SAMUEL LAURENT
Kulisy działania Państwa Islamskiego
(...)
Wywiad - AMNI
Służby specjalne (nazywane również służbami bezpieczeństwa) kierują wszystkimi kampaniami zastraszania i zniechęcania, gwarantującymi potulność jak najszerszych mas. Żyć w Państwie Islamskim to milczeć i liczyć na to, że nic złego się nie stanie. To przyklaskiwać fanatyzmowi, w nadziei, że policja zapuka raczej do drzwi sąsiada niż do naszych. To donosić na współobywateli i oskarżać ich o wymyślone przestępstwa, licząc na to, że już na zawsze zostaniemy zaklasyfikowani jako "dobrzy" muzułmanie. To wspierać i popierać bez wyboru wszystkie działania kalifatu, nawet te najbardziej barbarzyńskie, by wkupić się w łaski systemu, który i tak w końcu nas zmiażdży.
Życie w kalifacie upływa na tych nonsensownych, nieszczerych działaniach, a wszystko to dzięki wytrwałej, mrówczej pracy Amni. Ten rozdział w dużej mierze opiera się na opowieściach i zwierzeniach Abu Mustafy, który opuścił szeregi Państwa Islamskiego i przeszedł do Al-Ka'idy. Abu Mustafa był zaufanym człowiekiem Hadżdżiego Bakra, przyjaciela Al-Baghdadiego i poprzedniego premiera Państwa Islamskiego w Syrii (pełnił tę funkcję, dopóki nie został zamordowany w lutym 2014 roku). Dysponuje więc nieocenionymi informacjami o tej organizacji, o której nikt nic nie wie.
W Iraku Amni podlega rozkazom człowieka nazywanego Abu Ali *[Za tym pseudonimem wojennym kryje się Abu Ahmad al-Alwani.]. W Syrii, od czasu śmierci dowódcy sił specjalnych we wrześniu 2014 roku, wywiadem prawdopodobnie dowodzi premier Al-Anbari. Zdaniem Abu Mustafy "Al-Baghdadi nie może znaleźć zaufanej osoby do pokierowania tą przerażającą machiną".
ZADANIA AMNI
Amni ma bronić kalifatu przed wrogami wewnętrznymi, zarówno prawdziwymi, jak i domniemanymi. Pomaga też w jego ekspansji, infiltrując miasta i rejony kontrolowane przez jego przeciwników, zanim wkroczą tam oddziały kalifatu.
W kwestii "bezpieczeństwa wewnętrznego" Abu Mustafa następująco streszcza taktykę tych budzących postrach służb:
- Amni stara się likwidować zagrożenie, zanim się ono pojawi. W tym celu stosuje bardzo prostą metodę: w całym kalifacie zastawia pułapki. Prawdziwe pułapki na szczury, sidła, które wabią krytyków reżimu i zachęcają ich do działania.
W marcu 2014 roku Amni, wykorzystując swoich agentów działających na terytorium Turcji, stworzyła sieć fałszywych aktywistów. Założyli tajną organizację pod nazwą Synowie Asz-Szamu w Gaziantep. Ich cel? Informować międzynarodową opinię publiczną o zbrodniach Państwa Islamskiego. Oczywiście nie istnieli żadni Synowie Asz-Szamu. Ale z zewnątrz ich profil wydawał się przekonujący: młodzi Syryjczycy, muzułmanie, chętni do rozmów z innymi grupami powstańczymi, którym zależy na braterskiej unii różnych sunnickich oddziałów walczących przeciwko Baszszarowi al-Asadowi w Syrii. Z wyłączeniem Państwa Islamskiego, którego religijny ekstremizm byłby, według Synów Asz-Szamu, nie do opanowania.
W ciągu czterech miesięcy agenci organizacji przeniknęli do Aleppo i Ar-Rakki, ale także Dajr az-Zaur i Al-Hasaki. Trzydziestu ludzi pracowało bez wytchnienia, gromadząc doniesienia o organizacji Al-Baghdadiego. Nawiązali kontakty w każdym mieście Państwa Islamskiego, zbudowali siatkę tajnych informatorów i zdobyli mnóstwo sympatyków. W maju tajemnicza organizacja wynajmująca duży dom na peryferiach Gaziantep w Turcji liczyła już ponad sto osób: aktywistów mieszkających w kalifacie, ponad wszystko pragnących zobaczyć upadek okrutnego reżimu. Nikt z nich nie przypuszczał, że są zdani na łaskę i niełaskę swojego najgorszego wroga. Pułapka zadziałała doskonale. Kiedy się zamknęła - między 20 a 25 maja - na ucieczkę było już za późno. W ciągu tygodnia aresztowano wszystkich członków organizacji, często z całymi rodzinami. Niektórych rozstrzelano lub ukrzyżowano. O innych słuch zaginął.
W Mosulu w Iraku operacje tego typu są na porządku dziennym. Ludzie podający się za fikserów (pośredników zachodnich dziennikarzy) kontaktują się z mieszkańcami i wypytują ich o życie w kalifacie. Obiecują natychmiastowe wysokie wynagrodzenie za nawet drobne informacje. Jeśli ktoś się zgodzi, jest od razu likwidowany.
W Diyarbakir w tureckim Kurdystanie fałszywy agent CIA werbuje kierownika irackiego przedsiębiorstwa transportowego. Wręcza mu 50 tysięcy dolarów, obiecując taką samą sumę co miesiąc w zamian za dostarczanie informacji o Państwie Islamskim. Ta manipulacja trwa do połowy września; spotkania okazują się nader interesujące. W istocie "agent" należy nie do CIA, lecz do Amni. Informator przyjmuje kolejne sumy, pułapka powoli się zamyka. Mężczyzna zostanie w końcu aresztowany wraz z całą rodziną i z siedemnastoma innymi osobami podejrzewanymi o dostarczanie mu informacji. W kilku przypadkach sędziowie orzekną karę śmierci, jednak większość aresztowanych po prostu się zdematerializuje.
- Amni zastawia sidła - wyjaśnia Abu Mustafa - i dzięki temu zawsze wygrywa. Państwo Islamskie to prawdziwa czarna dziura. Nie sposób w nim zbudować siatki kontaktów. Wszelkie próby werbowania informatorów natrafiają na mur paranoicznej podejrzliwości. Wyobraźcie sobie Syryjczyka albo Irakijczyka, który dostaje tego rodzaju propozycję. Skąd może wiedzieć, czy rzeczywiście chodzi o CIA, czy przeciwnie: o Amni? Strategia ciągłego zastraszania i podwójnej gry wystarczy, by zniechęcić największych śmiałków.
Lecz Amni nie zadowala się podejściem defensywnym: przechodzi do ataku, rozpowszechniając fałszywe informacje. Organizuje niezwykle skuteczne kampanie dezinformacji. Dzięki licznym agentom w Turcji, ale też w Iraku, tworzy siatki zatrudnianych i opłacanych przez Zachód informatorów, którzy tak naprawdę są na usługach kalifatu. Atak na "obóz U samy Ibn Ladina" jest doskonałą ilustracją skuteczności tej taktyki.
ATAK NA "OBÓZ USAMY IBN LADINA"
Ten epizod, o którym bardzo niewiele informacji przedostało się do prasy, stanowi w tej chwili bez wątpienia największą porażkę zachodniego wywiadu w starciu z Państwem Islamskim, a więc i największe zwycięstwo Amni.
Pomysłodawcą operacji był Abu Musab al-Alwas, emir Amni w regionie Ar-Rakki od maja 2013 roku. Al-Alwas należy do bliskich współpracowników Al-Baghdadiego. Niektórzy mówią o nim "nietykalny", ponieważ zna najgłębsze sekrety kalifatu, a niewykluczone, że i tajemnice kalifa. Informacje, które zdają się zapewniać mu całkowitą nietykalność.
W marcu 2014 roku zrobił rzecz niewyobrażalną: mimo aktu poddania złożonego kalifowi stworzył własną brygadę, Ansar asz-Szari'a. Działał w pełnej niezależności od Państwa Islamskiego, póki przyjacielskie prośby Al-Baghdadiego nie przekonały go do ponownego przyłączenia się do kalifatu.
- Powinien zostać od razu stracony - mówi Abu Mustafa. -Ten człowiek naprawdę musi wiedzieć coś, co Al-Baghdadi za wszelką cenę chce utrzymać w tajemnicy, skoro odważył się na taki afront i wyszedł z tego bez szwanku.
Usytuowany kilka kilometrów od Ar-Rakki "obóz U samy Ibn Ladina" jest zwyczajną bazą wojskową nieopodal dawnej rafinerii, wielokrotnie bombardowanej przez lotnictwo Baszszara al-Asada. Mieści się w niej skład amunicji i budynki przekształcone na koszary. Obóz służy przede wszystkim szkoleniu nowych żołnierzy. Wcześniej był miejscem przechowywania ciężkiego sprzętu, zwłaszcza kilku starych czołgów T-55 i T-62, a także nowszych T-72. Kiedy zaczęły się naloty, sprzęt oczywiście przeniesiono. Mimo nazwy w tej chwili jest to po prostu niezagospodarowany teren otoczony starymi, częściowo zniszczonymi budynkami.
Amni kontroluje dużą część zachodnich informatorów w Turcji: ludzi, który potrafią przekroczyć granicę albo dzięki zaszyfrowanym telefonom przekazanym im przez CIA odbierają informacje od swoich kontaktów w Syrii i w Iraku. Ta złożona siatka mogłaby być bardzo cenna, gdyby nie była gęsto infiltrowana przez Amni.
Służby specjalne kalifatu, niczym rasowi hakerzy włamujący się do komputera ofiary, zalały CIA fałszywymi doniesieniami o "obozie Usamy Ibn Ladina". Od wiosny zbieżne i uzupełniające się dane płynęły nieprzerwanym strumieniem: większość źródeł wskazywała na obóz jako miejsce przetrzymywania amerykańskich i brytyjskich zakładników oraz bazę strategiczną, która niekiedy miała gościć samego przywódcę ruchu, jak szeptali kapusie w kawiarniach Gaziantep drżącym z podekscytowania agentom CIA.
Kłamstwo potwierdzało tylu informatorów, że trudno w nie było nie uwierzyć. Na początku lipca 2014 roku Stany Zjednoczone wysłały potajemnie dwie jednostki sił specjalnych, by przeprowadziły zamach na tajemniczy obóz.
Państwo Islamskie tylko na to czekało: Amni poinformowała o planowanej operacji dowódców wojskowych w Ar-Rakce. Nawet jeśli nie znali dokładnej daty amerykańskiej interwencji, wszystko wskazywało na to, że nastąpi niedługo. Od miesiąca wszyscy byli gotowi na przyjęcie amerykańskich żołnierzy. W całej strefie poukrywano karabiny maszynowe i żołnierzy, którzy zmieniali się, spokojnie czekając na atak. Na Amerykanów czekało pięćdziesięciu mężczyzn ukrytych na terenie bazy, dysponujących silnym wsparciem w okolicznych gospodarstwach na wypadek poważniejszego natarcia.
Ze smutną przewidywalnością Amerykanie próbowali powtórzyć krok po kroku zamach na rezydencję Ibn Ladina w Pakistanie. Tym razem jednak bez powodzenia. Po ostrzelaniu pustych zabudowań dwa helikoptery Black Hawk - zmodyfikowane tak, by latały niemal bezgłośnie - dokonały na terenie bazy desantu jednostek Navy SEAL. Akcja zakończyła się totalnym fiaskiem. Ledwie helikoptery dotknęły ziemi, a już komandosi znaleźli się pod ostrzałem. Zorientowawszy się, że wpadli w pułapkę, natychmiast się wycofali. Oficjalnie bez strat, nie licząc jednego rannego.
- Nie wierzę, że bilans był taki korzystny - mówi mi Hu-sam al-Ma'arri, rzecznik Armii Wolnej Syrii, kiedy rozmawiamy o tym zdarzeniu kilka dni później.
- Państwo Islamskie nie tylko się broni - wyjaśnia Abu Mustafa. - Potrafi manipulować Amerykanami i wciągać ich w takie zasadzki jak ta. Amni kontroluje wszystkich informatorów zatrudnianych przez zachodni wywiad wzdłuż granicy tureckiej. Płaci im za to, żeby byli podwójnymi agentami.
A jednocześnie uświadamia im, że ich życie wisi na włosku, nawet w Turcji. Państwo Islamskie wszędzie ich dosięgnie: ani w Antiochii, ani w Gaziantep nikt się nie przejmie zabiciem Syryjczyka. Turcy uważają zresztą, że jest nas za dużo. Poza tym Amni gra na strunie patriotyzmu i braterstwa muzułmanów. Nikt w tym regionie nie pracuje dla CIA z miłości do Ameryki. Donosicieli interesują tylko pieniądze. Kiedy Państwo Islamskie proponuje ogromne stawki, a dodatkowo grozi śmiercią i sprzedaniem twoich dzieci do tureckich burdeli, mało kto się waha.
WOJNA INFORMATYCZNA
Uważa się, że służby wywiadowcze kalifatu są najlepiej zorganizowanymi w całym regionie. W Iraku istnieją od blisko dziesięciu lat, a od dwóch lat powielają i dopracowują swoje metody w Syrii. Dziś mają szpiegów we wszystkich ugrupowaniach rebeliantów, zarówno w Armii Wolnej Syrii, jak i w innych islamskich oddziałach. Ta masowa i świetnie zorganizowana infiltracja ma też swoje oblicze wirtualne, które trudno przecenić. Wydział wojny elektronicznej de facto podlega Amni: kradzież danych przeciwnika działa pełną parą i wzbogaca informacje zbierane w terenie.
- Armia Wolnej Syrii nie ma przed nimi tajemnic - wyjaśnia Abu Mustafa.
Hakerzy Państwa Islamskiego potrafią się włamać zarówno do korespondencji przywódców wrogich sił, jak i do ich wewnętrznej księgowości. Państwo Islamskie chełpi się też, że dysponuje nazwiskami kilku tysięcy żołnierzy sił przeciwnika, zwłaszcza w łonie Armii Wolnej Syrii.
- Rozproszenie struktur wojskowych i brak centralnego dowodzenia wewnątrz Armii Wolnej Syrii zwiększają przepływ informacji. Trudniej chronić organizację z tak zdecentralizowaną władzą - dodaje Abu Mustafa.
Emirem wojny elektronicznej jest Abu Omar al-Mulakin, Irakijczyk długo więziony przez Amerykanów w Tikricie, zaufany człowiek Al-Baghdadiego. W roku 2012 wyjechał do Syrii i uczestniczył w tworzeniu Dżabhat an-Nusry u boku Al-Wallasa, szefa Amni na region Ar-Rakka. W tym samym roku został ranny podczas bombardowania Aleppo i potem przez wiele miesięcy pozostawał u boku Al-Dżaulaniego, emira Dżabhat an-Nusry, jako oficjalny przedstawiciel Al -Baghdadiego. Dopiero później zaczął kierować tym arcyważnym wydziałem, zatrudniającym niezwykle utalentowanych informatyków.
Centrum decyzyjne wydziału wojny elektronicznej mieści się w Ar-Rakce. Grupie nazywanej Ittisam przewodzi geniusz informatyki, którego tożsamość jest jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic kalifatu. Nawet inni emirowie znają tylko jego pseudonim wojenny - Abu Hafz. Wydaje się, że wydział wojny elektronicznej nie tylko gromadzi dane z wywiadu i działalności hakerskiej, lecz także prowadzi operacje propagandowe, do których wrócimy później.
Amni infiltruje przeciwników zarówno dzięki szpiegom w terenie, jak i drogą elektroniczną. Podstawia swoich agentów za informatorów zachodniego wywiadu i prowadzi przerażająco skuteczne kampanie odławiania zdrajców w łonie kalifatu. Wewnątrz Państwa Islamskiego strach i paranoja sięgają szczytu. Podobny poziom osiąga dezinformacja zachodnich służb. Jak dotąd Amni nie popełnia błędów. Nawet jeśli swój sukces zapisuje krwawymi literami.
WYWIAD W SŁUŻBIE DŻIHADU
Na tym jednak rola Amni się nie kończy. Chociaż wywiad nie ma własnych żołnierzy, odgrywa decydującą rolę w nieprzerwanym ciągu militarnych zwycięstw kalifatu.
- Bez Amni Mosul by nie upadł. I Bagdad też nie byłby w tej sytuacji, w której znajduje się obecnie - mówi Abu Mustafa, wyjaśniając mi w szczegółach strategię współdziałania armii i służb specjalnych: Amni przenika do miasta miesiące przed atakiem. Często - tak było w przypadku Mosulu - od lat ma na miejscu swoich ludzi. Wystarczy reaktywować istniejące siatki, ewentualnie je rozszerzyć. Najpierw wywiad zbiera informacje o wszystkich ważnych ludziach w regionie. Dane dotyczące polityków, policjantów, ale także przywódców religijnych, działaczy i dziennikarzy. Później tworzy trzy listy: czarną, białą i czerwoną. Czarną zajmuje się w pierwszej kolejności. Są na niej osoby, które trzeba zabić, bo przeszkadzają, albo dlatego, że ich śmierć ułatwi dalsze działania. Na przykład sunniccy działacze, którzy cieszą się szacunkiem miejscowej ludności, a są przeciwni Państwu Islamskiemu. Albo dowódcy nieprzyjacielskich wojsk, którzy zbyt dobrze radzą sobie na polu walki. Czy rzecz dzieje się w Iraku, czy w Syrii - nie sposób ustalić, kto odpowiada za takie morderstwa. Zawsze istnieje tysiąc wersji jednego wydarzenia. My, Arabowie, nie cierpimy prostych historii. A więc najpierw eliminujemy przeszkody - do tego służy czarna lista. Biała lista zawiera nazwiska wszystkich sprzymierzeńców, wraz z opisem ich motywacji i słabości. Ci ludzie będą miesiącami współpracowali z Amni, informując na bieżąco o sytuacji. Potem wezmą udział w bitwie, w taki czy inny sposób podkopując siły przeciwnika od wewnątrz. Czerwona lista skupia się na ważnych, szanowanych postaciach, których zabicie sprowokowałoby krwawe działania odwetowe. Na przykład jakiś szyicki ajatollah. Po jego śmierci wierne mu oddziały uderzą w sunnicką społeczność, która z kolei będzie się mścić... i tak dalej. Te wzajemne represje nasilą podziały społeczne i osłabią miasto. Jeśli połowa mieszkańców poprze napastników, szyitom będzie o wiele trudniej wygrać walki.
Niekiedy czerwona lista zawiera również nazwiska umiarkowanych przywódców sunnickich lub przywódców innych grup powstańczych, o których wiadomo, że nigdy nie poprą kalifatu. W takich przypadkach cykl przemocy i represji leżący u podstaw strategii Państwa Islamskiego też się uruchamia, tylko w odwrotnym kierunku: sunnici atakują szyitów, sądząc, że to oni stoją za morderstwem, i zaczyna się jatka. Ale ostatecznie nie robi to żadnej różnicy. Ludzi z czerwonej listy likwiduje się w ostatniej kolejności. Najwyżej kilka tygodni przed atakiem, czasem mniej. Oczywiście w ciągu tych kilku tygodni Amni gromadzi wszystkie niezbędne dane o siłach przeciwnika, rozmieszczeniu placówek wojskowych, umocnień obronnych i pól minowych... krótko mówiąc, wszystkim, co należy wziąć pod uwagę, by zaplanować skuteczny tak. Na tym etapie przygotowań decydujące są zamachy samobójcze i wybuchy samochodów pułapek. Pozwalają wyeliminować niektórych przeciwników, ale przede wszystkim tworzą atmosferę strachu i chaosu wewnątrz miasta, zanim jeszcze zostanie ono zaatakowane.
ZAMACHY SAMOBÓJCZE
Oglądane z zewnątrz rzezie i zamachy sprawiają wrażenie przypadkowych i bezładnych. A jednak podlegają określonemu łańcuchowi dowodzenia i doskonale zorganizowanej strukturze. Amni ma sekcję przeznaczoną specjalnie do tego typu operacji. "Emirem zamachów" (właśnie tak każe się nazywać) jest Abu Umar al-Karadaszi, pięćdziesięcioletni Turkmen pochodzący z Tali Afar w Iraku. Były oficer Saddama Husajna, w latach 2013-2014 odpowiedzialny za tworzenie komórek Państwa Islamskiego w Libanie, zwłaszcza w rejonie Trypolisu. Długoletni towarzysz Abu Alego al-Anbariego cieszy się pełnym zaufaniem premierów i samego kalifa, choć formalnie podlega Amni.
Wydział, którym kieruje od czerwca 2014 roku, ma swoje komórki w całym regionie. Tego typu struktury najpierw jednak powstawały w Iraku, w prowincjach Al-Anbar, Salah ad-Din i Dijala. W każdym regionie dziesiątki męczenników czekają na swoją kolej, by móc wysadzić wyładowane plastikiem samochody przed bazarem, meczetem albo bazą wojskową wroga. Szkolenie zamachowców nie jest szczególnie skomplikowane. Werbuje się ich spośród dzieci i najbardziej fanatycznych żołnierzy, a potem indoktrynuje jeszcze bardziej, aż do dnia misji. Al-Karadaszi wskazuje cele swoim porucznikom, którzy przygotowują operacje, a ci biedni śmiałkowie muszą już tylko ruszyć po swoje przeznaczenie.
Odpowiedzialna za szpiegostwo, kontrwywiad, represje, ale także wywiad wojskowy i operacje terrorystyczne, Amni jest niewątpliwą osią Państwa Islamskiego. Strukturą bardziej tajną niż armia, ale równie ważną dla przetrwania i ekspansji kalifatu. Nie dysponujemy dokładnymi danymi o jej budżecie, taka skuteczność musi jednak kosztować. Na nieszczęście pieniędzy Państwu Islamskiemu nie brakuje.
Abu Marjam uważa, że ta wola niepodzielnego panowania nad muzułmanami na całym świecie do pewnego stopnia wyjaśnia sukcesy Państwa Islamskiego. Jego zdaniem organizacja ta rozwija się pod bezpośrednią opieką Ameryki. Być może nawet o tym nie wiedząc. Niekoniecznie podzielam ten punkt widzenia, ale ponieważ odzwierciedla on stanowisko Al-Ka'idy, wydaje mi się ważne, by go tu przedstawić. Czytelnik sam będzie mógł wyrobić sobie opinię.
- Wojna, w której dziś uczestniczymy, to rezultat mistrzowskiej gry Amerykanów w tym regionie - wyjaśnia Abu Marjam. - Ich cel? Zniszczyć Al-Ka'idę, rozniecając przeciwogień zdolny ograniczyć rozprzestrzenianie się naszych idei. By to osiągnąć, musieli znaleźć odpowiedniego człowieka i organizację bardziej okrutną niż nasza. Ale również mniej spójną z ideologicznego punktu widzenia: organizację, która nie wybiega daleko w przyszłość, która nie ma żadnej długoterminowej strategii. Ten przeciwogień to Al-Baghdadi. Wyjątkowo podejrzana postać, którą - nie wiadomo dlaczego -Amerykanie wypuścili z więzienia, mimo jego salafickiej przeszłości i ciążących na nim zarzutów tortur, morderstw i porwań. W kwestii Al-Baghdadiego i jego otoczenia nasuwa się wiele pytań. Większość wysokich przywódców Państwa Islamskiego przebywało w tym samym więzieniu w tym samym czasie. Hadżdżi Bakr, dawny premier PI w Syrii, Abd ar-Rahman al-Bilawi, dawny premier w Iraku, ale także obecni premierowie - Abu Muslim at-Turkmani (Irak), i Abu Ali al--Anbari (Syria). Nie wspominając o Abu Marwanie al-Irakim, dawnym dowódcy wojskowym w Idlibie i zaufanym człowieku Al-Baghdadiego. Amerykanie trzymali w więzieniu wszystkich tych skrajnie niebezpiecznych ludzi. W tym samym czasie i w tym samym miejscu. A jednak wszystkich uwolnili, mimo powagi zarzucanych im czynów. Bez żadnego powodu! Amerykanie nie są głupi: gdyby jeszcze wypuścili jednego, jakoś dałoby się to przełknąć, ale przez ich ręce przeszło całe dowództwo Państwa Islamskiego, jakie dziś znamy! - Przerywa na chwilę, by podać nam kawę, a potem ciągnie swoją opowieść: - Po wypuszczeniu z więzienia ci mężczyźni przyłączą się do Państwa Islamskiego w Iraku. Między 2006 i 2009 rokiem Amerykanie zdziesiątkują ich organizację. Oni jednak znów wypłyną, jako jedyni ocaleni z tego pogromu, i przejmą stery. To jednak sporo zbiegów okoliczności, które nasuwają mnóstwo pytań. Ale Ibn Ladin wiedział. Wiedzieliśmy, co Amerykanie planują. Od 2006 roku. Al-Ka'ida zdobyła tajny raport Rand Corporation, który jasno zalecał wzmocnienie irackich organizacji dżihadystycznych, po to by osłabić i w końcu zniszczyć Al-Ka'idę. Amerykanie uważają, że w dłuższej perspektywie Państwo Islamskie stanowi mniejsze zagrożenie niż Al-Ka'ida. Mają rację. Ten ruch jest tak bezwzględny i doktrynerski, że nigdy na dłużej nie zyska przychylności społeczności muzułmańskiej. Dziś jesteśmy świadkami euforii początków. Utworzenie kalifatu przyciąga najbardziej gorliwych dżihadystów, którzy spieszą się, by złożyć akt poddania. Lecz za kilka lat, kiedy Al-Baghdadi rygoryzmem i brutalnością zrazi do siebie społeczność sunnicką, a wojna utknie w martwym punkcie, Państwo Islamskie samo z siebie osłabnie. I upadnie, zostawiając muzułmanów bardziej osieroconych niż kiedykolwiek: Al-Ka'idy już nie będzie, zostanie zniszczona przez tę szaloną i krwiożerczą organizację, która skończy, pożerając własne dzieci. Taki jest plan Amerykanów. W dodatku ten sam plan pozwala utrzymać Irak w tym stanie upadku, z którego Waszyngton nie może pozwolić mu się podnieść.
Kiedy pytam go dlaczego, zastanawia się przez chwilę, a potem kieruje na mnie zdecydowane spojrzenie.
- Pamiętasz, ile wynosiła iracka produkcja ropy przed wojną? Pięć milionów baryłek dziennie. Jeśli Irak stanie na nogi, kto odda mu swoje kwoty OPEC? Nikt! A jeśli dodamy do rynku pięć milionów baryłek, wiedząc w dodatku, że Irak może produkować dużo więcej, ceny polecą na łeb na szyję. W konsekwencji Saudyjczycy stracą setki miliardów. Tymczasem nikt nie chce ich denerwować, a już zwłaszcza Amerykanie. W obecnej sytuacji Waszyngton i jego sprzymierzeńcy wychodzą na swoje. Przynajmniej na razie. Nie wiem, czy rzeczywiście panują nad tym, co się dzieje w Iraku i Syrii. Trochę na to wygląda, bo te naloty są niepoważne. Czy ktoś chociaż przez chwilę uwierzył, że ich celem jest zniszczenie Państwa Islamskiego? Żeby to osiągnąć, potrzebna byłaby wojna. Prawdziwa wojna, a nie gra komputerowa tocząca się na wysokości dziesięciu tysięcy metrów. Chociaż i tak byście przegrali. Ameryka to wie, dlatego poprzestaje na stwarzaniu pozorów. Na udawaniu, że walczy. W istocie osiąga swój cel. Al-Ka'ida słabnie, Państwo Islamskie rośnie w siłę. To jest etap pierwszy. Zobaczymy, czy dalszy ciąg potoczy się zgodnie z oczekiwaniami Waszyngtonu. Ponieważ kalifat, ten twór Ameryki, to potwór. I pożre wszystko, co stanie mu na drodze. Jeśli za parę lat pożre sam siebie, odniesiecie nad nami ogromne zwycięstwo. Jeśli jednak coś pójdzie źle, medal dla tego, kto znajdzie wyjście z tego bagna.
Ośmielam się mu wyjaśnić, że te twierdzenia sprawiłyby radość zwolennikom teorii spiskowej, którzy uważają, że zamachy z 11 września nie były dziełem Al-Ka'idy. Wybucha śmiechem.
- Ludzie, którzy mówią takie rzeczy i myślą, że Ameryka sama wysadziła swoje wieże... moim zdaniem powinni się leczyć na głowę. Wystarczy, żeby poczytali dokumenty Al-Ka'idy sprzed 11września. Ta operacja wpisywała się w prostej linii w nasz program: chodziło o zaatakowanie Amerykanów, ale nie dla samej przyjemności zadania im strat, lecz po to, by wciągnąć ten kraj w wojny, które odsłoniłyby prawdziwe oblicze niektórych arabskich przywódców: muzułmanów, którzy nie zawahają się zwrócić przeciwko innym muzułmanom, sprzymierzając się z niewiernymi i zdradzając najbardziej podstawowe zasady islamu. I udało nam się to. W obliczu tego spektaklu masy muzułmańskie uświadomiły sobie ogromną hipokryzję świata wykreowanego przez Zachód, który utrzymywał ich w stanie wykalkulowanej niewoli, pod jarzmem kilku skorumpowanych prezydentów czy królów opłacanych przez Waszyngton. Krótko mówiąc, nikt nie może wątpić, że Al-Ka'ida odpowiada za zamachy z 11 września. Nikt oprócz nawiedzonych albo głupców. Ale co do Państwa Islamskiego, należy spojrzeć na sprawę obiektywnie: kto zyskuje dzięki tej nowej danej w równaniu? Al-Baghdadi, to jasne. Ale na dłuższą metę? Al-Ka'ida też pragnie nadejścia światowego kalifatu. Lecz wiemy, że to wymaga czasu. Mnóstwo czasu. Ja z pewnością tego nie dożyję, bo praca, jaką trzeba wykonać, jest ogromna. Liczy się determinacja, siła, spryt, a przede wszystkim zdolność przekonywania. Z jednej strony ogółu muzułmanów, którzy ugrzęźli w fałszywej wizji islamu, z drugiej zaś Zachodu, który uważa, że kalifat nigdy do nich nie dotrze. W końcu nie wystarczy zdobyć kilku składów amunicji i ruszyć naprzód ze swoimi mudżahedinami. Nie zrozum mnie źle: Al-Baghdadi i jego ludzie to straszni przeciwnicy. Państwo Islamskie nie zniknie jutro. Ale za dziesięć czy dwadzieścia lat już go tu nie będzie. Do tego czasu popłynie mnóstwo krwi. Tu, w Syrii, ale też w Iraku i na Zachodzie. W was też uderzy, prędzej czy później. Bo ono wszędzie ma swoich sympatyków. We Francji, w Anglii, Ameryce... Nadchodzące lata będą trudne dla wszystkich. Ale nie przysłużą się muzułmanom. Wręcz przeciwnie. Al-Ka'ida nie prze ślepo do przodu. Nasza strategia jest wyrafinowana, przemyślana, dojrzała. Wiemy, że nie wszystkie problemy da się rozwiązać wojną. Państwo Islamskie uważa, że siła i terror zwyciężą każdą przeszkodę. Myli się. Lecz popłyną rzeki krwi, zanim muzułmanie zrozumieją swój błąd. I Al-Ka'ida nie będzie mogła im pomóc. Wiesz, dlaczego Ameryka tak bardzo się nas boi? Z pewnością nie z powodu zamachów. Boi się, bo wie, że z czasem przyciągniemy wszystkich muzułmanów na drogę prawdziwego islamu. Al-Ka'ida może to zrobić. Państwo Islamskie - nie. Dlatego właśnie manipulują Al-Baghdadim, który pewnie nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Po to, by po tej wojnie muzułmanie w nic już nie wierzyli. Żeby znów się podporządkowali, tak jak to robią od dziewięćdziesięciu lat. Spójrz, co się dzieje: wasze naloty budzą tylko śmiech. Ameryka chce, żeby kalifat jeszcze urósł w siłę i zmazał Al-Ka'idę z powierzchni ziemi. Tworzą iluzję wojny, żeby uspokoić opinię publiczną, ale tak naprawdę nie robią nic. Na razie. Kiedy już nie będzie Al-Ka'idy, wezmą się na poważnie za Państwo Islamskie i rozwiążą problem Al-Baghdadiego, w taki czy w inny sposób.