
1 grudnia: "Przed naszą klatką schodową wysypano ze dwa wiadra kości
drobiu. Widać, że to ktoś pieczołowicie przygotował, bo kości są tak połamane,
że końce mają ostre jak szpilki. Fela [ich miniaturowy pudel] także została
włączona w walkę ideologiczną".
3 grudnia: "Halinie podpiłowali kable w aparacie zapłonowym
samochodu".
4 grudnia: "Schrypnięty, zaciągający z rosyjska, obrzydliwy głos, chyba
ten sam, który przed tygodniem polecał przekazać Halinie, że człowieka łatwo
zabić".
5 grudnia: "Wczoraj po południu w Krakowie, na ciemnej i pustej już ulicy
podeszło do Haliny dwóch cywilnych funkcjonariuszy i zatrzymano ją pod
pretekstem, że ukradła komuś kożuch w kawiarni".
6 grudnia: "Halina wróciła z Krakowa roztrzęsiona, nie tyle
zatrzymaniem, co zachowaniem Wicki. Opowiada o jej przerażeniu inwigilacją
policyjną, o jej ciągłych lamentach i rozważaniach w związku z grożącymi
jej przesłuchaniami, o jej wyraźnej chęci pozbycia się jak najprędzej
Haliny z domu. Kiedy Halina powiedziała wreszcie, że nie będzie już więcej
przyjeżdżała, żeby nie zakłócać jej spokoju, wieloletnia, najbliższa
sercu przyjaciółka nie zdobyła się nawet na gest konwencjonalnego protestu,
tylko w milczeniu spuściła głowę. Halina nie może o tym mówić bez łez.
Po 30 latach siostrzanej przyjaźni takie zakończenie".
13 grudnia: "Nadeszło zawiadomienie z urzędu skarbowego, że w związku
z wytoczeniem sprawy o nielegalną zbiórkę wszystkie pieniądze nadsyłane na
adres Haliny będą zajęte przez komornika i wpłacone na rachunek skarbu państwa.
Chyba jeszcze nigdy nie zetknąłem się ze sprawą urzędową załatwioną tak
sprawnie i w tempie tak błyskawicznym".
15 grudnia: "Do mieszkania wdziera się grupa kilkunastu mężczyzn.
Wpychają się do pokoju, gdzie Halina jeszcze leży w łóżku. »W imieniu
robotników Urusa i całej klasy robotniczej« żądają zaprzestania działalności
w KORze i »żeby pani się nie zdziwiła, jak na scenę polecą zgniłe
jaja«. Twarz Haliny skamieniała w wyrazie przerażenia. Kiedy grożą
rzucaniem zgniłych jaj, desperackim gestem zaciąga kołdrę na głowę".
16 grudnia: "Halina próbowała popełnić samobójstwo".
Bakcyl praworządności
- Źle znosiłem lata 70., bo mam w sobie bakcyl praworządności. Nie lubię żyć
w niezgodzie z prawem.
Do powstania KOR Halina Mikołajska miała wciąż na względzie, że pan Marian
potrzebuje do pisania spokoju. Starała się, aby jej życie towarzyskie nie zakłócało
trybu życia starszego i schorowanego męża. Ale po roku 1976 to się zmieniło.
Ich dom stał się punktem kontaktowym opozycji demokratycznej; co chwila ktoś
wpadał, żeby się z kimś umówić, coś komuś zostawić, czasem wkraczali
zupełnie nieznani ludzie, mówili "my tu zostawimy bibułę".
Siostrzenica i wychowanica, Antonina Krzysztoń, pieśniarka i poetka, wprowadzała
do domu konspiratorów najmłodszej generacji.
"Jest jak w oflagu - pisał w tych latach pan Marian. - Najpiękniejszą
chwilą dnia jest wieczorne układanie się do snu, a najgorszą poranne
przebudzenie. Tęsknię za spokojem tak, jak śmiertelnie zmęczony człowiek tęskni
za swoim łóżkiem. Nie wytrzymuję atmosfery ciągłego napięcia".
Kiedyś przyszedł do pana Mariana po radę Daniel Olbrychski. Żądano od niego
wycofania podpisu pod listem do Sejmu w obronie robotników Radomia i Ursusa. Był
wezwany do wicepremiera Józefa Tejchmy. Wiadomo było, że usłyszy, iż
organizatorzy listu przekazali go Wolnej Europie.
Trudno sobie wyobrazić, by komukolwiek innemu niż panu Marianowi przyszło do
głowy bronić RWE za pomocą argumentów z czasów Królestwa Kongresowego:
"Korzystanie z pomocy zagranicznych przekazów informacyjnych nie jest w
historii Polski niczym nowym. Gdyby nie prasa i wydawnictwa zagraniczne w epoce
Królestwa Kongresowego i Wielkiej Emigracji, historycy nie wiedzieliby dzisiaj
prawie nic o ówczesnym życiu nad Wisłą i nie byłoby może »Pana
Tadeusza«, »Dziadów«, »Kordiana«, »Nie-boskiej
Komedii«, pism Maurycego Mochnackiego, a także całej masy istotnych
wiadomości o faktach i działaniach ówczesnych - nawet tak drobnych i mało
znaczących w perspektywie historycznej jak obecna działalność KOR".
"Daniel przyniósł mi dwie historyczne książki do wpisania dedykacji -
czytamy dalej w dzienniku. - Żałuję, że nie mam szybkiego refleksu, i napisałem
dedykację banalną i niezupełnie szczerą, a powinienem był napisać: »Drogi
Danielu, dzień powszedni historii jest trudny, ciężki i ciemny, pełen kłamstw,
małostek i fałszywych pozorów. Ale właśnie to, co jest w nim najcięższe,
najprzykrzejsze, najciemniejsze, może z czasem nabrać blasku i wartości«".
Rejtan stanu wojennego
W jednym z najwspanialszych esejów historycznych dzisiejszej doby - wydanym w
podziemiu - "Z dwu stron drzwi", opowiada pan Marian tragiczne losy
trzech posłów: Rejtana (1773), Suchorzewskiego (1791) i Jerzego Zawieyskiego
(1968), którzy na forum sejmu usiłowali samotnie przeciwstawić się biegowi
historii. Zaczyna opisem posiedzenia powołanego przez Gierka Komitetu Odbudowy
Zamku Królewskiego, na który władze zaprosiły całą plejadę uczonych,
artystów, ministrów, biskupów, generałów. Obraduje on w sali, w której -
mylnie zresztą - Matejko umiejscowił rozpaczliwy gest Rejtana.
"Załzawione z senności oczy wlepiałem w zmieniających się na trybunie
mówców, próbując wyczytać z ich twarzy, jak każdy z nich zachowałby się
w tej sali w tamtych historycznych czasach. Swoją pozycją w społeczeństwie
dorównywali przecież ówczesnym senatorom, a w najgorszym razie - posłom. Czy
postępowaliby lepiej, czy gorzej niż tamci? Na jaką kartę historii wpisaliby
swe szanowne nazwiska: na białą - patriotycznego poświęcenia, czy na czarną
- narodowej zdrady? Za kim by się opowiedział ten przystojny, siwy profesor w
okularach: za pozbawionym charakteru królem reformatorem, czy za uszarganymi w
błocie obrońcami złotej wolności? Do kogo by się przyłączyli:
szerokopleczysty generał i rudawy, uśmiechnięty historyk - do dyspozycyjnych
konfederatów Ponińskiego, czy do desperackich patriotów Rejtana?".
Tak się złożyło, że pan Marian skończył pisanie "Z dwu stron
drzwi" w grudniu 1981 roku. Dwa miesiące później polscy posłowie stanęli
przed kolejną próbą: trzeba było zatwierdzić stan wojenny. Ale Rejtani lat
80. nie wykonywali dramatycznych gestów.
Z listu: "Nie od dziś wiem, jak aktualna potrafi być historia. Jestem
wszak wierną Pańską czytelniczką. Czekałam na ten sejm, a tu tylko kilku
posłów wstrzymało się od głosu, a jeden czy dwóch zagłosowało przeciw.
Jakże mało. Pan udowadnia jednak, że historia nie zapomina takich gestów i
że to one zostają na placu boju, a nie mętne wykręty tych, co to pod naporem
konieczności dziejowych..."
Koniec epoki
W czerwcu 1989 roku umarła Halina Mikołajska, nie zdążyła zagłosować na
"Solidarność". Tuż przed śmiercią, w szpitalu wzięła ślub kościelny
z panem Marianem, który się na tę okazję ochrzcił. - Halina nie mogła znieść
myśli, że nie będziemy leżeli obok siebie w grobie.
Pochowano ją na cmentarzu sióstr franciszkanek w Laskach, obok Antoniego Słonimskiego.
- Kiedy myślę, że żona jeszcze by dziś żyła i patrzyła, jak to się dziś
wszystko wali, jak jej przyjaciele się zmieniają, to byłaby to dla niej
zgroza. Uważam, że raczej wszystko idzie ku złemu. Czuję koniec epoki.
Najszczęśliwszy okres w dziejach ludzkości to była II połowa XIX wieku.
- Marian za życia Haliny szalenie skromnie uczestniczył we wszystkich
zebraniach towarzyskich, to byli goście Haliny - opowiada Markuszewski. - Nie
wchodził się witać, o jakiejś porze zawsze stawał w drzwiach, z
wystraszonymi oczyma, i znikał. W miesiąc czy dwa po pogrzebie Marian
powiedział, że odczuwa wewnętrzny przymus, żeby ten dom po śmierci Haliny
nie opustoszał. Jej przyjaciółki zaczęły odwiedzać Mariana, dołączyli
nowi stali bywalcy. Marian, który jest człowiekiem nieśmiałym, nauczył się
otwierać na ludzi. Jest uwielbiany przez kobiety i sporo kobiet się na nim
skupia. Moja siostra, Ala Rodziewicz, jest jego oczami, uszami i pamięcią.
Brandys dziś ma 82 lata i jest w trakcie pisania książki "Jasienica i
inni": - To są opowiadania zebrane z różnego czasu, które pokazują człowieka
w zmaganiu z historią.
- Depresję odziedziczyłem po ojcu - kończy - i nigdy nie miałem uczucia spełnienia.
Nie umiałem cieszyć się życiem, zamartwiałem się o każde głupstwo. Teraz
jestem spokojniejszy i przeżywam najprzyjemniejszy okres życia. Mam ustaloną
pozycję, wiem, choć brzmi to zuchwale, że niektóre z moich książek zostaną
w kulturze polskiej.