STEVEN PINKER
ZMIERZCH PRZEMOCY
(...)
Gatunek, do którego należymy, "anatomicznie współczesny Homo sapiens", według naukowców liczy sobie 200 000 lat, ale "behawioralnie współcześni" ludzie, z ich sztuką, rytuałami, odzieżą, skomplikowanymi narzędziami i zdolnością do życia w różnych ekosystemach, prawdopodobnie wyewoluowali około 75 000 lat temu w Afryce, zanim ruszyli w świat i zasiedlili całą planetę. Kiedy wyłonił się nasz gatunek, ludzie żyli w małych, nomadycznych, egalitarnych grupach spokrewnionych ze sobą osobników, prowadzili łowiecko-zbieracki tryb życia i nie mieli języka pisanego ani struktur państwowych. Dzisiaj ogromna większość ludzi żyje w wielomilionowych osiadłych społeczeństwach, które dzielą się na warstwy, jedzą żywność uprawianą przez rolników i są kontrolowane przez państwo. Transformacja taka, nazywana czasem rewolucja neolityczną, zaczęła się około 10 000 lat temu wraz z pojawieniem się rolnictwa w Żyznym Półksiężycu, Chinach, Indiach, Afryce Zachodniej, Mezoameryce i Andach.
Kuszące jest zatem uznanie 10 000-letniego horyzontu za granicę pomiędzy dwoma ważnymi epokami ludzkiego istnienia: epoką łowiecko-zbieracką, w której rozegrała się większość naszej ewolucji biologicznej i której ślady wciąż można dostrzec u żyjących dzisiaj łowców-zbieraczy, oraz późniejszą epoką cywilizacji. Ta linia podziału występuje w teoriach niszy ekologicznej, do której ludzie są biologicznie przystosowani, przez psychologów ewolucyjnych nazywanej "środowiskiem ewolucyjnej adaptacyjności". Granica ta nie ma jednak większego znaczenia dla teorii Lewiatana.
Po pierwsze, 10 000-letni kamień milowy stosuje się tylko do pierwszych społeczeństw rolniczych. W innych częściach świata rolnictwo rozwinęło się później i bardzo powoli rozprzestrzeniało się z tych prakolebek. Na przykład do Irlandii rolnicza fala, która wyszła z Bliskiego Wschodu, dotarła dopiero około 6000 lat temu. Wiele obszarów obu Ameryk, Australii, Azji i Afryki jeszcze kilka stuleci temu było zamieszkanych przez łowców-zbieraczy, a kilka wspólnot uchowało się do dzisiaj.
Po drugie, społeczeństw nie można jednoznacznie podzielić na grupy łowców-zbieraczy i cywilizacje rolnicze. Ludy pozbawione struktur państwowych, które najlepiej znamy, to łowcy-zbieracze tacy jak !Kung San z pustyni Kalahari albo arktyczni Innuici. Ale ludy te zachowały swój łowiecko-zbieracki tryb życia tylko dlatego, że zamieszkują niechciane przez nikogo innego odległe części świata. Nie stanowią zatem reprezentacyjnej próby naszych anarchicznych przodków, którzy prawdopodobnie woleli mieszkać w mniej surowym klimacie. Do niedawna inni zbieracze tłoczyli się w dolinach pełnych zwierzyny i nad rzekami kłębiącymi się od ryb, co umożliwiało bardziej dostatni, złożony i osiadły żywot. Znanym tego przykładem są Indianie z północno-zachodniej Ameryki, ze swoimi palami totemicznymi i potlaczem. Poza zasięgiem państw bytują również łowcy-ogrodnicy, na przykład ludy Amazonii i Nowej Gwinei uzupełniające to, co mogą upolować i zebrać w lesie, uprawą bananów i słodkich ziemniaków w niewielkich ogrodach. Ich życie jest mniej spartańskie od życia typowych łowców-zbieraczy, ale przypomina je w znacznie większym stopniu niż życie osiadłych rolników.
Kiedy pierwsi rolnicy postanowili zatrzymać się w jednym miejscu, aby uprawiać zboża i warzywa oraz hodować udomowione zwierzęta, ich liczebność eksplodowała i zaczęli wprowadzać podział pracy, toteż część z nich żywiła się tym, co wyhodowali inni. Nie od razu jednak stworzyli rozbudowane struktury państwowe. Najpierw zgrupowali się w plemiona połączone więzami krwi i kultury, a w niektórych przypadkach kilka plemion tworzyło królestwo z jednym wodzem i otaczającą go świtą. Niektóre plemiona trudniły się pasterstwem, przepędzając stada i wymieniając produkty z osiadłymi rolnikami. Starotestamentowi Izraelici byli plemiennymi pasterzami, którzy mniej więcej w czasach sędziów zaczęli tworzyć królestwa.
Od powstania rolnictwa upłynęło około 5000 lat, zanim na scenie zaczęły pojawiać się prawdziwe państwa. Dochodziło do tego w sytuacji, kiedy silniejsze królestwa wykorzystywały swoje zbrojne świty do podporządkowywania sobie innych królestw i plemion, jeszcze bardziej centralizowały władzę oraz wspierały wyspecjalizowane warstwy rzemieślników i żołnierzy. Zalążkowe państwa budowały twierdze, miasta i inne obronne osady, a także rozwijały pismo, które pozwalało im prowadzić rejestry, ściągać podatki i daniny od poddanych oraz trzymać ich pod kontrolą za pomocą skodyfikowanych praw. Małe państwa, które miały zakusy na zasoby swoich sąsiadów, czasem zmuszały ich do budowy struktur państwowych w celach obronnych, a większe państwa często pochłaniały mniejsze.
Antropolodzy zaproponowali wiele typów i przypadków pośrednich tych rodzajów społeczeństw, a także zwrócili uwagę, że nie istnieje winda kulturowa, która automatycznie wynosi proste społeczeństwa na bardziej złożony poziom. Plemiona i królestwa plemienne mogą bez końca trzymać się swoich obyczajów, czego przykładem jest czarnogórskie plemię, które przetrwało do XX wieku. Kiedy jakieś państwo upadnie, jego terytoriami mogą zawładnąć plemiona, jak to zdarzyło się w ciemnych wiekach greckich (które nastąpiły po upadku cywilizacji mykeńskiej i w których osadzone są eposy Homera) i europejskich (które przyszły po upadku Cesarstwa Rzymskiego). Jeszcze dzisiaj wiele obszarów upadłych państw, takich jak Somalia, Sudan, Afganistan i Demokratyczna Republika Konga, to w gruncie rzeczy królestwa plemienne, których wodzów nazywamy kacykami.
Ze wszystkich wymienionych powodów nie ma sensu analizować dziejów przemocy za pomocą chronologicznego wykresu liczby zgonów. Jeśli przemoc malała u danego ludu, to dlatego, że zmienił się sposób organizacji społecznej, a nie dlatego, że historyczny zegar wybił określoną godzinę. Tego rodzaju zmiana może nastąpić w różnych momentach albo wcale. Nie powinniśmy też spodziewać się jednostajnego spadku przemocy wzdłuż kontinuum prowadzącego od prostych łowców-zbieraczy z wędrownym trybem życia przez osiadłych łowców-zbieraczy, plemiona rolnicze po małe struktury państwowe i duże państwa. Ważną transformacją, której powinniśmy oczekiwać, jest pojawienie się pierwszej formy organizacji społecznej, która sprawia wrażenie zaprojektowanej pod kątem zmniejszenia przemocy w obrębie jej granic. Taką formą organizacji społecznej jest centralizowane państwo, Lewiatan.
Inaczej niż mówi teoria Hobbesa, żadne z wczesnych państw nie było wspólnotą rządzoną na podstawie umowy społecznej wynegocjowanej przez obywateli. Wczesne państwa przypominały raczej gangi wymuszające haracze w zamian za ochronę przed wrogimi sąsiadami i przed członkami innych grup w tym samym społeczeństwie. Spadek poziomu przemocy był korzystny zarówno dla rządzących, jak i dla rządzonych. Tak jak rolnik nie pozwala swoim zwierzętom zabijać się nawzajem, panujący próbuje wyrwać swoich poddanych z cyklu napaści i odwetów, które prowadzą jedynie do przechodzenia zasobów z rąk do rąk albo do wyrównania rachunków i z punktu widzenia panującego stanowią czystą stratę.
Temat przemocy w społeczeństwach niepaństwowych ma długą, upolitycznioną historię. Przez stulecia obowiązywał pogląd, że autochtoniczne ludy były dzikimi barbarzyńcami. Na przykład autorzy amerykańskiej Deklaracji niepodległości skarżyli się, że król Anglii "starał się nasłać na mieszkańców naszych kresów bezlitosnych dzikich Indian, których znaną taktyką jest mordowanie ludzi bez względu na wiek, płeć i stan". Dzisiaj fragment ten wydaje się archaiczny, a nawet obraźliwy. Słowniki ostrzegają przed używaniem słowa savage ("dzikus", związanym z sylvan, "leśny") w odniesieniu do rdzennych ludów, a ponieważ wiemy o ludobójstwie popełnionym przez europejskich kolonistów na Indianach, przychodzi nam na myśl powiedzenie "przyganiał kocioł garnkowi". Dzisiejsza dbałość o godność i prawa wszystkich narodów nie pozwala nam mówić zbyt szczerze o poziomie przemocy u ludów przedpiśmiennych, a "antropolodzy pokoju" dokonali roussowskiej przeróbki ich wizerunku. Na przykład Margaret Mead stwierdziła, że Chambri z Nowej Gwinei to kultura o odwróconych rolach płciowych, ponieważ mężczyźni noszą makijaż i loki, pominęła jednak fakt, że aby zasłużyć sobie na te kobiece ozdoby, trzeba zabić członka wrogiego plemienia. Antropologów, którzy nie chcieli się podpisać pod tym programem, wydalano z obszarów, na których pracowali, tępiono w manifestach publikowanych przez stowarzyszenia zawodowe, pozywano do sądu za oszczerstwo, a nawet oskarżano o ludobójstwo.
Nie da się ukryć, że konflikty plemienne sprawiają wrażenie stosunkowo niewinnych w porównaniu ze współczesnymi wojnami. Jeśli członkowie jakiegoś plemienia mają o coś pretensje do mieszkańców sąsiedniej wioski, każą im się stawić do walki w określonym miejscu i czasie. Obie strony stają naprzeciwko siebie w odległości ledwo mieszczącej się w zasięgu ich broni. Wygadują głupstwa, miotają przekleństwami, wyzwiskami, obelgami i przechwałkami, strzelają z łuku, rzucają włóczniami i uchylają się przed pociskami przeciwnika. Kiedy paru wojowników zostaje rannych lub zabitych, ogłaszają fajrant. Tego rodzaju hałaśliwe spektakle skłoniły obserwatorów do wniosku, że wojna między ludami pierwotnymi jest rytualna i symboliczna, diametralnie odmienna od hurtowej rzezi uprawianej przez bardziej rozwinięte ludy. Historyk William Eckhardt, autor często cytowanej tezy, że przemoc ogromnie przybrała na sile wraz z rozwojem dziejów ludzkości, napisał:
Gromady łowców-zbieraczy, liczące od 25 do 50 osób, nie były w stanie toczyć poważniejszych wojen. Było za mało ludzi i broni, nie za bardzo mieli o co się bić i nie dysponowali nadwyżkami pozwalającymi sfinansować walkę.
Dopiero w ostatnich 15 latach pozbawieni politycznych uprzedzeń naukowcy, tacy jak Lawrence Keeley, Steven LeBlanc, Azar Gat i Johan van der Dennen, zaczęli systematycznie gromadzić dane na temat częstości i destrukcyjności walk w przedpaństwowych grupach ludności. Rzeczywista liczba ofiar tych wojen wskazuje, że pozorna nieszkodliwość pojedynczego konfliktu jest iluzją. Po pierwsze, potyczka może się przerodzić w ostrą bitwę, która zostawia po sobie pole usłane zwłokami. Po drugie, jeżeli kilkudziesięcioosobowe grupy regularnie ze sobą walczą, łączna liczba ofiar robi się wysoka niezależnie od przyjętych kryteriów.
Ale obraz przedstawiany przez "antropologów pokoju" jest wypaczony przede wszystkim dlatego, że nie rozróżniają oni dwóch rodzajów przemocy ujawnionych w badaniach nad szympansami, a mianowicie konfliktów i napaści. Dużą liczbę ofiar pociągają za sobą podstępne napaści, a nie hałaśliwe bitwy. Grupa mężczyzn zakrada się przed świtem do wioski wroga, strzela z łuku do pierwszych ludzi wychodzących rano ze swoich chat, żeby się wysikać, a potem do innych, który wybiegają na zewnątrz, żeby sprawdzić, o co ten cały raban. Mogą też przebijać włóczniami ściany chat, strzelać z łuku przez drzwi albo kominy i podpalać chaty. Mogą zastrzelić mnóstwo rozespanych mieszkańców, a zanim ci zorganizują obronę, napastnicy wycofują się do lasu.
Czasami napastników jest tak wielu, że są w stanie wybić wszystkich mieszkańców albo wymordować mężczyzn i porwać kobiety. Inną podstępną, ale skuteczną metodą zdziesiątkowania wroga jest zasadzka: oddział wojowników ukrywa się w lesie przy szlaku myśliwskim i wysyła do nieba przechodzących wrogów. Kolejna taktyka to oszustwo: jedno z plemion udaje, że chce zawrzeć pokój, zaprasza wrogów na ucztę i na uzgodniony wcześniej sygnał gospodarze wbijają niczego niepodejrzewającym gościom noże w plecy. Co się zaś tyczy pojedynczych żołnierzy, którzy zabłąkają się na terytorium wroga, polityka jest taka sama jak u szympansów: zabić, jak tylko pojawią się w polu widzenia.
Członkowie społeczeństw niepaństwowych traktują wojnę ze śmiertelną powagą, nie tylko w dziedzinie taktyki, ale również uzbrojenia, które obejmuje broń chemiczną, biologiczną i konwencjonalną. Groty strzał smaruje się zwierzęcym jadem albo gnijącą tkanką, która powoduje jątrzenie ran. Niektóre groty konstruuje się w ten sposób, aby odłamały się od strzały, przez co ofiarom trudniej jest je wyszarpnąć z ciała. Wojownicy często nagradzają się za swoje wysiłki trofeami, zwłaszcza głowami, skalpami i genitaliami przeciwników. Zasadę "nie brać jeńców" traktują pryncypialnie, aczkolwiek sporadycznie zabierają jakiegoś wroga do swojej wioski, żeby go zamęczyć na śmierć. William Bradford, jeden z pielgrzymów, którzy przypłynęli do Ameryki na statku "Mayflower", napisał o tubylcach Massachusetts:
Nie zadowalają się zabijaniem i odbieraniem życia, lecz z lubością zadają swoim wrogom najkrwawsze męczarnie. Niektórych obdzierają żywcem ze skóry rybimi łuskami, innym po kawałku odrąbują kończyny i pieką na węglu, aby na ich oczach zjadać kawałki mięsa.
Kiedy czytamy, jak europejscy koloniści nazywają tubylców dzikusami, oburzamy się i słusznie oskarżamy ich o hipokryzję i rasizm, ale te bestialstwa z pewnością nie są zmyślone. Wielu naocznych świadków opowiada o zatrważającej przemocy, jaka cechowała walki plemienne. Helena Valero, kobieta, która w latach trzydziestych XX wieku została uprowadzona w wenezuelskim lesie deszczowym przez plemię Yanomami, opowiada o jednym z ich napadów:
Tymczasem ze wszystkich stron nadal przybywały kobiety z dziećmi uwięzione przez innych Karawetari. [... ] Potem mężczyźni zaczęli zabijać dzieci, mniejsze i większe. Dzieci próbowały uciekać, ale je łapali, rzucali na ziemię i przebijali strzałami, które przygważdżały je do ziemi. Najmniejsze chwytali za stopy i uderzali nimi o drzewa i skały. [...] Wszystkie kobiety płakały.
Na początku XIX wieku angielski skazaniec William Buckley uciekł z kolonii karnej w Australii i przez 30 lat wiódł szczęśliwy żywot pośród aborygenów z plemienia Wathaurung. Pozostawił po sobie opisy ich życia, w tym także sposobu prowadzenia wojny:
Zbliżywszy się do obozu wroga, położyli się opodal i czekali, aż wszystko ucichnie. Kiedy większość z nich spała, leżąc w grupach, nasz oddział rzucił się na nich, trzech zabił na miejscu, a wielu innych ranił. Pierzchali w popłochu, pozostawiając narzędzia wojny w rękach napastników. Również ranni wpadli w ręce wrogów, którzy dobili ich bumerangami. Trzy głośne okrzyki zwieńczyły dzieło atakujących. Ciała poległych potwornie zmasakrowano, ucinając im ręce i nogi kamieniami, muszlami i tomahawkami.
Na widok powracających wojowników kobiety również podniosły wielki krzyk i tańczyły w dzikiej ekstazie. Ciała rzucono na ziemię i bito kijami - aborygeni sprawiali wrażenie zupełnie oszalałych z podniecenia.
Tego rodzaju wydarzenia opisywali nie tylko Europejczycy, którzy przyłączyli się do jakiegoś tubylczego plemienia, ale również sami autochtoni. Robert Nasruk Cleveland, Innuita z plemienia Inupiaq, wspominał w 1965 roku:
Następnego dnia rano rabusie napadli na obóz i zabili wszystkie pozostałe kobiety i dzieci. [...] Wcisnąwszy ryby do pochwy każdej zabitej kobiety, Noatak zabrali Kititigaagvaat i jej dziecko i wycofali się w górę rzeki Noatak. (...) Na krótko przed powrotem do domu Noatak dokonali zbiorowego gwałtu na Kititigaagvaat i zostawili ją razem z dzieckiem na pewną śmierć. (...)
Kilka tygodni później łowcy karibu z plemienia Kobuk po powrocie do domu zastali rozkładające się zwłoki swoich żon i dzieci i poprzysięgli zemstę. Parę lat później ruszyli na północ w górny bieg Noatak, aby wyrównać rachunki. Szybko natrafili na dużą grupę Nuataagmiut i zaczęli ich śledzić. Pewnego ranka mężczyźni z obozu Nuatuagmiut zauważyli duże stado karibu i udali się za nim w pogoń. Pod ich nieobecność Kobuk zabili wszystkie kobiety w obozie. Potem wycięli im sromy, rozwiesili na sznurku i pospieszyli z powrotem do domu.
Kanibalizm od dawna uchodzi za kwintesencję prymitywnej dzikości, w związku z czym wielu antropologów zwykło odrzucać doniesienia o ludożerstwie jako pomówienia sąsiednich plemion. Archeologia kryminalistyczna pokazała jednak, że w historii człowieka kanibalizm był rozpowszechnionym zjawiskiem. Materiału dowodowego dostarczają m.in. kości ludzkie ze śladami ludzkich zębów albo połamane i ugotowane, a potem wyrzucone do kuchennego śmietnika razem z kośćmi zwierząt. Niektóre z tych kości pochodzą sprzed 800 000 lat, czyli z czasów, kiedy na ewolucyjnej scenie pojawił się Homo heidelbergensis, wspólny przodek człowieka współczesnego i neandertalczyków. Ślady białek ludzkiej krwi znaleziono w garnkach i odchodach praludzi. Niewykluczone, że kanibalizm był do tego stopnia rozpowszechniony w historii człowieka, iż wpłynął na naszą ewolucję: mamy geny prawdopodobnie służące do obrony przeciwko chorobom prionowym, którymi można się zarazić, jedząc ludzkie mięso. Hipoteza ta znajduje potwierdzenie w relacjach naocznych świadków. Poniższy zapis misjonarza opowiada o Maorysie, który szydził z zakonserwowanej głowy wrogiego wodza:
Chciałeś uciec, co? Ale moja maczuga cię doścignęła. Kiedy byłeś już ugotowany, dałeś pożywienie moim ustom. Gdzie jest twój ojciec? Ugotowany. Gdzie jest twój brat? Zjedzony. Gdzie jest twoja żona? Siedzi tam, żona dla mnie. Gdzie są twoje dzieci? Tam, z ciężarami na plecach, noszą żywność jako moi niewolnicy.
Wielu naukowców uznało obraz nieagresywnych ludów pierwotnych za wiarygodny, ponieważ nie umieli sobie wyobrazić celów i motywów, które miałyby ich skłonić do wojowania. Przypomnijmy sobie na przykład stwierdzenie Eckhardta, że łowcy-zbieracze "nie bardzo mieli o co walczyć". Ale organizmy, które ewoluowały drogą doboru naturalnego, zawsze mają o co walczyć (co oczywiście nie oznacza, że nieustannie walczą). Hobbes zauważył, że ludzie mają trzy powody do konfliktu: zysk, bezpieczeństwo i wiarygodne odstraszanie. Członkowie społeczeństw niepaństwowych wałczą o wszystkie te trzy rzeczy.
Zbieracze mogą walczyć o terytorium, na przykład tereny myśliwskie, wodopoje, brzegi i ujścia rzek, źródła cenionych minerałów, takich jak krzemień, obsydian, sól albo ochra. Mogą rabować bydło albo kryjówki z żywnością. Bardzo często walczą o kobiety. Mężczyźni mogą najechać na sąsiednią wioskę wyłącznie w celu porwania kobiet, które zbiorowo gwałcą i rozdzielają między siebie jako żony. Mogą napaść na sąsiada w innym celu, a kobiety wziąć jako dodatkowy łup. Mogą też upomnieć się o kobiety, które obiecano im jako żony, ale nie dostarczono w uzgodnionym czasie. Młodzi mężczyźni czasem atakują po to, aby zdobyć trofea lub inne oznaki męstwa bojowego, zwłaszcza w społeczeństwach, w których jest to niezbędny warunek zostania uznanym za dorosłego.
Społeczeństwa niepaństwowe najeżdżają na siebie również dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa. To, co dotyczy dylematu bezpieczeństwa czy pułapki Hobbesa, spędza im sen z powiek. Jeśli się obawiają, że ich grupa jest zbyt mała, zawierają koalicję z sąsiadami, a jeśli dojdą do wniosku, że inna koalicja nadmiernie urosła w siłę, mogą przystąpić do prewencyjnego ataku. Członek amazońskiego plemienia Yanomami powiedział antropologowi: "Mamy dosyć walki. Nie chcemy więcej zabijać. Ale inni są zdradliwi i nie można im ufać".
W większości badań najczęściej przytaczanym motywem wojennym jest jednak zemsta, która pełni funkcję prymitywnego środka odstraszającego, podnosząc oczekiwane długoterminowe koszty ataku. W Iliadzie Achilles opisuje pewną cechę ludzkiej psychiki, którą można znaleźć w różnych kręgach kulturowych na całym świecie: zemsta jest "słodsza na razie od miodu, który się sączy kroplami, / Wzmaga się potem w człowieczej piersi jak dym od ogniska". Myśliwi i ludy plemienne mszczą się za kradzież, cudzołóstwo, wandalizm, kłusownictwo, porwania kobiet, zerwane umowy, rzekome czarownictwo i wcześniejsze akty przemocy. W pewnym globalnym badaniu stwierdzono, że w 95% społeczeństw ludzie otwarcie popierają ideę "życie za życie". Ludy plemienne nie tylko czują, że w ich piersiach wzbiera dym, ale również wiedzą, że to samo dzieje się z ich wrogami. Dlatego mordują wszystkich mieszkańców najechanej wioski - przewidują, że jeśli ktokolwiek przeżyje, będzie szukał pomsty.
Opisy przemocy w społeczeństwach niepaństwowych burzą stereotyp ludów zbierackich jako zasadniczo pokojowych, ale nie mówią nam, czy występujący w nich poziom przemocy jest wyższy czy niższy niż w tzw. społeczeństwach cywilizowanych. W annałach państw nowożytnych nie brakuje makabrycznych rzezi i bestialstw, m.in. popełnionych na rdzennych mieszkańcach wszystkich kontynentów, a niektóre wojny pociągnęły za sobą ośmiocyfrową liczbę ofiar. Tylko przyglądając się danym liczbowym, możemy stwierdzić, czy cywilizacja przyczyniła się do zwiększenia, czy zmniejszenia poziomu przemocy.
Oczywiście w liczbach bezwzględnych społeczeństwa cywilizowane nie mają sobie równych pod względem destrukcji. Ale może nie powinniśmy patrzeć na liczby bezwzględne, tylko na odsetek ofiar w stosunku do całej populacji? Wybór ten stawia nas przed nierozstrzygalną moralnie kwestią, co jest gorsze: śmierć 50% populacji liczącej 100 osób czy śmierć 1% populacji liczącej miliard osób. Ktoś powie, że ofiara morderstwa cierpi tak samo niezależnie od tego, ilu innych ludzi spotka ten sam los, toteż nasze współczucie i analityczną uwagę powinna budzić suma cierpień. Ktoś inny powie, że życie jest loterią obarczoną ryzykiem przedwczesnej lub bolesnej śmierci na skutek przemocy, wypadku albo choroby, a zatem liczbę ludzi cieszących się życiem i zdrowiem w danym czasie i miejscu należy uznać za moralne dobro, na tle którego kalibrujemy moralne zło, jakim jest liczba ofiar przemocy. To drugie podejście można formułować za pomocą następującego pytania: "Gdybym ja należał do osób żyjących w określonej epoce, jakie byłoby prawdopodobieństwo, że padnę ofiarą przemocy?" Rozumowanie, na którym oparte jest drugie podejście, zarówno w wersji odwołującej się do odsetka populacji, jak i do ryzyka dla poszczególnych jednostek, prowadzi do konkluzji, że porównując przemoc w różnych społeczeństwach, powinniśmy skupić się na proporcji, a nie bezwzględnej liczbie aktów przemocy.
Co się zatem wydarzy, kiedy uznamy powstanie państwa za linię graniczną i po jednej stronie umieścimy łowców-zbieraczy, łowców-ogrodników i inne ludy plemienne (ze wszystkich epok), a po drugiej stronie państwa osiadłe (również ze wszystkich epok)? Kilku naukowców przejrzało ostatnio literaturę antropologiczną i historyczną, próbując ustalić liczbę ofiar przemocy w społeczeństwach niepaństwowych. Dostępne są dwa rodzaje szacunkowych obliczeń: autorstwa etnografów, którzy rejestrują dane demograficzne, łącznie ze zgonami, dla ludów badanych w długim czasie, i autorstwa archeologów-kryminologów, którzy szukają oznak przemocy w miejscach pochówków i zbiorach muzealnych.
Jak można ustalić przyczynę śmierci po upływie setek albo tysięcy lat? Niektórym prehistorycznym szkieletom towarzyszy swoisty dymiący pistolet z epoki kamiennej: utkwiony w kości grot włóczni lub strzały, znaleziony na przykład u Człowieka z Kennewick i Őtziego, ale istnieją również wiarygodne dowody poszlakowe. Można na przykład porównać uszkodzenia prehistorycznych szkieletów z uszkodzeniami doznanymi przez współczesne ofiary zabójstw. Do takich inkryminujących śladów należą wgniecenia czaszki, nacięcia pozostawione przez kamienne narzędzia na czaszkach lub kończynach i charakterystyczne pęknięcia kości przedramienia, które powstają w sytuacji, kiedy ktoś podnosi ramię, aby obronić się przed napastnikiem. Istnieje kilka sposobów odróżnienia uszkodzeń powstałych za życia danego człowieka od tych, których doznał już sam szkielet. Żywe kości pękają jak szkło, z ostrymi, ząbkowanymi krawędziami, a martwe jak kreda wzdłuż linii prostych. A jeśli powierzchnia pęknięcia jest mniej zwietrzała od powierzchni nieuszkodzonej, to prawdopodobnie uległa pęknięciu już po zgniciu reszty ciała. Inne dowody pośrednie, znajdowane w pobliżu szkieletu, obejmują fortyfikacje, tarcze, broń, która nie nadaje się do polowania (na przykład tomahawki), i obrazy walk między ludźmi na ścianach jaskiń (niektóre z nich liczą ponad 6000 lat). Należy pamiętać, że dokonywane na tej podstawie obliczenia są niedoszacowane, ponieważ niektóre przyczyny śmierci - zatruta strzała, zakażenie rany czy pęknięty narząd wewnętrzny albo arteria - nie pozostawiają śladów na kościach ofiary.
Po ustaleniu przybliżonej liczby ofiar przemocy można na dwa sposoby oszacować odsetek. Pierwszy z nich polega na obliczeniu procenta zgonów spowodowanych przez przemoc. Ten odsetek odpowiada na pytanie: "Jakie jest prawdopodobieństwo tego, że dana osoba zmarła na skutek wrogiego działania innej osoby, a nie z przyczyn naturalnych?" Wykres na rysunku 2.2 obrazuje te dane dla trzech grup społeczeństw niepaństwowych - szkieletów prehistorycznych ze stanowisk archeologicznych, łowców-zbieraczy i łowców-ogrodników - oraz różnych społeczeństw państwowych. Zapraszam do zwiedzania.
Najwyższa grupa ukazuje odsetek gwałtownych zgonów dla szkieletów wykopanych na stanowiskach archeologicznych. Są to szczątki łowców-zbieraczy i łowców-ogrodników z Azji, Afryki, Europy i obu Ameryk i pochodzą z okresu 14 000 p.n.e. - 1770 n.e., we wszystkich przypadkach na długo przed powstaniem społeczeństw państwowych lub pierwszych trwałych kontaktów z nimi. Odsetek zgonów na skutek przemocy wynosi do 60%, a średnia 15%.
Blok drugi zawiera dane dla ośmiu współczesnych i niedawnych społeczeństw żyjących przede wszystkim z łowiectwa i zbieractwa. Pochodzą one z obu Ameryk, Filipin i Australii, średni odsetek zgonów na skutek wojny prawie nie różni się od oszacowanego na podstawie badań kości i wynosi 14%, przy przedziale 4-30%.
W następnym bloku zgrupowałem społeczeństwa przedpaństwowe żyjące - w rozmaitych proporcjach - z łowiectwa, zbieractwa i ogrodnictwa. Wszystkie pochodzą z Nowej Gwinei i Amazonii, poza Czarnogórcami, ostatnim europejskim społeczeństwem plemiennym, u którego odsetek gwałtownych zgonów jest zbliżony do średniej dla całej grupy i wynosi 24,5%.
I wreszcie dochodzimy do danych dla państw. Najstarsze dotyczą miast i imperiów przedkolumbijskiego Meksyku, gdzie 5% zmarłych padło ofiarą innych ludzi. Był to świat niewątpliwie niebezpieczny, ale od trzech do pięciu razy mniej brutalny niż przeciętne społeczeństwo przedpaństwowe. W obszarze współcześnie istniejących państw mamy do czynienia z setkami tworów politycznych, kilkudziesięcioma stuleciami i wieloma podkategoriami przemocy (wojny, zabójstwa, ludobójstwa itd.), nie istnieje zatem jedno "poprawne" szacunkowe obliczenie. Ale żeby uniknąć posądzenia o stronniczość, możemy wybrać do porównania najbardziej brutalne kraje i stulecia oraz niektóre oszacowania przemocy w dzisiejszym świecie. Najbardziej brutalnym stuleciem w ostatnim 500-leciu europejskiej historii był XVII wiek, z krwawymi wojnami religijnymi, oraz XX wiek z dwiema wojnami światowymi. Historyk Quincy Wright oszacował odsetek XVII-wiecznych zgonów wojennych na 2%, a odsetek zgonów wojennych w pierwszej połowie XX wieku na 3%. Gdybyśmy uwzględnili ostatnie cztery dekady XX stulecia, odsetek ten byłby jeszcze niższy. Według jednego z szacunków, który obejmuje amerykańskie ofiary wojny, wynosi on mniej niż 1%.
Liczba poległych w XX-wiecznych bitwach (uwzględniająca również cywilów, którzy zginęli bezpośrednio na skutek działań wojennych) jest ostrożnie szacowana na około 40 milionów. Jeśli przyjmiemy, że w XX wieku zmarło trochę ponad 6 miliardów ludzi i pominiemy pewne demograficzne niuanse, okaże się, że podczas XX-wiecznych bitew śmierć poniosło 0,7% ludności świata. Nawet gdybyśmy przemnożyli tę liczbę przez trzy albo cztery, aby uwzględnić pośrednie ofiary wojny zmarłe na skutek głodu i chorób, przepaść między społeczeństwami państwowymi i niepaństwowymi niewiele by zmalała. A gdyby dodać ofiary ludobójstwa, czystek i innych katastrof zawinionych przez człowieka? Matthew White, szacuje, że działaniom człowieka można przypisać 180 milionów zgonów. Wciąż daje to tylko 3% XX-wiecznych przypadków śmiertelnych.
Powróćmy do teraźniejszości. Według najnowszego wydania amerykańskiego rocznika statystycznego w 2005 roku zmarło 2 448 017 Amerykanów. Rok ten należał do najgorszych od wielu dziesięcioleci pod względem ofiar wojny, ponieważ wojsko amerykańskie było uwikłane w konflikty w Iraku i Afganistanie. Obie te wojny łącznie spowodowały śmierć 945 Amerykanów, czyli 0,04% wszystkich amerykańskich zgonów w tym roku. Nawet jeśli dorzucimy do tego 18 124 zabójstw, łączny odsetek gwałtownych zgonów wyniesie 0,8%. W innych państwach zachodnich liczby te były jeszcze niższe, a na całym świecie, jak podaje Human Security Report Project, 17 400 osób poniosło w tym roku śmierć, która była bezpośrednim skutkiem przemocy politycznej (wojny, terroryzmu, ludobójstwa, zabójstw dokonanych przez watażków i zbrojne milicje), co daje 0,03%. Są to ostrożne obliczenia, biorące pod uwagę tylko potwierdzone przypadki, ale nawet gdybyśmy szczodrze pomnożyli to przez 20, aby uwzględnić nieudokumentowane zgony bitewne oraz przypadki śmierci na skutek wywołanego przez wojnę głodu lub choroby, nie osiągnęlibyśmy granicy 1%.
Wykres obrazuje zatem zasadniczą różnicę pomiędzy anarchicznymi grupami i plemionami a państwami dysponującymi strukturami rządowymi. Porównywaliśmy jednak ze sobą pstrokatą kolekcję wykopalisk archeologicznych, obliczeń etnografów i współczesnych szacunków, z których część przeprowadzono "na serwetce". Czy istnieje jakiś sposób bezpośredniego zestawienia ze sobą tych dwóch zespołów danych, dotyczących łowców-zbieraczy i osiadłych cywilizacji, z zachowaniem jak największego podobieństwa między badanymi ludami i epokami oraz stosowanymi metodami? Ekonomiści Richard Steckel i John Wallis przyjrzeli się danym dotyczącym 900 szkieletów amerykańskich Indian znalezionych na całym obszarze od południowej Kanady aż po Amerykę Południową i pochodzących z czasów sprzed przybycia Kolumba. Naukowcy podzielili szkielety na dwie kategorie: łowcy-zbieracze i mieszkańcy miast, ci drudzy z cywilizacji andyjskich i mezoamerykańskich, takich jak Inkowie, Aztekowie i Majowie. Pośród łowców-zbieraczy odsetek szkieletów ze śladami przemocy wynosił 13,4%, czyli był zbliżony do średniej dla łowców-zbieraczy na rysunku 2.2. Dla mieszkańców miast liczba ta wyniosła 2,7%, czyli lokowała się w podobnym przedziale co dane dla społeczeństw państwowych sprzed obecnego stulecia. A zatem jeśli wiele spośród pozostałych czynników warunkujących poziom przemocy jest stałych, stwierdzamy, że cywilizacja pięciokrotnie zmniejsza prawdopodobieństwo zostania ofiarą przemocy.
Zajmijmy się teraz drugim sposobem kwantyfikowania przemocy, czyli obliczania odsetka zabitych w stosunku do żywych, a nie zmarłych. Liczbę tę trudniej jest uzyskać na cmentarzach, ale łatwiej w większości innych źródeł, ponieważ wymaga jedynie ustalenia liczby ofiar przemocy i rozmiarów populacji, z pominięciem przypadków śmierci z innych przyczyn. Liczba zgonów na 100 000 osób rocznie to standardowy wskaźnik zabójstw, który będę stosował jako podstawową miarę przemocy w dalszej części tej książki. Aby uzyskać jakieś wyobrażenie o znaczeniu tych liczb, pamiętajmy, że w najbezpieczniejszym miejscu w historii ludzkości, czyli w Europie Zachodniej na przełomie XX i XXI wieku, odsetek zabójstw kształtuje się na poziomie 1 na 100 000 rocznie. Nawet w najłagodniejszym społeczeństwie zdarzy się młody człowiek, który da się ponieść emocjom podczas awantury w barze, albo staruszka, która wsypie mężowi arszenik do herbaty, więc na niższy odsetek zabójstw chyba nie ma co liczyć. Pośród państw zachodnich na niebezpiecznym końcu skali znajdują się Stany Zjednoczone. W najgorszym okresie przypadającym na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte odsetek zabójstw wynosił tam około 10 na 100 000, a w miastach znanych z przemocy, takich jak Detroit, nawet 45 na 100 000. Gdybyście żyli w społeczeństwie z tego rzędu odsetkiem zabójstw, zauważalibyście przemoc w życiu codziennym, a gdyby wskaźnik wzrósł do 100 na 100 000, przemoc zaczęłaby was dotykać osobiście: zakładając, że macie 100 krewnych, przyjaciół i bliskich znajomych, w ciągu 10 lat jeden z nich prawdopodobnie zostałby zabity. Gdyby wskaźnik poszybował do 1000 na 100 000 (1%), tracilibyście jednego krewnego lub znajomego rocznie, a ryzyko, że sami zostaniecie zamordowani, byłoby ponadpięćdziesięcioprocentowe.
Rysunek 2.3 pokazuje wskaźniki zgonów wojennych dla 27 społeczeństw niepaństwowych (łowców-zbieraczy i łowców-ogrodników) i 9 państwowych. Średni roczny odsetek zgonów wojennych w społeczeństwach niepaństwowych wynosi 524 na 100 000, czyli około 0,5%. W kategorii państw imperium Azteków w środkowym Meksyku, które często prowadziło wojny, notowało wskaźnik mniej więcej o połowę niższy. Poniżej tego przedziału znajdziemy dane dla czterech społeczeństw państwowych w stuleciach, w których toczyły one najbardziej destrukcyjne wojny. Dziewiętnastowieczna Francja, która przeżyła wojnę rewolucyjną, wojny napoleońskie i wojnę z Prusami, traciła średnio 70 osób na 100 000 rocznie. Na XX stuleciu położyły się cieniem dwie wojny światowe, w których największe szkody militarne poniosły Niemcy, Japonia i Rosja (ZSRS), która miała również swoją wojnę domową i inne wydarzenia wojskowe. Odsetek zgonów dla tych krajów wynosi odpowiednio 144, 27 i 135 na 100 000. W XX wieku Stany Zjednoczone wyrobiły sobie opinię awanturnika, biorąc udział w obu wojnach światowych oraz w wojnach na Filipinach, w Korei, w Wietnamie i Iraku. A przecież koszty ludzkie były jeszcze mniejsze niż dla innych XX-wiecznych wielkich mocarstw i wyniosły około 3,7 na 100 000. Nawet jeżeli dodamy do tego wszystkie zgony na skutek zorganizowanej przemocy dla całego świata i dla całego stulecia - wojny, ludobójstwa, czystki i zawinione przez człowieka klęski głodu - otrzymamy roczny odsetek na poziomie około 60 na 100 000. W 2005 roku kreski odnoszące się do Stanów Zjednoczonych i całego świata są cienkie jak włosy i niewidoczne na diagramie.
A zatem również zgodnie z tą miarą państwa są mniej brutalne niż tradycyjne gromady i plemiona. Nowożytne państwa zachodnie, nawet w najbardziej krwawych stuleciach, notowały odsetek zgonów cztery razy niższy od średniej dla społeczeństw niepaństwowych i mniej niż dziesięć razy niższy od średniej dla najbardziej brutalnych społeczeństw niepaństwowych.
W społeczeństwach zbierackich wojna jest zjawiskiem częstym, ale nie powszechnymi. Trudno jednak się spodziewać, żeby było inaczej, jeśli gwałtowne skłonności natury ludzkiej są strategiczną reakcją na okoliczności, a nie hydrauliczną reakcją na wewnętrzny popęd. Jak wynika z dwóch badań etnograficznych, 65% do 70% łowców-zbieraczy wojuje co najmniej raz na dwa lata, 90% co najmniej raz na jedno pokolenie, a prawie wszyscy zachowali wspomnienie o wojnie w swojej pamięci kulturowej. Oznacza to, że łowcy-zbieracze często walczą, ale potrafią uniknąć wojny przez długie odcinki czasu. Rysunek 2.3 ukazuje dwa plemiona, Andamanów i Semai, których członkowie rzadko padają ofiarą wojen.
Wśród mieszkańców Andamanów na Oceanie Spokojnym roczny wskaźnik gwałtownych zgonów wynosi 20 na 100 000, czyli o wiele poniżej średniej dla ludów przedpaństwowych (która przekracza 500 na 100 000). A przecież zaliczani są do najbardziej agresywnych pośród żyjących do dzisiaj grup zbieracko-łowieckich na świecie. W 2004 roku, po trzęsieniu ziemi i tsunami na Oceanie Indyjskim, grupa zatroskanych członków organizacji humanitarnej poleciała na te wyspy helikopterem i odetchnęli oni z ulgą, kiedy przywitała ich chmara strzał i włóczni, co oznaczało, że Andamanie nie zostali unicestwieni. Dwa lata później dwóch indyjskich rybaków upiło się i zasnęło, po czym ich dryfująca łódź przybiła do brzegu jednej z tych wysp. Natychmiast ich zamordowano, a wysłany po ciała helikopter również został potraktowany gradem strzał.
Istnieją oczywiście takie plemiona łowiecko-zbierackie i łowiecko-ogrodnicze, jak Semai, które wedle naszej wiedzy nigdy nie angażowały się w długotrwałe zbiorowe walki zasługujące na miano wojny. Antropolodzy pokoju skwapliwie podchwycili tę kwestię i zasugerowali, że takie plemiona mogły stanowić normę w ewolucyjnej historii ludzkości i że systematyczną przemoc zaczęli stosować dopiero zamożniejsi ogrodnicy i pasterze. Hipoteza ta nie odnosi się bezpośrednio do tematyki tego rozdziału, w którym porównuję ludy anarchiczne do zorganizowanych w państwa, a nie łowców-zbieraczy ze wszystkimi innymi. Hipoteza o łagodności łowców-zbieraczy budzi jednak istotne wątpliwości. Rysunek 2.3 pokazuje, że odsetek zgonów wojennych w tych społeczeństwach, aczkolwiek niższy niż dla ogrodników i ludów plemiennych, mieści się w podobnym przedziale. Jak już wspomniałem, można sądzić, że spotykane dzisiaj kultury łowiecko-zbierackie są historycznie niereprezentatywne. Znajdujemy je na spalonych słońcem pustyniach i mroźnych bezludziach, gdzie nikt inny nie chce mieszkać, nie można zatem wykluczyć, że wybrali sobie takie mało gościnne tereny, aby nie rzucać się w oczy, a jeżeli zaczynają działać sobie nawzajem na nerwy, głosują nogami. Jak pisze van der Dennen:
Większość współczesnych "pokojowych" zbieraczy [...] rozwiązało odwieczny problem kłopotliwego sąsiedztwa metodą wyniosłej izolacji, zrywając wszelkie kontakty z innymi ludami, uciekając i ukrywając się, albo też stali się potulni i łagodni na skutek klęski, spacyfikowano ich siłą.
Dobrym przykładem są tutaj plemiona !Kung San z pustyni Kalahari, w latach sześćdziesiątych uznawane za wzór łowiecko-zbierackiej harmonii. W poprzednich stuleciach często walczyły z europejskimi sąsiadami, a także ze sobą nawzajem, kilkakrotnie dopuszczając się masowych rzezi.
Niski wskaźnik zgonów wojennych w wybranych niewielkich społeczeństwach może być zwodniczy również w innym sensie. Nawet jeśli takim grupom udaje się unikać wojny, od czasu do czasu ich członkowie mordują się nawzajem, dzięki czemu wskaźnik zabójstw można porównać do notowanego w nowożytnych społeczeństwach państwowych. Przedstawiłem ten wskaźnik na rysunku 2.4, przyjąwszy 15 razy większą skalę niż na rysunku 2.3. Zacznijmy od szarego słupka po prawej. Semai to plemię łowiecko-ogrodnicze opisane w książce The Semai: A Nonviolent People of Malaya i za wszelką cenę unikające stosowania przemocy. Wśród Semai zabójstw rzeczywiście jest niewiele, ale też samych Semai jest bardzo mało. Antropolog Bruce Knauft dokonał stosownych obliczeń i wyszło mu, że wskaźnik zabójstw wynosi tam 30 na 100 000 rocznie, co lokuje się w przedziale najbardziej niebezpiecznych amerykańskich miast w najbardziej brutalnych latach i trzykrotnie przewyższa wskaźnik amerykański w najgorszej pod tym względem dekadzie. Wykonanie prostego działania arytmetycznego pozwoliło również zweryfikować pokojową reputację !Kung, opisanych w książce The Harmless People, a także zamieszkujących środkową Arktykę Innuitów (Eskimosów), którzy zainspirowali autora książki Never in Anger. Ci rzekomo nieszkodliwi, nieagresywni, wolni od gniewu ludzie nie tylko mordują się wielokrotnie częściej niż Amerykanie i Europejczycy, ale też wskaźnik zabójstw u !Kung obniżył się o jedną trzecią, kiedy ich terytorium znalazło się pod kontrolą rządu Botswany, tak jak to przewidywała teoria Lewiatana.
Spadek odsetka zabójstw po wprowadzeniu kontroli rządowej jest dla antropologów tak oczywisty, że rzadko dokumentują to zjawisko liczbowo. Rozmaite warianty "pax", o których czytamy w książkach historycznych - Pax Romana, Islamica, Mongolica, Hispanica, Ottomana, Sinica, Britannica, Australiana (na Nowej Gwinei), Canadiana (na północno-zachodnim wybrzeżu Pacyfiku) i Praetoriana (w Republice Południowej Afryki) - odnoszą się do zmniejszenia częstości najazdów zbrojnych, waśni rodowych i wojen na terytoriach, które znalazły się pod kontrolą skutecznego rządu. Imperialne podboje i rządy bywają brutalne, ale ograniczają przemoc pomiędzy podbitymi ludami. Proces pacyfikacji jest tak silny i powszechny, że antropolodzy często traktują go jako metodologiczną uciążliwość. Jest absolutnie oczywiste, że ludy, które znalazły się pod kontrolą rządu, będą mniej walczyły, toteż po prostu nie uwzględnia się ich w badaniach nad przemocą w społeczeństwach autochtonicznych. Efekt ten jest zauważalny dla samych zainteresowanych. Pewien mieszkaniec Nowej Gwinei w następujący sposób wyraził się o Pax Australiana: "Życie było lepsze, odkąd przyszedł rząd, można było teraz jeść bez patrzenia przez ramię i można było wyjść rano z domu się wysikać bez obawy, że zostaniesz zastrzelony".
Antropolożki Karen Ericksen i Heather Horton określiły ilościowo, w jakim stopniu rząd odwodzi społeczeństwo od krwawej zemsty. Po przejrzeniu 192 tradycyjnych badań ustaliły, że w społeczeństwach zbierackich rozpowszechniona była zemsta "jeden za jednego", a w społeczeństwach plemiennych, które nie zostały spacyfikowane przez rząd kolonialny lub narodowy, często występowały waśnie rodowe, zwłaszcza jeśli kultura danego plemienia kładła ponadprzeciętny nacisk na pojęcie honoru. Rozsądzanie sporów przez trybunały i sądy było natomiast rozpowszechnione w społeczeństwach, które znalazły się pod kontrolą scentralizowanego rządu albo też dysponowały zasobami i zasadami dziedziczenia, które zwiększały opłacalność stabilizacji społecznej.
Do tragicznych paradoksów drugiej połowy XX wieku należy fakt, że kiedy kolonie w świecie rozwijającym się zrzuciły pęta europejskich rządów, często powracały do wojennych obyczajów, ale w znacznie bardziej niebezpiecznej wersji, z nowoczesną bronią, zorganizowanymi milicjami i mniejszym posłuszeństwem młodych ludzi wobec starszyzny plemiennej. Jak się przekonamy w następnym rozdziale, zjawisko to stanowi przeciwstawny nurt wobec historycznej redukcji przemocy, ale też wskazuje na rolę Lewiatana jako czynnika sprawczego tej redukcji.
CYWILIZACJA JAKO ŹRÓDŁO CIERPIEŃ
A zatem czy Hobbes miał rację? Po części tak. W naturze człowieka znajdujemy trzy zasadnicze powody konfliktu: zysk (najazdy rabunkowe), bezpieczeństwo (najazdy prewencyjne) i reputacja (najazdy odwetowe). Dane liczbowe potwierdzają, że "gdy ludzie żyją, nie mając nad sobą mocy, która by ich wszystkich trzymała w strachu, to znajdują się w stanie, który się zwie wojną" oraz że w takich warunkach żyją w "bezustannym strachu i niebezpieczeństwie gwałtownej śmierci".
Ale ze swojego fotela w XVII-wiecznej Anglii Hobbes musiał się w wielu rzeczach pomylić. Mieszkańcy społeczeństw niepaństwowych szeroko współpracują ze swoimi współplemieńcami i sojusznikami, więc ich życie bynajmniej nic jest samotne i nie zawsze jest nędzne i brutalne. Nawet jeśli co kilka lat angażują się w najazdy i bitwy, pozostawia to mnóstwo czasu na zbieranie pożywienia, ucztowanie, śpiewanie, opowiadanie historii, wychowywanie dzieci, opiekę nad chorymi oraz inne konieczności i przyjemności życiowe. We wstępnej wersji jednej z moich wcześniejszych książek beztrosko nazwałem Yanomami "drapieżnym ludem", odwołując się do tytułu słynnej książki antropologa Napoleona Chagnona. Znajomy antropolog napisał na marginesie: "Czy niemowlęta są drapieżne? Czy staruszki są drapieżne? Czy jedzą drapieżnie?"
A czy ich życie było nędzne? Trudno tutaj o jednoznaczny obraz. Nie ulega wątpliwości, że w społeczeństwach bez zorganizowanego państwa "nie ma wygodnego budownictwa; nie ma narzędzi do poruszania i przesuwania rzeczy, co wymaga wiele siły; nie ma wiedzy o powierzchni ziemi ani obliczania czasu [.., ] ani sztuki słowa", ponieważ trudno jest to wszystko stworzyć, jeśli wojownicy z sąsiedniej wioski ciągle budzą cię zatrutymi strzałami, porywają kobiety i podpalają chaty. Ale pierwsze ludy, które zrezygnowały z łowiectwa i zbieractwa na rzecz osiadłego trybu życia i rolnictwa, zapłaciły za to niemałą cenę. Spędzanie całych dni za pługiem, żywienie się zbożem o wysokiej zawartości skrobi i gniecenie się na małej przestrzeni z trzodą chlewną i tysiącami innych ludzi może być niebezpieczne dla zdrowia. Badania szkieletów przeprowadzone przez zespół Steckela pokazują, że w porównaniu z łowcami-zbieraczami pierwsi mieszkańcy miast byli anemiczni, często zapadali na choroby zakaźne, mieli zepsute zęby i byli około siedmiu centymetrów niżsi. Niektórzy bibliści sądzą, że opowieść o wygnaniu z raju to kulturowe wspomnienie o przejściu od zbieractwa do rolnictwa: "W pocie czoła chleb swój spożywać będziesz".
Dlaczego zatem nasi przodkowie opuścili raj? Wielu z nich nie miało wyboru: tak bardzo się rozmnożyli, że wpadli w maltuzjańską pułapkę i nie byli w stanie wyżywić się owocami natury, toteż musieli zacząć sami uprawiać żywność. Państwa pojawiły się później, a zbieracze żyjący na terytoriach granicznych mogli albo się zasymilować, albo wytrwać przy swoich dawnych obyczajach. Dla tych, którzy mieli wybór, raj mógł być za bardzo niebezpieczny. Kilka spróchniałych zębów, jakiś ropień i parę centymetrów wzrostu mniej było niewielką ceną za pięciokrotny wzrost prawdopodobieństwa, że nie przebiją cię włócznią.
Zwiększenie szans na naturalną śmierć pociągnęło za sobą jeszcze jedną niedogodność, którą następująco streścił rzymski historyk Tacyt: "Dawniej cierpieliśmy skutki przestępstw; teraz cierpimy skutki praw". Historie biblijne, sugerują, że w celu utrzymania dyscypliny pierwsi królowie siali wśród swoich poddanych postrach za pomocą totalistycznych ideologii i brutalnych kar. Wyobraźmy sobie gniewne bóstwo bacznie obserwujące każdy ruch człowieka, poddanie życia codziennego zespołowi arbitralnych przepisów, kamienowanie za bluźnierstwo i nonkonformizm, królów mających prawo zabrać dowolną kobietę do swojego haremu albo przeciąć niemowlę na dwoje, przybijanie do krzyża złodziei i przywódców sekt. W tych aspektach Biblia wiernie odzwierciedla rzeczywistość. Naukowcy badający kształtowanie się państw zwrócili uwagę, że pierwsze państwa były nieegalitarnymi teokracjami, których elity zapewniały sobie przywileje ekonomiczne, narzucając niższym warstwom brutalny pokój.
Trzech naukowców zbadało dużą grupę reprezentacyjnych kultur, aby obliczyć korelację pomiędzy polityczną złożonością społeczeństw a absolutyzmem i okrucieństwem. Archeolog Keith Otterbein wykazał, że społeczeństwa z bardziej scentralizowaną władzą częściej zabijały kobiety podczas wojen (w odróżnieniu od ich uprowadzania), trzymały niewolników i składały ofiary z ludzi. Socjolog Steven Spitzer ustalił, że złożone społeczeństwa częściej kryminalizują czyny, które nie pociągają za sobą ofiar, takie jak świętokradztwo, dewiacje seksualne, nielojalność i czarownictwo, a sprawców karzą torturami, okaleczeniem, niewolą i egzekucją. Historyczka i antropolożka Laura Betzig wykazała z kolei, że złożone społeczeństwa częściej rządzone są przez despotów, czyli władców, którzy z urzędu rozstrzygają wszystkie konflikty na swoją korzyść, którzy mogą bezkarnie zabijać i którzy mają do swojej dyspozycji wielkie haremy. Betzig stwierdziła, że tak rozumiany despotyzm występował u Babilończyków, Izraelitów, Rzymian, mieszkańców Samoa i Fidżi, Khmerów, Azteków, Inków, Natchez (znad dolnej Missisipi), Aszanti i innych królestw afrykańskich.
Zatem w obszarze przemocy pierwsze Lewiatany rozwiązały jeden problem, ale stworzyły inny. Ludzie rzadziej padali ofiarą zabójstw albo wojny, ale trafili pod but tyranów, duchownych i kleptokratów. Łączy się z tym mniej sympatyczne znaczenie słowa "pacyfikacja": nie tylko zaprowadzenie pokoju, ale także narzucenie absolutnej kontroli przez autorytarny rząd. Na rozwiązanie tego drugiego problemu trzeba było zaczekać kolejnych kilka tysiącleci, ale w wielu obszarach świata ludzie wciąż się tego nie doczekali.