Jan Józef Szczepański

Piąty Anioł

 

 

Kiedy aresztowani schodzili wąwozem pod eskortą policji ku czekającym w dolinie samochodom, mężczyzna prowadzony na czele pochodu rzucał od czasu do czasu swym towarzyszom jakieś mrukliwe uwagi, na które tamci odpowiadali skwapliwie: "Amen, amen".

Szczegół ten zanotowano w sprawozdaniu policyjnym z akcji, która przeprowadzona została w nocy 12 października 1969 roku w rejonie Doliny Śmierci na pustyni Mojave w południowej Kalifornii.

Był to już drugi dzień obławy. W pierwszym, o świcie, funkcjonariusze sił porządkowych, wspomagani przez strażników miejscowego rezerwatu przyrody i przez helikopter zwiadowczy, ujęli piętnaście osób, w tym dziesięć kobiet i dwoje niemowląt. Podejrzani ukrywali się w bunkrach skalnych w pobliżu samotnego rancza, używanego dorywczo przez poszukiwaczy złota. Kobiety, przeważnie bardzo młode, były nagie lub prawie nagie, niemowlęta brudne i niedożywione. Łupem policji padło ponadto sześć pojazdów motorowych, specjalnie przystosowanych do poruszania się w pustyni, pewna ilość broni, sprzętu radiowego i filmowego, zapasy benzyny i samochodowych części wymiennych oraz fałszywe karty kredytowe. Podczas aresztowania kobiety obrzucały policjantów plugawymi wyzwiskami, oddawały mocz w ich obecności, śmiały się i wykonywały nieprzyzwoite gesty. To też zostało zaprotokołowane.

W sumie zatrzymano dwadzieścia siedem osób pod zarzutem kradzieży samochodów, paserstwa i nielegalnego posiadania broni. Przywódca bandy - ten, którego słowa przyjmowane były, niczym słowa Ewangelii, nabożnym "amen, amen" - był trzydziestoczteroletnim mężczyzną, niskim i szczupłym, ale silnie zbudowanym, o szerokiej twarzy i nieco płaskim nosie, o mocno zarysowanych brwiach i ciemnych oczach, spoglądających z rodzajem zimnej i pogardliwej zadumy. Ciemne, dziko zmierzwione włosy opadały mu na ramiona i plecy, brudne, nie czesane, jak włosy jaskiniowców z antropologicznego atlasu. Nazywał się Charles Manson.

 

Opisując pewien spektakl zespołu Living Theatre, który oglądałem parę miesięcy przedtem, zanim sprawa Mansona stała się sensacją o randze ponurego symptomu, dałem wyraz obawom, jakie mnie wówczas ogarnęły. Zarzucano mi potem z wielu stron, że przesadzam i histeryzuję, a i ja sam nie miałem pewności, czy pod wpływem nastroju chwili nie uległem zbyt pochopnej pokusie uogólnień. A jednak niepokój, jakiego wtedy doznałem, był bardzo silny, graniczący z przerażeniem.

Widowisko miało miejsce na campusie jednego z prowincjonalnych uniwersytetów amerykańskich w okresie szczytowego nasilenia studenckich akcji protestacyjnych i pełnego rozkwitu hippisowskiej subkultury. Byłem w znacznej mierze zafascynowany tymi zjawiskami i mimo zastrzeżeń wypływających głównie z poczucia dystansu (dystansu wieku nie tylko biologicznego; grała tu rolę również świadomość głębi historycznej perspektywy) raczej skłonny do opowiadania się po stronie długowłosych "rewolucjonistów" niż po stronie ich rodziców - sytych i krótkowzrocznych czcicieli materialnego sukcesu.

Wspomniany występ kończył się litanią inwokacji, wzywających do położenia kresu wojnie, imperializmowi, instytucjom państwowym, a wreszcie i kulturze, po czym młodzi widzowie, odpowiadający chórem na owe wezwania, zalali scenę i połączeni z aktorami w braterskim kręgu kołysali się w miejscu do wtóru orientalnych zawodzeń, pośród oparów kadzidła, w rodzaju na pół hipnotycznego transu.

I wtedy poczułem lęk. Wydało mi się bowiem, że objawiła się przede mną sama istota rzeczy - psychiczna ruda, ukryta pod malowniczymi i uwodzicielskimi pozorami. Bezbronność. Nie ta, ofiarna i świadoma celu, na której, jak na niewzruszonej opoce Gandhi budował kiedyś swoją zwycięską strategię, ale zrodzona z niesmaku, z gnuśności i przesytu - udająca siłę ducha kapitulacją przed światem i samym sobą. Opisałem przeczucie, które nawiedziło mnie w tamtej chwili. Oto zjawia się drapieżnik zdecydowany poddać tę senną negację swojej bezwzględnej woli. Woła: "Za mną" i długowłosi somnambulicy ruszają w niszczycielski pochód. Napisałem, że ten wódz czy prorok mógłby mieć nawet kosmyk włosów na czole i mały wąsik pod nosem. To było, oczywiście, retoryczne przejaskrawienie. Nie zamierzałem stawiać politycznych horoskopów. Nie miałem też na myśli żadnej określonej postaci. O istnieniu Mansona w ogóle nie wiedziałem jeszcze wtedy, a nawet gdybym wiedział, nie przyszłoby mi do głowy porównywanie go z Hitlerem. Chodziło mi o pewien emocjonalny układ, o pewną koniunkturę. Nagle całe to pokolenie wydało mi się straszliwie zagrożone.

Rozważając teraz sprawę Charlesa Mansona, nie pragnę bynajmniej czynić z niej fatalistycznego symbolu. Ale wyrosła ona z tej samej gleby. Dojrzewała w tej samej atmosferze narkotycznego mistycyzmu, erotyki, negacji i wielkiego rozczarowania dziedzictwem cywilizacji. Rozwijała się jako swoisty rodzaj coraz potworniejszej zabawy, w rzeczywistości coraz bardziej dowolnej, coraz bardziej zależnej od woli jednego człowieka, który postanowił być bogiem własnego świata, zbudowanego z cudzej słabości.

Aresztowani w Dolinie Śmierci młodzi ludzie określani byli w pierwszych doniesieniach prasowych jako banda koczujących hippisów. Dopiero z czasem miało się okazać, po jakich to bezdrożach koczowało plemię Mansona. A bywają bezdroża, na których "amen" ma znaczenie niepokojąco podobne do "heil".

 

Pojęcie odstępstwa od normy zależy od pojęcia samej normy. W miarę wzrostu i komplikowania się cywilizacji, coraz trudniej ową normę precyzyjnie określić.

Charles Manson poddawany był wielokrotnie psychiatrycznym badaniom, zgodnie z rutyną obowiązującą w zakładach karnych, w których spędził blisko połowę życia. Nigdy nie został uznany za psychopatę, co jest może drobnym przyczynkiem do oceny poziomu zdrowia psychicznego społeczeństwa, które go wydało.

Swoją karierę więźnia rozpoczął bardzo wcześnie. Już jako trzynastoletni chłopiec znalazł się w domu poprawczym, a potem raz po raz odsiadywał krótsze i dłuższe wyroki, przeważnie za kradzież samochodów, fałszowanie czeków i stręczycielstwo. W więzieniu nauczył się grać na gitarze i tu ukształtował zarysy systemu mitów i wierzeń, zaszczycanych później przez niektórych publicystów mianem Mansonowskiej "filozofii".

Jest zapewne rzeczą niemożliwą do stwierdzenia, jak dalece Charles Manson wierzył w głoszone przez siebie "prawdy". Nie ulega jednak wątpliwości, że z całkowitą powagą rozważać musiał ich praktyczną przydatność. Przydatność do celów, ku którym dążył potem z żelazną konsekwencją.

W latach 1960-1967 Manson odsiadywał w więzieniu Mc Neil Island, w stanie Washington, dziesięcioletni wyrok (skrócony warunkowo przed terminem) za handel żywym towarem. Okres ten był okresem teoretycznych przygotowań do późniejszej działalności. Manson oddawał się w tym czasie swoistym "studiom" i ćwiczeniom. Łącznie z grą na gitarze (której lekcje pobierał od starego, skazanego na dożywocie gangstera, Alvina Kaprisa) miały one służyć zdobyciu władzy nad ludźmi. Psychiatria, hipnoza, magia i religia - to główne przedmioty owej więziennej edukacji.

Jest coś archaicznego w formach tego terminowania. Czarownicy, kapłani ezoterycznych kultów też zwykli byli łączyć muzykę z "wiedzą tajemną". I tak samo celem ich nie było obiektywne poznanie, lecz użytkowanie sił rządzących ludzkimi emocjami - opanowanie mocy przekraczających prawa przyrody i niezależnych od władz rozumu.

Manson nie miał żadnego wykształcenia. Prawdopodobnie uważał je za rzecz zupełnie nieistotną - na równi z wszelkimi regułami społecznego współżycia, z całym dziedzictwem cywilizacji i kultury. Liczył na iluminację. Na bezpośredni udział w zasadzie bytu - ponad poziomem logicznego myślenia, poza kategoriami dobra i zła. Był mistykiem. Ale teologia chrześcijańska widzi źródła takiego mistycyzmu w lucyferycznej pysze.

Wśród jego współwięźniów było kilku wyznawców scientologii - sekciarskiej doktryny, opartej na teorii reinkarnacji. Scientologowie twierdzą, że za pomocą odpowiednich technik medytacji i ćwiczeń woli zdolni są doświadczać swych poprzednich egzystencji, "eksterioryzować ducha", czyli opuszczać własne ciała, opanowywać umysły innych ludzi oraz osiągać nieśmiertelność. Manson nie przystał wprawdzie do sekty, ale pobierał regularne lekcje jej nauk od niejakiego Laniera Raymera (wyrok za napad z bronią w ręku), wysoce wtajemniczonego wyznawcy. Interesował się też masonerią i nauczył się masońskich znaków rozpoznawczych. Wprawiał się na współwięźniach w hipnozie, a także w "hipnopedii" - metodzie zbiorowej sugestii, przewidzianej przez Aldousa Huxleya w Nowym, wspaniałym świecie. Uzyskawszy dostęp do więziennego radiowęzła, nadawał szeptem rozkazy, które nocą przenikały do podświadomości śpiących towarzyszy z zawieszonych na oparciach łóżek słuchawek. Podobno osiągał w tej dziedzinie zastanawiające wyniki. Czytał niewiele, ale w sposób, w jaki czytają ludzie, dla których słowo drukowane ma powagę objawienia. Nie dla rozrywki, nie dla zabicia czasu, lecz dla znalezienia użytecznych wskazówek i zaklęć, zdolnych kształtować los. Wiadomo o trzech książkach, które stały się rodzajem Mansonowskiego Kanonu Pism. Z nich zaczerpnął wzory frazeologii i ceremoniału mające potem obowiązywać gminę jego wyznawców. Były to: Transactional Analysis dra Erica Berne - eseistyczne studium z zakresu psychologicznej terapii grupowej, Stranger in a Strange Land Roberta Heinleina - fantastyczna powieść o przygodach demonicznego Marsjanina, błądzącego po ziemi w otoczeniu licznego haremu i głoszącego nową religię, nacechowaną erotyzmem, oraz Biblia. Biblia stanowiła lekturę podstawową. Znał ją niemal na pamięć.

Świat, w którym Charles Manson rozpoczął swą działalność po ukończeniu więziennych rekolekcji, przywodzi na myśl zrealizowaną futurologiczną wizję katastrofistów. Jest pociągający - na swój sposób piękny - i śmiertelnie chory. Jest to świat-apokryf, świat całkowicie przenicowanych wartości i pojęć. Pod pewnymi względami przypomina klasyczne utopie. Nasycony materialnymi dobrami i powszechnie dostępną techniką, zaprasza do korzystania z tych bogactw bez osobistego wkładu pracy. Wszystkiego jest i tak za dużo, można więc sięgać po wszystko - mieć każdą rzecz za darmo i mieć ją za nic. Ma się także za nic tych, którzy się wokół owych dóbr krzątają, którzy sens życia upatrują w ich wytwarzaniu i gromadzeniu. Są to istoty na tak niskim szczeblu duchowego rozwoju, że wyświadcza im się łaskę, tolerując ich istnienie i korzystając z ich przyziemnych trudów.

Jedynie młodość daje prawo wstępu do tego świata natchnionych bardów i derwiszów, a sakramentami są tu: seks, muzyka i narkotyczna kontemplacja wyższej rzeczywistości.

Przed zwolnieniem Manson przeniesiony został do więzienia Terminal Island w San Pedro, w Kalifornii, tuż koło Los Angeles. Zza krat wkroczył więc w sam środek krainy nowej cywilizacji, zwanej przez socjologów "subkulturą młodzieżową". Jego wolność była warunkowa. Przez pięć lat miał pozostawać pod nadzorem sądowego opiekuna. Ale Kalifornia schyłku lat sześćdziesiątych była w znacznej mierze krajem podbitym. Społeczeństwo tradycyjne spoglądało na młodych dysydentów nie tylko z niepokojem, lecz i z zazdrością. Ukradkiem podziwiało nowy styl życia, snobowało się na jego mody, ulegało jego obyczajom. Opiekun Mansona, do którego obowiązków należało dopomożenie pupilowi w znalezieniu pracy, ułatwił mu występy w rozmaitych klubach San Francisco i Los Angeles, widząc zapewne w karierze piosenkarza najpewniejszą drogę do pieniędzy i sławy, a więc i do moralnego odrodzenia. Jego wyobraźnia, przychylnego nowemu stylowi życia Amerykanina, nie obejmowała prawdopodobnie wszystkich perspektyw, jakie w świecie "subkultury" symbolizuje gitara. Zresztą popychanie w tym czy innym kierunku nie na wiele by się zdało. Charles Manson posiadał już niewątpliwie własną wizję rzeczywistości mającej zaspokoić jego pragnienia i służyć za tło postaci, w jakiej siebie samego wymarzył. Kalifornia ofiarowywała mu wszystko, czego potrzebował. Należało tylko stworzyć pozory, że nie potrzebuje niczego.

Pociągał go oczywiście campus uniwersytetu w Berkeley, przodujący wszystkiemu, co dało się objąć mianem pokoleniowej rewolucji. W owym czasie prestiż wśród społeczności studenckiej zdobywało się nie wynikami sportowymi, nie referatami i nie dyplomami, lecz stylem. Tu Charlie okazał się mistrzem, mimo że przekroczył już trzydziestkę, co w tym środowisku uważane było przez wielu za kres istnienia, za "śmierć duszy". Bosy, z twarzą ledwo widoczną spod zmierzwionych kudłów, siadywał na podwiniętych nogach koło Sather Gate, nucąc pieśni własnej kompozycji do wtóru gitary. Ot tak, sobie a muzom, ale zbierano się wokół niego. Słuchano. Wyglądał na prawdziwego minstrela, człowieka wolnego, dla którego nic poza tym śpiewem nie ma znaczenia. A słowa były zastanawiające, zdawały się zawierać posłannictwo jakichś głębokich wtajemniczeń. "Nigdy nie ucz się nie kochać". "Przestań istnieć". Czasem przerywał, zatapiał hipnotyczne spojrzenie w oczach któregoś ze słuchaczy - z reguły w oczach jakiejś ładnej dziewczyny - i nagle pytał niskim, matowym głosem: "Czy gotów (czy gotowa) jesteś umrzeć?" Na nieśmiałe "tak" odpowiadał z solenną powagą: "Więc żyj na wieki". Wkrótce zyskał popularność należną niezwykłej postaci i sławę mędrca. Pewna rudowłosa absolwentka, pracująca w uniwersyteckiej bibliotece, została tak oczarowana, że oddała Mansonowi do dyspozycji swój samochód, swoje mieszkanie i siebie samą.

Nieuniknionym terenem łowów było też Haight-Ashbury, dzielnica San Francisco opanowana całkowicie przez hippisów. Z całej Ameryki ściągały tu dzieci-kwiaty, przepełnione obrzydzeniem do cywilizacji pieniądza, do wojny, do nudy zinstytucjonalizowanego życia, do hipokryzji dorosłych. Haight-Ashbury było stolicą wolności. Tu miłość, szlachetne ubóstwo, poezja i poszukiwanie absolutu. Fałszem byłoby dopatrywanie się jedynie modnej pozy w tych tęsknotach. Tak samo jak fałszem byłoby stawianie znaku równości między ruchem hippie a "ideologią" Mansona. A jednak nie da się zaprzeczyć, że w żadnym innym środowisku prorok tego pokroju nie mógł liczyć na gorliwszy odzew. I jeszcze jedno trzeba powiedzieć: często używane porównanie hippisowskiej społeczności do gmin pierwszych chrześcijan opiera się na dość powierzchownych pozorach. Miłość oznacza tu swobodę seksualnych stosunków, ubóstwo wywodzi się raczej z tradycji bohemy niż franciszkańskiej ascezy (zresztą zabezpieczone bywa aż nazbyt często kontami bankowymi rodziców), a objawienia absolutu zapewnia farmakologia. Jeśli zaś chodzi o umiłowanie pokoju, to motyw ten dziwnie stracił znaczenie, gdy prezydent Nixon wycofał wojska z Wietnamu i widmo poboru przestało straszyć młodych Amerykanów.

Gdy Manson ze swą rudowłosą kochanką i drugą (również rudą) wyznawczynią - którą podebrał z pobocza szosy, przedstawiwszy jej się treściwie: "Jestem bogiem spółkowania" - sprowadzili się tutaj, złota epoka Haight-Ashbury dobiegała już końca. Darmowe kuchnie, darmowe domy noclegowe, darmowa klinika - pionierskie instytucje utopii, finansowane w znacznej mierze z kieszeni bogatych sympatyków ruchu - zaczynały utykać, a władza nad stolicą wolności przechodziła niepostrzeżenie w ręce gangów stręczycieli i handlarzy narkotykami.

Obraz, jaki zapamiętałem z tego mniej więcej okresu, jest raczej żałosny. Obraz slumsów. Ulice zaśmiecone papierami i puszkami po coca-coli, tłum wałęsających się bez celu, obdartych i długowłosych przebierańców, na schodkach domów siedzące jakby w otępiałym półśnie rozczochrane dziewczyny z indiańskimi opaskami na czołach, zapatrzone gdzieś obojętnym, szklistym wzrokiem, niejedna z brudnym niemowlęciem w ramionach. A pośród tej rozmarzonej abnegacji raz po raz skórzane kurtki, brutalne, czujne twarze polujących drapieżników. Ale złudzenia nie wygasły jeszcze. Mekka promieniowała nadal magnetycznym urokiem.

Manson ze swymi dziewczętami zamieszkał u pewnej urodziwej i młodej eks-zakonnicy, która porzuciła klasztor, doszedłszy do przekonania, że LSD jest prostszą drogą do mistycznych objawień niż modlitwy i reguła zakonna. Harem Charliego powiększył się o piękną mniszkę. To już był zalążek przyszłego Mansonowskiego szczepu. Zdobywanie nowych dusz (a przede wszystkim nowych ciał) nie nastręczało większych trudności. Zbiegłe z bogatych i nudnych domów nastolatki z kwiatami we włosach same zgłaszały się do minstrela o fascynującym spojrzeniu, który obiecywał im żywot wieczny, a do tego słynął jako kochanek o niewyczerpanych siłach. Manson uczynił z mieszkania zakonnicy rodzaj azylu dla tych młodych poszukiwaczek wolności i prawdy, a sam przyjął na siebie rolę ich opiekuna i mistrza. Wiele uwagi poświęcał teraz kształtowaniu i doskonaleniu tej osobowości, której zarysy sugerowała mu mistyczno-narkotyczna atmosfera Haight-Ashbury. Nieustannie wzbogacał rytuał obowiązujący członków komuny. Witano się ucałowaniem stóp, dzielono się wodą według przepisów skomplikowanego ceremoniału, porozumiewano się umownymi znakami i słowami niezrozumiałymi dla profanów. Z czasem wprowadzono rytualne postrzyżyny dla kobiet. Wzorów dostarczały więzienne nauki scientologii i wymienione uprzednio podstawowe teksty Kanonu.

W czasie transu wywołanego przez LSD Manson przeżył Drogę Krzyżową. Doświadczenie to kojarzyło się doskonale z brzmieniem jego nazwiska Manson - Syn Człowieczy. A więc był Chrystusem. Nie tym zafałszowanym przez księżowskie tradycje, lecz autentycznym, pierwotnym, ponieważ aby doktryna i praktyka nie przeczyły sobie nawzajem, Charles Manson objawił, iż prawdziwa gmina wyznawców Nazareńczyka była komuną erotyczną.

W religijnym folklorze hippisów Chrystus zawsze patronował przychylnie cielesnej miłości. Koncepcja ta miała jednak charakter poetyckiego dywagowania lub wyrażała intencje pogodzenia ewangelicznych wartości z postulatami wolności rewolucyjnej. "Dobra nowina" Mansona, głoszona z pozycji najwyższego autorytetu, łączyła chrześcijaństwo z tradycją orgiastycznych kultów starożytności i uwalniała je, na użytek nonkonformistycznych adeptów, od odstręczającej skazy pruderii, od owej eunuszej aury, która z oficjalnej pobożności czyni domenę życia duchowego dzieci i starych kobiet. Nie na takiej owczarni zależało mesjaszowi z gitarą.

Tymczasem Haight-Ashbury nabierało coraz wyraźniejszych cech duszącego się własnymi wyziewami getta. Horyzonty zbyt ciasne dla prozelitycznych ambicji Mansona. Zaczęły się wędrówki po Kalifornii. W czasie jednej z nich Charlie podwieziony został samochodem przez pewnego pastora, na którym wywarł tak głębokie wrażenie, że ten zaprosił go do siebie, muzykował z nim, dał się namówić na zażycie LSD, a potem podarował Mansonowi fortepian. Manson przehandlował fortepian za stary mikrobus marki Volkswagen, uwiódł czternastoletnią córkę pastora i wcielił ją do swej damskiej świty.

Teraz cała "rodzina" - prorok i trzódka jego młodocianych wyznawczyń w mini-spódniczkach - podróżowała razem. Żyli jak ptaki niebieskie. Wynajmowali się do przygodnych robót, puszczali w obieg fałszywe banknoty, produkowane przez jednego z więziennych przyjaciół Charliego, kradli.

Po Mekce przyszła kolej na Medynę. Charles Manson nie rezygnował z kariery pieśniarza (czy raczej ze sławy pieśniarza), co zresztą stanowiło część jego posłannictwa. Dążył do Hollywood, gdzie spodziewał się znaleźć mecenasa, który go wylansuje - od razu pomiędzy arystokracją Złotych Płyt.

Hollywood było następną krainą mitu - idealnym terenem misyjnym. Jego mieszkańcy, zajęci przemienianiem baśni w prawie rzeczywistość, żyli nie tylko w świecie ułudy, lecz i w świecie pieniędzy.

Zjechawszy do Los Angeles, Manson szybko spenetrował możliwości. Rola Chrystusa-Fauna nadawała się doskonale do eksploatacji w tym środowisku. Nie brakło tu polujących na niezwykłe zjawiska impresariów, łaknących erotycznej i metafizycznej pociechy wyranżerowanych gwiazd ekranu, bogatych snobów i zuchwałych aferzystów, gotowych zainteresować się prorokiem i jego ładnymi dziewczętami. Rodzina zapraszana była na ekskluzywne "parties", obozowała po ogrodach wytwornych rezydencji, nawiązywała wpływowe znajomości. Stosunki te miały wydać z czasem różne owoce - dla niektórych ludzi straszne i tragiczne - ale doraźnie przydawały się Mansonowi. Między innymi dopomogły do nagrania jedynej jego płyty, która zresztą nie zrobiła spodziewanej furory. Jednakże pierwszym ich skutkiem było zaangażowanie Mansona w charakterze konsultanta do produkcji filmu o powrocie Jezusa na ziemię.

Rzecz opierała się na schemacie, który trudno nazwać odkrywczym. Chrystus wśród nowoczesnych Filistynów, brutalnych, żujących gumę, zapatrzonych w dolara. I ponowna męczeńska jego śmierć z rąk oprawców powołujących się na jego imię. Jedyną nowością było to, że w roli Jezusa występować miał Murzyn. Zadanie Mansona polegało na dostarczaniu pomysłów dotyczących psychologii i sposobu bycia bohatera. Film nie został nigdy zrealizowany, ale praca nad nim utwierdziła skutecznie Charlesa Mansona w poczuciu boskości.

 

Pamiętajmy, że nie stwierdzono u Mansona objawów psychopatycznych zaburzeń. Specjaliści zanotowali jedynie wielką jego podatność na wpływy. Czy jednak ktoś zadał sobie trud, by zbadać mechanizm selekcji owych wpływów? Dlaczego niektóre były odtrącane, a inne przyjmowane skwapliwie? Zdaje się, że to zagadnienie nie wzbudza szczególnego zainteresowania psychiatrów. A szkoda.

Jednym z hollywoodzkich znajomych Mansona był młody aktor i muzyk o pięknie brzmiącym nazwisku Beausoleil. Gdy się poznali, Bob Beausoleil grał właśnie rolę diabła w pewnym niesamowitym filmie. Podobnie jak Manson należał do ludzi, którzy nie chcą respektować granicy między rzeczywistością a fikcją. Beausoleil postanowił być diabłem nie tylko na ekranie. Jadał wyłącznie mięso, praktykował czarną magię, sadyzm i wszelkie perwersje seksualne. Jak Charlie miał swój harem i swoich wyznawców.

Kontaminacja życia i filmu jest w Hollywood zjawiskiem rozpowszechnionym, zwłaszcza wśród aktorów i reżyserów parających się tematyką niesamowitą. W niejednej luksusowej rezydencji na Beverly Hills odprawia się czarne msze i urządza orgie. Odbywają się tam narkotyczne seanse, praktykuje się magię voodoo oraz eksperymenty z hipnozą i telepatią. Na ogół ma to jednak charakter zabawy. Ludzie bogaci, zblazowani sztucznym przeżywaniem coraz to innych dziwnych egzystencji, grają dla siebie i przed sobą nawzajem, w poszukiwaniu nowych dreszczy. Beausoleil pragnął nadać imitacji takie pozory prawdy, aby zmusić samą rzeczywistość do przeistoczenia się w fikcję.

Jezus i diabeł od razu zwrócili na siebie baczną uwagę. Dochodziło do częstych spotkań (dyktowanych również interesem, ponieważ Beausoleil miał stosunki w studiach nagrań), a w pewnych okresach obie "rodziny" mieszkały razem. Ale do spodziewanej walki o rząd dusz nie doszło. Diabeł podporządkowywał się Jezusowi bez oporu. Jednakże w tym czasie Manson zaczął określać siebie samego także mianem diabła.

Rodzina Mansona zmieniała charakter. Przyjmowano do niej teraz i mężczyzn. Był to już prawdziwy szczep, liczący ponad trzydziestu członków. Dwie spośród wyznawczyń (jedną z nich była ruda bibliotekarka z Berkeley) urodziły dzieci. Przyjęto osiadły tryb życia. Mistrz zatroszczył się o odpowiednie kwatery. Miejsce miało wszelkie cechy owego pogranicza rzeczywistości i fikcji, stanowiącego właściwy Mansonowski żywioł. Była to posesja służąca kiedyś, we wczesnych latach trzydziestych, za dekorację do westernów. Ranczo w stylu Dzikiego Zachodu, położone na dalekich peryferiach miasta, na skraju pustyni. Oprócz podupadłych zabudowań mieszkalnych i gospodarczych, znajdowało się na jego terenie sztuczne miasteczko pionierskie (w stanie zaawansowanej ruiny), z nieodzownym saloonem, więzieniem i stacją pocztową, w której wozowni stały jeszcze dyliżanse i osadnicze furgony. Jeszcze obecnie kręcono tu czasem sceny do tanich filmów kowbojskich, a także reklamówki papierosów marki Marlboro. Właściciel tego interesu, ślepy starzec imieniem George Spahn, utrzymywał się jednak głównie z wynajmowania koni pod wierzch weekendowym gościom. Jako personel zatrudniał gromadkę wyranżerowanych kaskaderów i niefortunnych statystów. Obrządzali konie za wikt, dach nad głową i dzienny przydział papierosów.

Manson wyjednał u starego Spahna zezwolenie na parodniowy pobyt swój i swoich ludzi na ranczu. Było to jak wsunięcie stopy między uchylone drzwi. Zostali i wkrótce stali się faktycznymi gospodarzami posiadłości. Dziewczęta roztoczyły nad ślepcem opiekę o pozorach kuracji odmładzającej, Charlie wziął w swoje ręce zarząd przedsiębiorstwa. Jego wyznawcy wyrzucali gnój ze stajen, zadawali obrok i sprzedawali bilety niedzielnym klientom. Część plemienia ulokowała się w domu Spahna, pozostali zajęli zdatne do użytku pomieszczenia filmowego miasteczka lub obozowali w szałasach i namiotach wśród krzaków, porastających skaliste wzgórza i wąwozy, objęte terenami posesji. Codziennie Manson wysyłał swoje kobiety na patrole żywnościowe. Jechały samochodem do któregoś z podmiejskich supermarketów i ze skrzyni na odpadki wybierały owoce, jarzyny oraz skrawki mięsa, nadające się jeszcze do spożycia. Ten nędzarski sposób żywienia się nie wynikał z biedy. Niejeden z nowych adeptów wnosił z sobą pokaźne wiano. Rodzina dysponowała sporym taborem samochodowym (było tam nawet luksusowe ferrari, wyłudzone od bogatego sympatyka z Sunset Boulevard) i obracała sporadycznie znacznymi sumami pieniędzy. Pewna nauczycielka, córka zamożnego prawnika z New Jersey, wstąpiwszy w służbę Jezusa-diabła, ofiarowała mu 11 000 dolarów. Ale pieniądze wydawane były na ważniejsze niż jedzenie potrzeby - na narkotyki, instrumenty muzyczne, sprzęt magnetofonowy i filmowy, a także na kaucje, gdy któryś z wyznawców popadał w kolizję z prawem.

Otoczenie rancza Spahna pobudzało fantazję. W scenerii pastwisk, usianych głazami wzgórz i dzikich parowów mansonidzi bawili się w kowbojów i Indian, urządzali gangsterskie bitwy, odgrywali sceny z Biblii. Zabawy te, jak wszystko, co działo się w rodzinie, miały głębszy sens. Służyły poszukiwaniom "prawdziwych osobowości" z poprzednich wcieleń.

Ważnym składnikiem życia gminy były obecnie "stosunki zewnętrzne". Sąsiedztwo obfitowało w siedliska różnych sekt i komun. W pieczarach niedaleko Box Canyon mieszkali wyznawcy niejakiego Kriszna Venta, oddani "sprawie pokoju poprzez miłość i służbę". Nazwa sekty, łączącej elementy chrześcijaństwa z kultami orientalnymi, brzmiała "The Fountain of the World", Krynica Świata. Składano sobie wizyty, a członkowie rodziny uczestniczyli w obrzędach sąsiadów, które m.in. obejmowały imitację ukrzyżowania.

Istniały też ożywione kontakty z klubami motocyklistów, będącymi w istocie na pół tajnymi stowarzyszeniami, hołdującymi satanicznym praktykom, uprawiającymi przemoc i sadystyczne gwałty. Nazwy tych "klubów", takie jak Straight Satans czy Satan's Slaves, nieprzypadkowo pomyślane były w ten sposób, by skróty ich brzmiały: S.S. Ich "ideologię" cechował kult męskości i jawny rasizm. Wiadomo, że członkowie bractwa Niewolników Szatana (Satan's Slaves) uczestniczyli w antymurzyńskich wiecach i demonstracjach Ku-Klux-Klanu. Ed Sanders, historyk sprawy Mansona, ustalił ponadto bliskie związki motocyklistów z takimi tajnymi sektami, jak Zakon Kirke i Słoneczna Loża Ordo Templi Orientis, znana pod skrótem O.T.O. Rytuał obu tych stowarzyszeń opierał się na krwawych ofiarach, przy czym w jednym i drugim krew psa używana była jako napój sakralny. Czy ofiarami były wyłącznie psy, koty i kury, jak wskazują na to uzyskane przez policję zeznania i taśmy filmowe, na których zarejestrowano niektóre ceremonie - nie wiadomo na pewno do tej pory. Poważne jednak poszlaki przemawiają za tym, że znajdowane na plażach w pobliżu Los Angeles zwłoki ludzkie (przeważnie zwłoki młodych kobiet), z obciętymi głowami i śladami okrutnych tortur, mają bezpośredni związek z rytualnymi praktykami sekciarzy.

Satanistyczne zainteresowania Charlesa Mansona nie były zresztą czymś nowym. Jeden ze świadków na procesie zeznał, że w czasie pobytu rodziny na ranczu Spahna Manson jeździł do San Francisco, aby uczestniczyć w sądzie i egzorcyzmach nad pewnym wyznawcą Kościoła Ostatecznego, oskarżonym o apostazję. Ów Kościół Ostateczny był satanistyczno-okultystyczną sektą, założoną w 1968 r. na Haight-Ashbury przy współudziale Mansona. Według zeznania świadka, egzorcyzmy miały charakter wielogodzinnej tortury.

Jak kucharz, który układa swoje menu według własnych smakowych upodobań, Manson czerpał z zewnątrz to, co najbardziej odpowiadało jego skłonnościom. Tylko ludziom o normalnych społecznych instynktach i o ustalonym poczuciu antynomii dobra i zła wydaje się, że wzorzec Chrystusa i wzorzec diabła stanowią bieguny nieprzezwyciężonej sprzeczności. Dla Mansona, jak dla wielu innych mistyków-okultystów, rzeczywistość wraz z jej (mówiąc po marksistowsku) nadbudową, z jej odbiciami w kulturze i tradycji, stanowiła tylko zbiór symboli i aluzji, odnoszących się do ukrytej "rzeczywistości duchowej", której istotą jest niesamowitość i potworność. Świadome uczestniczenie w tej potworności uważał za drogę wyzwolenia - za źródło władzy i siły. Przede wszystkim za źródło osobistej upajającej satysfakcji, jaką daje władza nad ludźmi.

Charles Manson dążył do utwierdzenia nad swymi wyznawcami władzy absolutnej, władzy boskiej. Technika "programowania" psychologicznego w stanie narkotycznych transów oddawała mu znaczne usługi. Ale musiał działać i innymi środkami. Jednym z najprostszych i najskuteczniejszych był strach.

Na ranczu Spahna kształtował się nowy styl życia rodziny. Charakterystycznej przemianie uległa rola kobiet w komunie. Erotyzm, celebrowany początkowo w nastroju religijnej ekstazy, stracił wszelką sentymentalną jakość. Kobiety były teraz prywatną własnością proroka. Gdy motocykliści zjawiali się z wizytą, Manson z hojnością Haruna ar-Raszida przydzielał gościom swoje dziewczęta. Nauczał je wykonywać każdy swój rozkaz bez mrugnięcia. Wszelkie nieposłuszeństwo karał z dziką surowością. Pod wpływem motocyklistów gminę ożywiał coraz wyraźniej duch brutalności i agresji. Manson akceptował mizoginizm Sług Szatana nie tylko dlatego, aby przypodobać się nowym sojusznikom (od których wyłudzał broń i w których widział rekrutów do swoich terrorystycznych bojówek), ale i dlatego zapewne, że pociągał go perwersyjny charakter seksualnych stosunków opartych na przemocy. Przy posiłkach karmiono obecnie psy przed kobietami. Ten obyczaj podkreślał obowiązującą hierarchię. Manson wprowadził szereg zakazów. Nie wolno było czytać książek. Wszystkie, jakie znajdowały się na ranczu, zostały uroczyście spalone w kominku - z wyjątkiem Biblii. Ale i Pismo święte zostało poddane cenzurze. Za tekst polecany do medytacji uznano Apokalipsę. Poza tym zabroniono noszenia okularów i słuchania murzyńskiej muzyki jazzowej. Stosunki towarzyskie, a tym bardziej płciowe, z niebiałymi też objęte zostały zakazem. Do liturgii weszła natomiast muzyka Beatlesów. Manson dopatrywał się w niej rozwinięcia i uzupełnienia apokaliptycznej dialektyki. Niewinne na pozór teksty Harrisona i Lennona (w których niejeden krytyk młodzieżowej subkultury dopatrywał się, pod opalizującą powłoczką narkotycznego marzycielstwa, nurtu mieszczańskiego sentymentalizmu) okazały się naładowane dynamitem. Trudno określić, jaki w tym udział Mansonowskiej interpretacji, ale w dalszym ciągu obracamy się w kręgu nieprzewidzianych możliwości pewnej atmosfery, pewnego stylu życia. Podobnie jak nie można obciążać wprost ruchu hippie odpowiedzialnością za ekscesy Mansona, tak i Beatlesom nie sposób wystawiać rachunków za pomysły, jakie Jezusowi-diabłu nasunęły ich piosenki. A jednak...

Dla Mansona były to teksty święte, pełne aluzji, przepowiedni i tajemnych wezwań, skierowanych wprost do niego. Rodzaj objawienia, ponieważ w nich znalazł artykulację swych własnych obsesji i przeczuć. Sprawą zasadniczą była tu koncepcja zbliżającego się kataklizmu, który położy kres zachodniej cywilizacji. Możliwe, że myśl tę przejął Manson od okultystów zrzeszonych we wspomnianej loży O.T.O. Wskazuje na to data zapowiadanej katastrofy, a także fakt, że miała ona się spełnić jako mordercza wojna rasowa, której wybuch wtajemniczeni z O.T.O. przewidywali na rok 1969. Przywódcy O.T.O., niejaka Georgina Brayton i jej mąż, Richard, profesor filozofii na uniwersytecie Południowej Kalifornii, przygotowali dla swych wyznawców schronienia w niedostępnych okolicach stanów Utah i New Mexico oraz ogłosili dzień 21 stycznia 1969 r. jako ostateczny termin ich ewakuacji z Los Angeles.

Charles Manson wzbogacił ten schemat szczegółami własnej mitologii. Twierdził, że wiadomo mu z pewnych źródeł (tu powoływał się na więzienne kontakty), iż w 1969 roku Murzyni chwycą za broń, opanują wielkie miasta amerykańskie i wymordują miliony białych. Ale Manson i jego zwolennicy ocaleją. I tu następuje najosobliwsza część mitu, zaczerpnięta może z narkotycznych widzeń. Mit Dziury. Otóż pomimo wszelkich rasowych uprzedzeń, Manson włączył w swój "system" tradycję Indian Hopi, zgodnie z którą plemię to wyszło na świat z podziemnego królestwa - z wielkiej dziury w ziemi. Tam ukryje się cała "rodzina", stamtąd dokonywać będzie niszczycielskich wypadów, aby dobić ginącą cywilizację i siać postrach wśród zwycięzców. A po czterdziestu czy pięćdziesięciu latach czarni sami oddadzą władzę nad światem Panu Podziemia.

Niejaki Robert Zachner, profesor religii Wschodu z Oxfordu, dowodził niedawno na Światowym Kongresie Wyznań w Bristolu, że "filozofia" Mansona była logiczną konstrukcją, opartą wiernie na przesłankach myśli hinduistycznej i buddyjskiej, i że on sam nie tylko nie był szaleńcem, lecz istotą, która dostąpiła oświecenia i której czyny podporządkowane były arystotelesowskim regułom dyskursywnego myślenia. Dołączmy zdanie naukowca do opinii psychiatrów.

"Dyskursywne myślenie" Mansona demonstruje najwyraźniej wątek Beatlesów. Jednakże bez odwołania się do koncepcji wojny ras i dziury w ziemi byłby on całkowicie niezrozumiały.

Punktem wyjścia jest dziewiąty rozdział - dziewiąte objawienie - z Apokalipsy św. Jana. Czyż w albumie płytowym Beatlesów ze stycznia 1969 r. nie znajduje się piosenka pod tytułem "Revolution 9"? Dla Mansona nie oznaczało to nic innego, jak "rewelacja dziewiątego rozdziału", a w rozdziale tym mowa jest o wielu sprawach nadających się do ułożenia stosownej egzegezy. Straszliwe konie siedmiu jeźdźców to siedem bojowych pojazdów rodziny - pustynnych łazików, przygotowanych do specjalnych zadań w chwili wybuchu katastrofy. Cztery anioły, które porażą śmiercią trzecią część ludzkości, to sami Beatlesi. Znaleźć tu można również opis istot z włosami długimi jak włosy kobiet i z lwimi zębami, które bez skruchy mordują, kradną, uprawiają nierząd i czary, a których królem jest anioł bezdennego podziemia. Imię jego brzmi w języku hebrajskim Abaddon, a w greckim Apollyon. Po łacinie zaś zwie się on Exterminans. Któż miałby być owym piątym Aniołem, jak nie Charles Manson - władca Wielkiej Dziury?

"Rise! Rise! Rise!" - nawołują Beatlesi w swojej rewolucyjnej piosence. "Powstańcie! Powstańcie!" Manson aż krzyczał z podniecenia. Ze słuchawkami na uszach, żeby nic nie zakłócało mu odbioru, wsłuchiwał się godzinami w słowa piosenki "Helter-Skelter". Prawdopodobnie nie wiedział nawet, że jest to nazwa krętego toru zjazdów w lunaparku. Helter-Skelter znaczy tyle, co "na łeb, na szyję". Ale Manson, który przeniknął tajemnicę posłannictwa śpiewaków z Liverpoolu, miał własną wykładnię ich alegorycznego języka. Helter-Skelter było kryptonimem oczekiwanego kataklizmu, walenia się w gruzy cywilizacji. Pod koniec kompozycji muzyka urywa się kilkakrotnie i Manson dosłuchał się w tych przerwach wezwania - wypowiadanych najcichszym szeptem słów: "Charlie, Charlie, przyślij telegram!" Czterej aniołowie szukali piątego. Wzywali go do wspólnego dzieła. Pewnego dnia Manson zamówił rozmowę telefoniczną z Londynem, ale nie udało mu się skomunikować z Beatlesami. Nie zachwiało to w niczym jego wiary. Zbyt dużo znajdował aluzji, zbyt dużo umownych haseł. Była na przykład w albumie piosenka "Sexy Sadie", a przecież tak nazwał jeszcze przedtem jedną ze swych pierwszych i najgorliwszych wyznawczyń. (Manson miał zwyczaj nadawania nowych imion i nazwisk członkom rodziny i zgodnie z tym przemianował niejaką Susan Atkins, byłą striptizerkę, na Sadie Mae Glutz). Albo "Pigs"... On wiedział, że to coś więcej niż komiczna satyra na bogatych mieszczuchów. To był program działania. Wkrótce miał tego dowieść. Na razie wyciągał konkluzje w naukach, których udzielał swym wiernym. Poprzez Beatlesów, poprzez rasizm i indiański mit Wielkiej Dziury, łączyło się to wszystko z Apokalipsą. A więc Helter-Skelter - ogólna zagłada i upadek cywilizacji, a potem Drugie Przyjście, powrót Chrystusa na ziemię, lecz tym razem to pigs - świnie - przedstawiciele zbankrutowanej ludzkości, pójdą na krzyż.

Konstrukcja, której logiczną spójność tak wysoko ocenił profesor Zachner, wykraczała dość znacznie poza orientalno-chrześcijański synkretyzm. Była raczej próbą obwiedzenia konturem systemu wszystkich projekcji osobowości Charlesa Mansona - mistyka, erotomana, sadysty, minstrela, kabotyna, tyrana, narkotycznego wizjonera, sfrustrowanego dziecka szukającego rekompensaty. Zagarnął wszystkie główne role. Był piątym Beatlesem, piątym aniołem Apokalipsy, panem podziemnego świata, eksterminatorem, diabłem, Chrystusem i przyszłym władcą ludzkości. Nie rezygnował z niczego. Lecz rolę Chrystusa (we własnej wersji) upodobał sobie szczególnie.

Na jednej z odludnych polanek w pobliżu rancza Spahna stał drewniany krzyż. Pewnego wieczoru Manson kazał przywiązać się do niego rzemieniami. Jego wyznawcy, pogrążeni w narkotycznym transie, zawodzili pieśni i modły, ruda bibliotekarka, w charakterze Marii, łkała pod krzyżem. A potem nastąpiło zmartwychwstanie i obrzęd zakończył się ogólną dziękczynną orgią.

 

Przecież w dwuletnim okresie między opuszczeniem więzienia w San Pedro a procesem w sprawie Tate-La Bianca-Charles Manson pozostawał pod nadzorem sądowym. To jest fakt, o którym też należy pamiętać, zastanawiając się nad karierą Jezusa-diabła. Istnieli ludzie, zobowiązani przez prawo do czuwania nad poczynaniami warunkowo zwolnionego przestępcy, ludzie, w których mocy leżało cofnięcie mu przywileju wolności. Miał kilku kolejnych opiekunów w Los Angeles i San Francisco. Meldował się u nich dość regularnie w przewidzianych terminach, a oni odwiedzali go niejednokrotnie na coraz to nowych kwaterach. Byli to ludzie światli, uspołecznieni, o wypróbowanej uczciwości. Jeden z nich, niejaki Roger Smith, założył w San Francisco klinikę odwykową dla młodych narkomanów i prowadził socjologiczne badania subkulturowych grup na Haight-Ashbury. Jest on współautorem rozprawki pt. The Group Marriage Commune: A Case Study, do której materiałów dostarczyły mu obserwacje nad rodziną Mansona.

Oczywiście w czasie wizyt opiekunów rodzina nie urządzała orgii, seansów narkotycznych czy magicznych ceremonii. Nie pokazywano im też zapewne filmów pornograficznych, realizowanych przy tych okazjach, ani nie wtajemniczano ich w plany Helter-Skelter. Jeśli jednak nie mogli znać wszystkich szczegółów działalności mansonidów, to nie tylko dlatego, że były one ukrywane przed nimi. Wielu rzeczy po prostu nie chcieli dostrzec, ponieważ zmusiłoby ich to do przyjęcia postawy "staroświeckich moralistów". A szanujący się liberał późnych lat sześćdziesiątych wolałby zginąć, niż okryć się taką hańbą.

Mimo wszystko o Mansonie i jego plemieniu wiedziano sporo. Mieli oni rozgałęzione stosunki w świecie filmu i muzyki rockowej, a przez grupę przewinęło się ponad sto osób, z których część wycofała się zawczasu, nie zdążywszy nasiąknąć ideologią proroka, ale zdążywszy poznać jej główne założenia, jako że udzielał on każdemu neoficie wstępnych nauk na temat Helter-Skelter, Dziury i Drugiego Przyjścia. Pouczał też, że nie istnieje dobro i zło oraz że wszystko należy do wszystkich, a więc kradzież jest aktem w pełni usprawiedliwionym. Stwierdzenie, jaką rolę odgrywały narkotyki w życiu rodziny, nie wymagało również głębszych dochodzeń. Nawet policja miała na ten temat wystarczające informacje.

Liczni wyznawcy Mansona, a i on sam także, bywali w owym okresie wielokrotnie aresztowani za kradzieże samochodów, gwałty, posługiwanie się fałszywymi czekami i używanie, względnie rozprzestrzenianie narkotyków. Za każdym razem udawało się im wymknąć z rąk prawa. Wychodzili na wolność za kaucją, otrzymywali wyroki z zawieszeniem albo usuwali zręcznie dowody winy. Pewnego dnia policja przeprowadziła na ranczu Spahna rewizję. Znaleziono broń: pistolety i noże. Manson wytłumaczył policjantom, -że pogróżki Czarnych Panter zmuszają rodzinę do gromadzenia środków samoobrony.

Patrząc z perspektywy wydarzeń, które nastąpiły potem, odnosi się wrażenie, że Manson i jego wyznawcy traktowani byli przez społeczeństwo jak gromadka nieco ekstrawaganckich dzieci, których zabawy, nawet jeśli są dziwne i irytujące, obserwować należy z wyrozumiałym zainteresowaniem. Ale istota tej tolerancji niewiele miała wspólnego z instynktem pedagogicznym. Główną jej przyczyną było onieśmielenie wynikające z utraty wiary w słuszność założeń tradycyjnej cywilizacji. Pokoleniowa rewolucja, wspierana moralnie protestem przeciwko niepopularnej wojnie w Wietnamie, zasiała w sercach dorosłego społeczeństwa dojmujący niepokój. Może wszystko, ku czemu dążono dotychczas, jest jedną wielką pomyłką, a nawet oszustwem? Może świat potrzebuje istotnie generalnej odnowy? A jeśli tak, młodzi mają rację. Oni są jeszcze czyści. Oni reprezentują zdrowy instynkt historii. Ten, kto ich potępia, opowiada się tym samym za starym skorumpowanym światem pieniądza, przemocy i hipokryzji. Zwłaszcza wśród intelektualistów postawa ta przybierała formy kompleksu. Już sama przynależność do "niewłaściwej" kategorii wieku rodziła poczucie wstydu i winy. I - jak to zwykle bywa w przypadkach masowych psychoz - znaczenie decydujące zyskały przejawy zewnętrzne: symbole. Długie włosy, dżinsy obstrzępione nad bosymi stopami, gitara, swoboda seksualna, pogarda dla establishmentu.

Udział Mansona w nurcie młodzieżowych ruchów lat sześćdziesiątych jest sprawą co najmniej sporną. Wojna wietnamska interesowała go wyłącznie z punktu widzenia okrucieństw, popełnianych przez obie strony. Z nienasyconą ciekawością wypytywał o to weteranów, a jednego z nich, zatrudnionego na ranczu Spahna, usiłował namówić do popełnienia szeregu sadystycznych morderstw. Z hippisami zerwał Manson radykalnie po opuszczeniu Haight-Ashbury i odtąd odnosił się do nich z gwałtowną niechęcią. Ale pozory zewnętrzne wystarczały. W raportach policyjnych "rodzina" określana była mianem komuny hippisów, a społeczeństwo ustosunkowywało się do niej tak samo, jak do grup młodych kontestatorów wszelkich odcieni. Można tu wyróżnić całą gamę charakterystycznych postaw - od zakłopotania onieśmielonych tradycjonalistów (może jednak oni są lepsi od nas?), aż do entuzjazmu lewicujących mgliście liberałów.

Najmłodsza adeptka kultu Piątego Anioła, trzynastoletnia córka pary wybitnych działaczy ruchu na rzecz praw obywatelskich, wstąpiła do Mansonowskiej komuny zaopatrzona w pismo rodziców, oświadczających, że dobrowolnie przekazują dziecko pod opiekę Mansona.

Tymczasem - a był to rok pierwszego lądowania człowieka na Księżycu - Manson zajmował się energicznie przygotowaniami do końca świata, a raczej do ostatecznej rozprawy z cywilizacją. Na ranczu Spahna uruchomiono produkcję "dune buggies" - pustynnych łazików, porównywanych przez Mansona do koni jeźdźców Apokalipsy. Był to rodzaj gocartów, zdatnych do szybkiego manewrowania w trudnym terenie. Montowano je z podwozi i silników kradzionych samochodów. To był sprzęt bojowy. Manson często mówił teraz o marszałku Rommlu. W swej wyobraźni mitomana widział siebie jako osławionego Lisa Pustyni na czele uderzających znienacka zmotoryzowanych kolumn.

Rodzinę ogarniały coraz bardziej wojownicze nastroje. Mężczyźni ćwiczyli się w strzelaniu z pistoletów, kobiety we władaniu nożem. Zbliżał się bowiem czas spełnienia proroctw Jezusa-diabła. Nawet Wielka Dziura plemienia Hopi została zlokalizowana. Tak przynajmniej twierdził Manson. Odkrył jakoby wejście do niej w Dolinie Śmierci, w paśmie gór Panamint na północnym krańcu pustyni Mojave. W celu spuszczenia się w podziemny świat zakupił kilkaset metrów kosztownej nylonowej liny. Wprawdzie ów otwór w ziemi wypełniała woda, ale był to tylko rodzaj magicznej zapory, broniącej dostępu. W każdym razie i ten szczegół zgadzał się, zdaniem Mansona, ze wskazówkami Apokalipsy. Dzieci, pochłonięte jakąś fascynującą zabawą, tracą poczucie rzeczywistości. Zdolne są wtedy traktować swoje fantazje z całkowitą powagą. Postępowanie maniaków nacechowane jest zazwyczaj podobnym infantylizmem. Wielka zabawa Charlesa Mansona rozgrywała się w świecie fantazji, przeobrażonym w świat konieczności. Rzeczywistością była już Diabelska Dziura, rzeczywistością życie w dziczy, poza granicami cywilizacji.

Jeszcze latem 1968 r. rodzina znalazła sobie wymarzoną kryjówkę w bezludnej, górzysto-pustynnej okolicy pogranicza Kalifornii i Nevady. Jeszcze jedno ranczo - tym razem pozostałość z czasów "gorączki złota". Nazywało się Barker Ranch. Położone nad skalistym wąwozem Goler Wash, łączącym przełęcz Mangel Pass z Doliną Śmierci, od lat nie było użytkowane przez właścicieli. Opodal znajdowała się stara, porzucona kopalnia. Niedostępne miejsce, do którego nawet patrole strażników parku narodowego docierały z rzadka. Skomlenie kojotów było jedynym głosem odzywającym się w pustce. Manson dodał kult kojota do systemu swoich wierzeń. Jego religiotwórcza logika, tak wysoko oceniona przez profesora Zachnera, podsunęła mu pomysł osobliwy: dopatrywał się w tym zwierzęciu wcielenia Chrystusa w świecie natury. Skowyt kojota stał się plemiennym zawołaniem.

Dla badacza, zainteresowanego psychologią społeczeństw zamkniętych, życie rodziny na Barker Ranch mogłoby być laboratoryjnym przykładem. Gromada nagich kobiet oraz mężczyzn uzbrojonych w bagnety, rewolwery, szable i noże bytowała tu w całkowitej izolacji. Słowo przywódcy, plemienny obyczaj, wspólne wierzenia i obrządki rytuału dostarczały jedynych kryteriów oceny rzeczywistości i jedynych motywacji postępowania. Zabawa stała się totalna.

Charles Manson był absolutnym prawodawcą i sędzią, najwyższym autorytetem w każdej dziedzinie. Był bóstwem, był eremitą medytującym na pustyni, był wodzem rozbójników, był Rommlem, planującym wojenne operacje, był kojotem, diabłem i Chrystusem. Decydował o życiu i śmierci. Czynił cuda.

Legenda rodziny przekazuje przykłady owych manifestacji nadnaturalnych mocy proroka. Jakoby kiedyś jedna z dziewczyn miała, w orgiastycznym zapamiętaniu, odgryźć mu członek, który natychmiast odrósł cudownym sposobem. Innym razem autobus, transportujący mansonidów przez pustynne bezdroża, utknął na przeprawie przez potok. Manson siłą swego ducha spowodował wówczas lewitację wehikułu, który pokonał przeszkodę szybując w powietrzu.

Zarysowuje się tu trudna do wyznaczenia granica między infantylizmem a mitomanią społeczeństw pierwotnych. Jest to chyba zjawisko nieuniknione wszędzie tam, gdzie zabawa przestaje być "na niby", gdzie jej reguły zastępują racjonalne normy postępowania i współżycia.

Marzenie Mansona, aby przyozdobić Barker Ranch ludzkimi czaszkami, mogłoby jeszcze uchodzić za wytwór podekscytowanej wyobraźni. Ale w okolice nawiedzane przez mansonidów rzeczywiście wkroczyła śmierć. Zaczęto znajdować zmasakrowane zwłoki. Raz były to ciała dwóch kobiet (staruszki i dziewczyny w ciąży), leżące obok zepchniętego z pustynnej drogi samochodu, kiedy indziej ciało kilkunastoletniego autostopowicza. Żadne rozsądne poszlaki nie wskazywały na motywy morderstw dokonanych za pomocą noży w sposób odrażająco okrutny. Szereg podobnych wypadków, ujawnionych w pobliżu miejsc pobytu rodziny, nigdy nie doczekało się wyjaśnienia. Jeszcze inne, znane jedynie z opowiadań wyznawców Mansona, nie zostały nawet objęte śledztwem z powodu braku dowodów rzeczowych. Między innymi tylko z ustnych zeznań wiadomo o istnieniu filmów rejestrujących udział członków rodziny w ofiarach ludzkich.

Wydaje się jednak, że Manson - dbały o to, aby jego proroctwa stały się rzeczywistością (a rok 1969 miał być przecież rokiem Helter-Skelter, rokiem mordu i zagłady) - starał się przy okazji załatwić własne porachunki.

Niejaki Bernard Crowe, czarny handlarz narkotyków, był jednym z dostawców rodziny. Oszukany przez ludzi Mansona na dwa i pół tysiąca dolarów, groził zemstą. Manson zjawił się u niego w Hollywood w towarzystwie jednego z członków bandy, uzbrojony w bębenkowy rewolwer. Rozegrała się scena wielce charakterystyczna. Manson położył przed Murzynem rewolwer i tonem pełnym namaszczenia oświadczył, że jeśli pragnie on mścić się na jego przyjaciołach, niech już lepiej weźmie jego, Charlesa Mansona, życie. Gdy Crowe odparł, że nie chce mu robić krzywdy, Charlie odtańczył jakiś rytualny taniec, po czym wziął rewolwer i z odległości paru kroków wpakował kulę w żołądek Murzyna. Potem przechwalał się, że "załatwił" jednego z przywódców Czarnych Panter.

Gest ofiarowywania własnego życia był ulubionym trikiem Mansona. Służył nie tylko uśpieniu czujności przeciwnika. Wobec wyznawców nadawał krwawym czynom proroka charakter aktów sakralnych. Kabotyństwo i cynizm stwarzały pozory wyższej moralnej sankcji.

Jeszcze jeden przykład: neofitka, Linda Kasabian, dołączyła do rodziny na ranczu Spahna z "posagiem" w postaci pięciu tysięcy dolarów skradzionych własnemu mężowi. Nazajutrz rozwścieczony małżonek zjawił się, by reklamować swą podwójną stratę. Manson powitał go u bramy z nożem w dłoni. Zaprzeczył, jakoby wiedział cokolwiek o dziewczynie i pieniądzach, lecz jeśli gość ma do niego jakiś żal - powiedział, wręczając przybyszowi nóż - proszę bardzo, może go zabić. Gdy Kasabian odpowiedział jedynie zdziwionym spojrzeniem, Manson zamierzył się na niego, mówiąc: "Wobec tego udowodnię ci, że śmierć jest tylko złudzeniem!" Mąż Lindy wskoczył do samochodu i odjechał.

Dlaczego Hinman trafił na listę ofiar Helter-Skelter, nie wiadomo z całą pewnością. I w tym jednak wypadku o decyzji Mansona przesądziły jakieś osobiste względy.

Gary Hinman, trzydziestoletni absolwent uniwersytetu kalifornijskiego, przygotowywał właśnie pracę doktorską z dziedziny socjologii. Miał poza tym za sobą studia chemiczne i czynnie zajmował się muzyką. Był sympatykiem rodziny, której członkom udzielał wielokrotnie materialnej pomocy oraz kwatery we własnym domu. Opracowaną przez siebie metodą wyrabiał meskalinę. Należał do buddyjskiej sekty Nihiren Shoshu z główną siedzibą w Japonii, dokąd zamierzał się udać w najbliższym czasie. Z zeznań w procesie wynika, że Manson starał się go skłonić do porzucenia tej wiary i podporządkowania się jemu, Chrystusowi-diabłu. Zabiegi owe podyktowane były, jak się zdaje, nie tyle prozelityczną zazdrością Mansona, ile faktem, że Hinman miał jakoby odziedziczyć w tym czasie dwadzieścia tysięcy dolarów.

W każdym razie diabeł Beausoleil, wysłany przez mistrza dla "załatwienia sprawy", otrzymał instrukcję zabicia Hinmana, gdyby ten trwał w oporze. Asystentkami diabła w tej misji były - pierwsza wyznawczyni Mansona, bibliotekarka Mary Brunner, oraz gorliwa eks-striptizerka Susan Atkins vel Sadie Mae Glutz. Gdy Hinman obstawał przy swoim, doszło do bójki i Beausoleil ogłuszył go uderzeniem kolby rewolweru w głowę. Ponieważ jednak napastnicy nie znaleźli pieniędzy, wezwali telefonicznie Mansona. Ten przybył na miejsce uzbrojony w szablę. Ranny Hinman w dalszym ciągu nie był skłonny do kapitulacji. Manson obciął mu szablą ucho i odjechał, pozostawiając ofiarę pod strażą oprawców. Nad ranem następnego dnia wydał telefonicznie rozkaz dobicia Hinmana, co dokonane zostało kilkoma ciosami noża. Na ścianie, nad głową zabitego, jedna z dziewczyn napisała jego krwią: "Political Piggy". W parę dni potem Beausoleil zatrzymany został przez policję w skradzionym Hinmanowi samochodzie i aresztowany pod zarzutem zabójstwa. Pozostałym sprawcom morderstwo uszło na sucho i dopiero w kilka miesięcy potem udało się policji powiązać sprawę Hinmana z działalnością rodziny.

Na ranczu Spahna, gdzie większość rodziny kwaterowała z powrotem w owym czasie, rytuał wzbogacił się o misterium odgrywane przy wieczornych ogniskach. Była to - nagrana na taśmę magnetofonową - inscenizacja śmierci Gary Hinmana. Ktoś imitował nawet jego jęki i jego ostatnie słowa - zamierający mamrot buddyjskiej modlitwy.

Właściwa Mansonowi technika przeistaczania aktów terroru, rabunku i zemsty w religijny obrzęd da się zapewne wytłumaczyć perfidnym wyrachowaniem. Łatwiej mu było w ten sposób narzucać swoją wolę wykonawcom zbrodniczych rozkazów. Ale wątek zwykłej kryminalnej motywacji (jakże zrozumiały, niemal "zdrowy" w porównaniu z potwornościami Helter-Skelter) zaciera się w miarę rozwoju dramatu. Krew upoiła mansonidów. Ogarnął ich rodzaj szału.

Jeśli istnieją jakiekolwiek "racjonalne" przyczyny wyroku, jaki Charles Manson wydał na mieszkańców domu nr 10050 przy Cielo Drive, to należy chyba dopatrywać się ich w mściwej urazie proroka, obejmującej ogólnikowo cały świat filmu. O ile wiadomo, żadne osobiste stosunki nie łączyły go z Sharon Tate ani z jej mężem, Romanem Polańskim. Wiosną tego roku zamienił z Sharon jedynie kilka przypadkowych słów. Zadzwonił do jej drzwi, aby zapytać, gdzie podziewa się Terry Melcher, poprzedni lokator rezydencji. Późniejsze śledztwo wykazało, że Manson znał w owym czasie nowy adres Melchera, toteż istotny cel wizyty pozostaje niejasny. Terry Melcher, syn znanej aktorki Doris Day, wydawca albumów płytowych i filmowy impresario, był przez pewien czas w bliskich stosunkach z rodziną i obiecywał Mansonowi nakręcenie filmu o nim i jego komunie. Dość zaawansowane pertraktacje na ten temat zostały nagle przez Melchera zerwane po zabójstwie Hinmana. W oczach Mansona była to niewątpliwie karygodna zdrada. Może gniew Piątego Anioła osiągnął już taki stopień generalizacji, że wybór poszczególnej ofiary przestał odgrywać istotną rolę. Może samo miejsce, związane z osobą symbolizującą nienawistne środowisko, wystarczało jako podnieta do wybuchu morderczych namiętności?

Nocą z czwartku na piątek, 7 sierpnia 1969 roku, w luksusowym domu na Cielo Drive znajdowały się cztery osoby. Roman Polański miał wrócić z Londynu (gdzie ukończył właśnie pracę nad nowym filmem) w ciągu najbliższych dni. Podczas jego nieobecności brzemienną Sharon Tate opiekowała się para przyjaciół: niedawno przybyły z Polski Wojciech Frykowski i jego piękna kochanka, Abigail Folger, postać dobrze znana mieszkańcom Los Angeles - dziedziczka wielkiej fortuny i aktywna bojowniczka o prawa Murzynów. W maju tego roku miss Folger prowadziła kampanię wyborczą czarnego kandydata na burmistrza Los Angeles, Toma Bradleya. Czwartą osobą w domu był Jay Sebring, właściciel wielkiej firmy fryzjerskiej, obsługującej aktorów Hollywoodu, wieloletni przyjaciel Sharon Tate.

Jest rzeczą wielce wątpliwą, czy Manson orientował się, kogo zastaną jego oprawcy na Cielo Drive. Ale rozkazał zabić wszystkich, którzy tam będą. Dowódcy morderczego patrolu wydał też szczegółowe polecenia co do formy egzekucji. Ciała ofiar miały zostać poćwiartowane i powieszone na ganku, jak połcie mięsa w sklepie rzeźniczym. W tym celu "komandosi" (bo za kogoś w tym rodzaju uważali zapewne samych siebie wysłannicy diabła) zabrali kilkadziesiąt metrów nylonowej liny, tej samej, która miała służyć rodzinie w zjeździe do Wielkiej Dziury.

Stało się. Wstrząsające szczegóły wydarzeń tej nocy były wielokroć omawiane w prasie. Nie chcę ich opisywać. Oprócz znajdującej się w dziewiątym miesiącu ciąży Sharon Tate i trójki jej przyjaciół, zamordowanych bestialsko wieloma ciosami noży (na ciele Frykowskiego stwierdzono pięćdziesiąt dwie rany), zginął jeszcze niejaki Steven Parent, który przypadkowo odwiedzał właśnie mieszkającego w oficynie posesji Billa Garretsona, studenta najętego do opieki nad ogrodem i nad psami właściciela. Parent wyprowadzał swój samochód z parkingu rezydencji, gdy kilkanaście minut po północy natknął się przy bramie na napastników. Został zabity w swym wozie czterema strzałami z wielkokalibrowego rewolweru. Na drzwiach ganku pozostał, wykonany krwią Sharon Tate, napis "Pigg".

Po powrocie zabójców na ranczo Spahna Manson indagował ich kolejno, czy nie czują wyrzutów sumienia. Odpowiedzieli zgodnie, że nie czują.

Było ich czworo. Trzy dziewczyny - wszystkie w wieku około dwudziestu lat - i dwudziestotrzyletni "dowódca patrolu", niejaki Tex, były student administracji przedsiębiorstw, były mistrz Teksasu w biegu przez płotki. Jego prawdziwe nazwisko brzmi: Charles Denton Watson. Wychował się w środkowym Teksasie na bawełnianej farmie. Przed poznaniem Mansona porzucił studia i założył w Los Angeles sklep z perukami - doskonale prosperujący interes. Manson olśnił go do tego stopnia, że jedyną ambicją eleganckiego i zamożnego sportowca stało się całkowite upodobnienie do mistrza. Chciał być Charliem. Udało mu się zajść tak daleko w owym poczuciu identyfikacji, że niejednokrotnie podpisywał się na czekach nazwiskiem Mansona. Obecnie, po procesie i wyroku śmierci, Watson przebywa w zakładzie dla obłąkanych.

Dwie spośród dziewczyn - Susan Atkins vel Sadie Mae Glutz i Linda Kasabian - były już tu wspomniane. Trzecia, Patricia Krenwinkel alias Katie, należała do najwcześniejszych wyznawczyń Mansona. Przed wstąpieniem do rodziny uczyła w szkółce niedzielnej i pracowała jako urzędniczka w wielkim przedsiębiorstwie ubezpieczeniowym. Jej największą namiętnością było komentowanie Biblii.

Linda Kasabian nie brała czynnego udziału w masakrze na Cielo Drive. Tex zostawił ją jako posterunek alarmowy w krzakach przy bramie, obok samochodu ze zwłokami Parenta. Zeznała potem, że słysząc krzyki, pobiegła do domu i u drzwi wejściowych na ganku ujrzała słaniającego się, zlanego krwią Frykowskiego. Kiedy spojrzała w jego oczy, spłynęło na nią objawienie, że Charles Manson nie jest jednak Chrystusem.

Manson nie był zadowolony z wykonanej akcji na Cielo Drive. Ciała zabitych nie zostały poćwiartowane i powieszone na ganku, jak rozkazał. Toteż następnej nocy zarządził nową wyprawę, nad którą sam objął dowództwo. W jej składzie oprócz całej czwórki z poprzedniego patrolu znalazły się jeszcze dwie osoby: dziewiętnastoletnia Leslie Van Houten z Cedar Rapids, Iowa (była członkini chóru kościelnego oraz szkolnego kółka samodoskonalenia, pisząca wiersze i zdradzająca mistyczne inklinacje), oraz szesnastoletni Steve Grogan alias Clem, zatrudniony na ranczu Spahna jako stajenny i przygarnięty przez Mansona w charakterze adiutanta do specjalnych poruczeń.

W śledztwie oświadczył, że wszystkie dokonane przez rodzinę zabójstwa były motywowane, ale motywów tych nie chciał wyjawić. Komentatorzy procesu sugerowali mafijne porachunki na tle handlu narkotykami. Może dałoby się zastosować tę interpretację w odniesieniu do tragedii na Cielo Drive, ponieważ wiadomo, że Frykowski był zaplątany w owe sprawy. Ale przebieg wydarzeń nocy z 9 na 10 sierpnia wymyka się wszelkim próbom uzasadnienia.

Stłoczeni w biało-żółtym fordzie, należącym do jednego z pracowników Spahna, Manson i sześcioro jego podwładnych błądzili przez wiele godzin ulicami Los Angeles, najwyraźniej bez określonego celu. Siedzącej za kierownicą Lindzie Kasabian Charlie wydawał niezdecydowane rozkazy. Zapuszczali się na dalekie przedmieścia, wracali do centrum, zatrzymywali się przed jakimiś domami, znowu ruszali. Na jakimś skrzyżowaniu Manson kazał Lindzie stanąć burta w burtę z białym kabrioletem, prowadzonym przez samotnego młodego mężczyznę. Chwycił leżącą na podłodze szablę i otworzył drzwiczki, lecz w tym momencie zmieniły się światła i właściciel białego kabrioletu ruszył, nie wiedząc, że przez mgnienie zaszczycony był wyborem diabła.

A więc wybór paść mógł na każdego. Na każdego spoza ścisłego grona czcicieli Piątego Anioła, ponieważ ludzkość nie zasłużyła sobie na jego względy. I to jest chyba najistotniejszy motyw działalności Mansona.

Koło północy Charlie kazał zatrzymać wóz naprzeciw pewnego domu na Waverly Drive. Dziewczęta rozpoznały natychmiast to miejsce. Mieszkał tu jeden z byłych zamożnych przyjaciół rodziny. Linda wyraziła swoje zdziwienie. "Charlie, chyba nie chcesz »robić« Harolda?" Wtedy Manson wskazał sąsiedni dom, z oświetlonymi mimo późnej pory oknami. Nikt z ludzi Mansona, a zapewne i on sam, nie wiedział, kim są jego mieszkańcy.

Zły los padł na małżeństwo La Bianca. Oboje w średnim wieku, oboje otyli. Bogaci. Leno La Bianca był właścicielem koncernu sklepów spożywczych i stajni wyścigowej. Kolekcjonował stare monety. Jego żona Rosemary posiadała sklep modniarski i sklep z pamiątkami. Właśnie wrócili z całodziennej wycieczki nad jezioro Isabella, gdzie odwiedzili swego kilkunastoletniego syna, spędzającego wakacje u przyjaciół. Przyczepa z łodzią motorową stała jeszcze przypięta do ich zaparkowanego przed domem samochodu.

Manson polecił swoim czekać w wozie. Sam, uzbrojony w szablę, wszedł do nie zamkniętego domu. Zastał małżonków La Bianca w piżamach. Leno czytał gazetę w living-roomie. Rosemary rozścielała łóżko w sypialni. Grożąc szablą kazał im stanąć plecami do siebie i w tej pozycji związał ich przygotowanymi zawczasu rzemieniami. Potem wrócił do wozu. Wywołał Texa, Leslie i Katie. Oni mieli dokonać reszty. Z pozostałą trójką ruszył na poszukiwanie dalszych ofiar. Kogoś zabić! Obojętne kogo. Zwrócił się do Lindy o sugestie. Wymieniła nazwisko pewnego aktora filmowego, z którym zdarzyło jej się kiedyś przespać. Zawiózł drugą ekipę morderców pod wskazany adres i odjechał na ranczo Spahna. Ale Linda miała dość. Umyślnie zastukała do jakichś innych drzwi. Przeprosiła za pomyłkę. Nic z tego nie wyszło.

Tymczasem Tex, Leslie i Katie gorliwie wykonali rozkaz. Nazajutrz znaleziono zwłoki małżonków La Bianca całe pokłute nożami. Rosemary miała poderżnięte gardło, w brzuchu Leno tkwił duży kuchenny widelec. Ściany pokoju i drzwi lodówki pobazgrane były krwawymi napisami. Wszystkie słowa zaczerpnięte z dowcipnych piosenek Beatlesów. "Pigs", "Rise", "Helter-Skelter".

Groza padła na miasto. Gazety pisały o serii tajemniczych "mordów rytualnych". Policja rozpoczęła energiczną akcję przeciwko wszelkim skupiskom podejrzanych elementów. Ranczo Spahna było od dawna na liście takich melin. O świcie dnia 16 sierpnia ponad stu policjantów, przybyłych w dwudziestu pięciu transporterach, otoczyło siedzibę rodziny. Nad ranczem krążyły helikoptery. Mansonidzi gościli właśnie członków motocyklowej bandy Straight Satanas. Była to uczta pojednania po nieporozumieniach, które omal nie doprowadziły do walki. Wszyscy biesiadnicy zostali aresztowani pod zarzutem kradzieży samochodów, handlu narkotykami i nierządu. Policjanci zarekwirowali sześć pojazdów i znaczną ilość broni. Okazało się jednak, że nakaz aresztowania, datowany 13 sierpnia, był już przeterminowany. Po siedemdziesięciu dwu godzinach Manson i wszyscy jego wyznawcy wypuszczeni zostali na wolność. Nadeszła pora ewakuacji. Ale zanim plemię opuściło swoje siedziby, dokonana została jeszcze jedna zbrodnia.

Na ranczu Spahna pracował wyranżerowany kaskader, czterdziestoletni Donald Jerome, zwany Shorty. Od początku odnosił się sceptycznie do "misji" Mansona, a nawet zdarzyło mu się namawiać starego Spahna, by przepędził rodzinę. Miał też na sumieniu grzech niewybaczalny: żonaty był z Murzynką. W przeddzień przeprowadzki na pustynię mansonidzi ukarali niewiernego. Po całonocnym seansie tortur Shorty został ścięty. Dekapitacji dokonał szesnastoletni Clem. Wszystkie rzeczy Shorty'ego spalono. Szczątków jego poćwiartowanego ciała nie znaleziono do dzisiaj.

O okolicach Doliny Śmierci szeryf miejscowej policji powiedział, że można by tam ukryć nowojorski Empire State Building i nikt by go nie znalazł. Manson czuł się rzeczywistym władcą tych pustkowi. Jego patrole powracały z rabunkowych wypraw, ogłaszając z daleka swoje triumfy skomleniem kojotów. Nocami tańczono wokół ogniska dzikie tańce z nożami. Bawiono się w wojnę. Wojnę przeciwko światu. Rommel pustyni Mojave kazał otoczyć ranczo Barkera pierścieniem bunkrów ukrytych w skalistych grzędach. Te posterunki były połączone z główną kwaterą liniami polowych telefonów. Zabawa trwała jeszcze dwa miesiące. Prawdopodobnie mogła była trwać znacznie dłużej. Ale zaczęły się dezercje. Słabsi lub bardziej przytomni członkowie rodziny mieli już dość. Manson zapowiedział drakońskie kary za zdradę. Wydłubywanie oczu, obcinanie piersi kobietom. Wzrastający strach, w jakim żyli wyznawcy, obrócił się wkrótce przeciwko niemu.

Wspomniana na początku obława policyjna, sprowokowana została mnożącymi się w okolicy napadami i kradzieżami. Nie miała nic wspólnego z sierpniową serią "rytualnych mordów" w Los Angeles. Tak się jednak złożyło, że w przeddzień akcji uciekły z Barker Ranch dwie dziewczyny. Jedna z nich, brzemienna Kitty Lutesinger, kochanka przebywającego w więzieniu Beausoleila, oddała się pod opiekę policji w obawie przed zemstą Chrystusa-diabła. Jej zeznania pozwoliły powiązać tajemnicze zabójstwo Hinmana z poczynaniami rodziny. Reszty dokonały niedyskrecje Sadie, która nie oparła się pokusie zwierzeń przed towarzyszką z więziennej celi.

W Barker Ranch policja znalazła listę osób przewidzianych na dalsze ofiary. Obejmowała ona trzydzieści cztery nazwiska, wśród nich znanych aktorów i reżyserów Hollywoodu. Śledztwo dowiodło mansonidom piętnaście zabójstw. Ile ich było naprawdę, nikt do tej pory nie wie.

Przebywający od czterech lat w celi śmierci Charles Manson ma jakoby zwyczaj siadania w pozycji medytacyjnej o pewnych porach dnia i trwania przez jakiś czas w nieruchomym skupieniu. Są to chwile, w których pozostali na wolności jego wyznawcy przesyłają mu swoje "duchowe wibracje". Zdarza się też podobno, że zza więziennego muru dobiega skomlenie kojota. Wewnętrzny świat Mansona pozostał nie zmieniony. Możliwe, że proces i wyrok przyjął jako następne ogniwa swojej szalonej analogii.

Nikt nie próbował dotąd wyjaśnić, w jaki sposób powstała ona w jego umyśle. Czy była chorobliwą obsesją, czy świadomą mistyfikacją? Czy można uznać narkotyczną złudę za właściwe jej źródło? Prawdopodobnie odpowiedzi na te pytania muszą pozostać w sferze wątpliwych przybliżeń. Sam Manson mawiał o sobie, że jego "głowa jest martwa", a czyny "rodzą się wprost z duszy". Wbrew przekonaniu profesora Zachnera nie na wiele przyda się tu klucz logiki. Mamy jednak przed sobą inny problem - w swym zasadniczym mechanizmie wcale nie obcy naszemu doświadczeniu - problem korupcji kulturowych wzorców, aż do zmiany znaków na przeciwne.

Cała chrześcijańska cywilizacja zbudowana jest na kontraście dobra i zła, a postać Chrystusa stanowi ostateczną wykładnię tego podziału. Stoi ona ponad wszelkimi zasadami pragmatyzmu, ponad dobrem pojmowanym jako korzyść, ponad interesem władzy i grup społecznych. Jako wcielenie wartości absolutnych jest przeciwna naturze i dlatego sprawdza się w samoofierze. Co oznaczać może ta postać w świecie poza dobrem i złem, w świecie instynktów i namiętności? Jedynie manifestację nadnaturalnych mocy.

Mistycyzm Mansona jest regresem do religijności najpierwotniejszej, do religijności strachu i magii. W takim układzie znak równości między ludzkością a demonizmem nie jest niczym nieoczekiwanym. I równie naturalną rzeczą w tym układzie jest supremacja demonizmu.

Manson wybrał wzorzec Chrystusa ze zrozumiałych względów: jako najpopularniejszy, cieszący się największym prestiżem. Orientowała go w tym kierunku również moda szerząca się w kręgach hippisów, stanowiących główny teren jego łowów. Ale jego Chrystus był przede wszystkim magiem - specjalistą od zaklęć ujarzmiających dusze. Był mistrzem sposobów na wzbudzanie uwielbienia i posłuszeństwa. Nic nie stało na przeszkodzie, aby był równocześnie diabłem.

Jest to jednak może mniej istotna strona medalu. Ostatecznie, bez względu na opinie psychiatrów, zjawisko w rodzaju Charlesa Mansona należy do statystycznych anomalii. Pozostają ci wszyscy, którzy ulegli jego czarowi (lub czarom) - w większości prawie dzieci, w przytłaczającej większości typowi, normalni Amerykanie. W jaki sposób przemienili się tak łatwo w sadystów, bandytów, morderców? Jak się to stało, że oddali się z duszą i ciałem człowiekowi, którego marzeniem (o ile wiadomo, nie zrealizowanym, na szczęście) było torturowanie i zabijanie dzieci przed oczyma związanych rodziców? Z jaką nadzieją wkraczali ci młodzi ludzie w służby Mansona?

Niewątpliwym magnesem było coś, co wydawało im się wolnością. Ucieczka spod władzy tradycyjnych autorytetów, swoboda seksualna (którą mylili z miłością), przygoda narkotycznych oszołomień. Mogli to wszystko znaleźć w pierwszej lepszej hippisowskiej komunie, ale Charles Manson ofiarowywał im to z dobrodziejstwem religijnej sankcji, z obietnicą wiecznego żywota i zbawienia. Dlaczego jednak trwali przy nim, znając już praktykę Mansonowskiej drogi?

Badania psychotechniczne, jakim poddany został w więzieniu Tex Watson, wykazały spadek iloczynu jego inteligencji o 30% w stosunku do testów, przez które przechodził na uniwersytecie. Doświadczenia życia w "rodzinie" naznaczyły psychikę mansonidów głębokimi i zapewne nieodwracalnymi zmianami. Rolę zasadniczą odgrywało tu niewątpliwie stałe używanie silnych narkotyków. Nie była obojętna i praktyka życia płciowego. "Miłość" jako rutyna nieustannych gwałtów i orgii musiała doprowadzić do załamania się barier osobistej godności, do dewaluacji człowieczeństwa. (Ostrożność Kościoła w tej dziedzinie ma jednak swoje uzasadnienie). Manson niszczył w swoich wyznawcach wolę i zdolność kierowania się własnymi kryteriami oceny. Poza tym wiązał ich z sobą solidarnością wspólnictwa w dokonywanych zbrodniach. Głoszona przez niego wolność polegała na zniweczeniu poczucia osobistej odpowiedzialności za własne czyny.

Pierwszym jednak warunkiem umożliwiającym Chrystusowi-diabłu połów dusz był klimat intelektualny i moralny młodzieżowej rewolucji lat sześćdziesiątych. Klimat protestu przeciwko wynaturzeniom cywilizacji, identyfikowanym z każdą postacią oficjalnego autorytetu. Nagłe przerażenie jałowością i potwornością świata, w którym człowiek nie nadążał za własną praktyczną pomysłowością. Bunt w gruncie rzeczy szlachetny i uzasadniony. Ale bunt emocjonalny. Ślepy.

Raz jeszcze wspomnę mój niepokój w czasie spektaklu w Living Theatre. Jeśli tamci młodzi wydali mi się tak bardzo narażeni na gwałt uwodziciela, to dlatego, że krzycząc "nie", nie mieli przed sobą żadnej określonej wizji przyszłości, że oglądali się wstecz, ku jakimś "pierwotnym prawdom", falującym w oparach kadzidła i w magicznych zaklęciach. Sami tęsknie wzywali uwodzicieli. Więc zjawił się wśród nich i Piąty Anioł, Abaddon z bezdennej otchłani, powołując się na pierwotność - na nietknięte cywilizacją, magiczne "zawsze" krwi, nasienia i śmierci. Przyszedł na gotowe i działał. A społeczeństwo odwracało oczy, niepewne, czy przysługuje mu jeszcze moralne prawo sądu.

 

 

* Jan Józef Szczepański "Przed Nieznanym Trybunałem", 1997