Wszystko, czyli mało Wszystko o Stanie Tymińskim to
z górą stustronicowy wywiad z Romanem Samselem, człowiekiem, który był
"murzynem" Tymińskiego, który Tymińskiego sprowadził do Polski, który -
jak powiadają niektórzy - wręcz Tymińskiego wymyślił. Ewentualność, iż widoczną - choć
charakterystyczną - rolę w naszym życiu politycznym odegrała (odgrywa?)
wymyślona postać literacka, należy uznać za kolejne w gruncie rzeczy
potwierdzenie naszych przewag i pierwszeństwa naszych reform. W innych krajach
do polityki i władzy garną się twórcy literatury, u nas sama literatura w
swej niedookreślonej i quasi-bytowej substancji zgarnia część elektoratu. Dzieje życia Stana Tymińskiego opowiada
Samsel z prostotą. Stan jako młody chłopiec wyjechał do Szwecji. Nie chciano
mu początkowo dać paszportu, ale Stan paszport wyprosił. Poszedł do urzędu,
powiedział, że nie ma już pieniążków, i zapłakał. Naczelnik, widząc co
się dzieje, widząc jak temu młodemu człowiekowi, co mówię: młodemu człowiekowi,
dziecku, dziecku jeszcze, naczelnik - widząc jak temu dziecku w wielkim
szlochu trzęsą się ramionka i okularki mgłą zachodzą
- sam się rozpłakał i z płaczem paszport wydał. Stan pojechał do
Szwecji, ale i tam nie wiodło mu się najlepiej. Pracował u farmera przy
uprawie róż. Farmer nie płacił, róże kłuły i w efekcie Stan osłabił
sobie wzrok. Głodował, "zbierał wieczorami z pola zmarzniętą już
brukiew, żeby cokolwiek włożyć do ust". Trzeba przy tym pamiętać, że
Szwecja to nie jest kraj w brukiew opływający. Niebawem więc Stan całą
brukiew zebrał i zrobił wówczas jedyną rzecz, którą myślący człowiek
robi w takiej sytuacji: udał się do konsulatu kanadyjskiego. Kanadyjczycy z kolei - widząc w drzwiach wynędzniałego
studenta z Polski przeżuwającego ostatnią szwedzką brukiew - zrobili to,
co zawsze robią w takich sytuacjach: dali Stanowi 315 dolarów na bilet do
Kanady. Stan poleciał do Kanady i tam zajął się naprawą starych i zepsutych
radioodbiorników. Powszechnie wiadomo, że naprawianie starych i zepsutych
radioodbiorników to jest w Kanadzie po prostu żyła złota. Kanadyjczycy są
bardzo przywiązani do swych starych i zepsutych radioodbiorników, nie wyrzucają
ich, nie kupują nowych, z dziwnym natomiast i godnym lepszej sprawy uporem
reperują ulubione pioniery i szarotki. Stan znał się na tym, był kiedyś
zapalonym krótkofalowcem, nic też dziwnego, że już na lotnisku nie mógł się
opędzić od niosącej wraki lampowych odbiorników klienteli. Wkrótce Stan
stanął na nogi. Mijały lata. Kanadyjski raj zaczął Staną
mierzić swym czysto materialistycznym i wypranym z duchowości stosunkiem do życia.
W poszukiwaniu duchowych aspektów Stan wyruszył do Peru. Zaznał tam indiańskich
wtajemniczeń, założył telewizję kablową oraz otworzył na brzegu Amazonki
restaurację, którą w jego imieniu prowadzi Rosjanka nazwiskiem Tierieszkowa. Jeśli idzie o słynne wtajemniczenia, to Samsel
nie opisuje wtajemniczeń Stana, opisuje wtajemniczenia swoje, on bowiem (Samsel)
również został wtajemniczony i poddany egzaminowi woli. Wtajemniczenie
Samsela polegało na tym, że w towarzystwie Stana oraz Indian pojechał on w głąb
dżungli, do hacjendy Tymińskiego. Flaszkę mieli Indianie. Po przybyciu na
miejsce Samsel wypił dwie miarki, w rezultacie czego miał następujące
objawy: najpierw poczuł ciepło w głowie, potem siedział okrakiem na ławce,
potem ganiał po łące, a na koniec wydawało mu się, że widzi swych
warszawskich znajomych; mieli oni wszakże zamiast ludzkich twarzy świńskie
ryje. Stan podobnym wtajemniczeniom poddawał się sześć razy i - jak mówi
jego autor - tylko raz mu nie wyszło. Osobną część książki stanowi rozdział
zatytułowany Katharsis. Nie jest to rozmowa z Samselem, ale przez niego
samego spisany opis jego (Samsela) ukrzyżowania. Celem odkupienia swej
komunistycznej przeszłości, przynależności do PZPR i "Trybuny Ludu"
Samsel zgodził się, by Tymiński wraz z grupą przyjaciół ukrzyżował go.
Trzeba powiedzieć, że w trakcie lektury tego fragmentu chyba jedynie ręce
ukrzyżowanego Samsela nie opadają. "To nie wiedziałeś, baranie, że była
zabroniona wolna prasa. Nie wiedziałeś, że generał Świerczewski kazał
rozstrzelać młodych żołnierzy [...] za przynależność do Armii Krajowej.
To nie wiedziałeś, cepie, że Breżniew wyrzucił Sołżenicyna z
Rosji..." - szepcze do siebie autor leżący na prowizorycznym krzyżu i
wygarnia samemu sobie szczerą, choć bolesną prawdę. Otóż
Roman Samsel, autor - jak dowiadujemy się z okładki - około 20 książek
(ich dokładna liczba jest, jak się okazuje, nieustalona), powinien wiedzieć,
że w tego typu - powiedzmy: ryzykownej - literaturze
obowiązuje zasada indywidualnej szczerości. By być choć śladowo
wiarygodnym, autor, bohater czy też narrator winien przed pokutą mówić o
swoich, a nie Breżniewa, winach. Wśród rozlicznych wiadomości i sprostowań
dotyczących Staną Tymińskiego jedno, moim zdaniem, zasługuje na szczególniejszą
uwagę. W pewnym miejscu wyraża mianowicie Roman Samsel przypuszczenie, iż
Stanisław Tymiński wszystko, co miał, wydał na kampanię wyborczą. Drobny
ten, niepewny i plotkarski szczegół mógłby może - ujawniony wcześniej
- mieć znaczenie dla cechującego się bezkompromisowością
elektoratu Tymińskiego. A i teraz jest nie bez znaczenia. Rozmowę z Romanem Samselem przeprowadziła Małgorzata
Waloch. Sprostała zadaniu dzięki pomocy rodziny. Książkę opracował Jacek
Waloch, a o redakcję techniczną zadbał Eugeniusz Waloch. Czytelnik musi
borykać się z tym kuriozum sam, musi też, jeśli pragnie zaznać
wtajemniczenia, wydać dwadzieścia tysięcy. Nie jest to dużo, ale nieraz jest
to wszystko. 1991 Młodzi z "brulionu" Maluś, maluś, maluś Witold Gombrowicz Złożyli niedawno wizytę w naszej redakcji [Tygodnik
Powszechny - AK] redaktorzy pisma młodzieżowego "bruLion". Paru ich było, natychmiast
po wejściu wszyscy małe, białe tomiki z wierszami z kieszeni jęli wyciągać,
z prostotą je rozdawali i widać było, że na żadne formy wdzięczności nie
czekają, że dają, bo dają, więc my, starzy, nie bardzo wiedzieliśmy, co
czynić, żeby młodych nie urazić i przesadnym dziękowaniem się nie zbłaźnić. - Prosimy, prosimy na pokoje, panowie widzą,
remont u nas - pokrzykiwaliśmy i popatrywaliśmy po sobie speszeni nieco, bo
ciekawi byliśmy, co tych młodych do nas sprowadza, coś ich wszak ważnego
sprowadzać musiało, myśl, że o tomiki idzie, że chodzi o to, by małe, białe tomiki zrecenzować, przyszła nam do głowy, bo oczywiście radzibyśmy
tomiki młodych recenzowali, ale tu musiało o co innego chodzić, tu o jakąś
sprawę bezkompromisową iść musiało, i rzeczywiście szło, bo gdyśmy
siedli, młodzi z chlebaków z kolei magnetofony i mikrofony jęli wyjmować i z
młodzieńczą bezkompromisowością do ust nam przykładać. Co my, redaktorzy
"Tygodnika", o "bruLionie" sądzimy, pytali, bo Jubileusz "bruLionu",
bo "bruLion" i w radiu, i w telewizji niebawem zasiądzie
i wszystkie środowiska się wypowiadają, więc i my mamy możność na temat
"bruLionu" się wypowiedzieć. - No, pismo żywe, młode, butne, wszystkie
wady i zalety młodości mające - odpowiadamy radzi, że o nic gorszego nie
pytają. - Ale konkrety, konkrety - pyta jeden najporządniej
ubrany i przyjaźnie mikrofonem po szczęce tryka. - No, żywe, dobrze redagowane, butne, młode,
świeże, ciekawe, wady, zalety młodości, w młodości przyszłość - jeden
przez drugiego się przekrzykujemy, bo jednak - czujemy - coś zaczyna w
powietrzu wisieć. I faktycznie, tamci snadź cierpliwość tracą,
jeden popluwać zaczyna, drugi słowo okropne wypowiada (ale na szczęście
remont pełną parą idzie i nie słychać), a trzeci sam do mikrofonu jadowicie
cedzi: - A Skandal-Prowokacja-Profanacja-Żydzi-Bataille-Obraza
Boska-Celine... - Coś tam było - powiada nasz kierownik
działu poetyckiego - coś pamiętam, ale przecież my dobre, nie złe rzeczy pamiętamy, ja sam
- powiada kierownik i rękę na sercu kładzie - nie
Wybryk, ale raczej klasykę w pamięci przechowuję. Na przykład numer - mówi
z tryumfalną ulgą w głosie - numer o Brodskim świetny. W nich jakby piorun strzelił, świetny-świetny,
mną w ustach to słowo niczym przekleństwo najobrzydliwsze i jeden do
drugiego, przeniknięty ohydą i pogardą, zjadliwie pokrzykuje: świetny-świetny! Nasz sekretarz redakcji, co z tyłu stał, półgłosem
powiada, że chwalenie ich, choćby i szczere, zgubę nam przyniesie, że oni
nie pochwały i aprobaty, ale przygany i chłosty oczekują i że zaraz
prowokować zaczną. I - jak zawsze - miał nasz sekretarz rację, długośmy
nie czekali, a tu ich Szef, pięknie w koński ogon uczesany, na przód się
wysuwa i mówi: - A w Warszawie powiadają, że wy tu, jak
tylko na okładkę "bruLionu" spojrzycie, spowiadać się musicie. Cisza się zrobiła, ale na chwilę tylko, bo
filar nasz niezawodny, Rzecznik i Prezes (choć już rzecznikiem ani prezesem
nie jest, ale dla nas jest i będzie zawsze), jak zwykle skrajnie rozumnie i
wyrozumiale przemawiać począł. - Chłopcy - powiada Prezes - rozumiem
was. Wy młodzi jesteście i dla was świat jest piękny i pełen harmonii. Jak
to powiada poeta, murarz domy buduje, krawiec szyje ubrania i wy, młodzi, macie
prawo tak sądzić, wy sądzicie, że u nas nieustanne modlitwy i pacierze trwają,
że w "Gazecie Wyborczej" komisja co rano sprawdza gotowość urny i goździkiem
wita pierwszego głosującego, że w, dajmy na to, "Tygodniku Solidarność"
redaktorzy raz po raz chorągwie rozwijają, za ręce się biorą i stare pieśni
nucą, i dobrze chłopcy, że tak sądzicie, bo pięknie by było, gdyby tak było.
Ale - tu Prezes głos wzmocnił - świat jest skomplikowany i wy przecież
już trochę o tym uczyliście się, już to i owo musieliście przecież
przerabiać. Ja wiem, że od nauki wiele spraw odciąga, ja wiem, że wy w piłeczkę
się bawicie, i doskonale, bawcie się w piłeczkę, ja wiem i nie ma co tego
ukrywać, że wy już i dziewczętami zaczynacie się interesować, i dobrze,
interesujcie się, zwracajcie uwagę, jak są inne, ale i na naukę, na naukę
czas być musi - zakończył Prezes z mocą, a nam aż się
klaskać zachciało, tak dobrze powiedział. Ale ich Szef za swój ogon koński się chwycił
i w jakimś zatraceniu potrząsać nim zaczął, jakby nie ogonem, a zabobonem
jakimś groził, a inny, co obok stał, litanię jakąś plugawą począł mówić,
aurobindoprabhupada-aurobindoprabhupada, jak w szale krzyczał i siarczyście,
i piekielnie się zrobiło, i istotnie było jasne, że nie odstąpią, póki się
ich nie zadowoli, a nie zadowoli się ich, póki się im jakiej przykrości nie
powie. - Mnie - mówię - w jednym numerze nie
podobał się tekst niejakiego Celine'a - choć cicho mówiłem, natychmiast,
jak tylko słowa "nie podobał się" usłyszeli, przyjaźnie zamilkli - nie podobało mi się tłumaczenie
- mówię, choć głos mi się trochę łamie,
bo trochę wstyd powiedzieć, ale przecież mówię - nie podobało mi się tłumaczenie,
bo tłumacz za moją żoną wściekle gania... A poza tym - już teraz śmiało
i wyraziście dodaję - Profesor Błoński, Profesor Błoński o tych sprawach
pisał. Dopieroż ci się zgiełk i rumor podniósł.
Dopieroż wiwatować i chlebaczki pod sufit ciskać poczęli. - Błoński nasz! - krzyczeli. - On z nami!
Profesor nasz! My z Nim! Błoński nasz! Nasz! Nasz ci On! Stropili nas tą, jak widać było,
nieskrywaną i szczerą euforią. Nie udawali, nie blefowali, coś prawdziwego
za tym kryć się musiało i my w desperacji na drzwi do gabinetu Naczelnego
wiodące zaczęliśmy pozierać, bo przecież w tej niepewnej chwili tylko
Naczelny mógł rzecz sprawdzić, tylko On mógł do Profesora zadzwonić i
zapytać: Jasiu, czyjżeś Ty? Ale śmiałości i refleksu nam brakło, a
zresztą i oni szli już hurmą ku wyjściu, piłeczką się bawili, a piłeczkę
mieli nie gumową, ale prawdziwą węgierską futbolówkę, najnowszy też numer
"bruLionu" na wierzch wyjęli i w rozmaitych miejscach wydrukowane tam
paskudne słowa czytali i śmiali się, śmiały się, łobuzy, apokaliptycznym
śmiechem, moc w nich snadź była wielka, bo nie tylko przeciw nam, ale i
przeciw światu się śmiali, i ze śmiechem wyszli. A nam małe, białe tomiki z wierszami pełnymi młodzieńczych
uniesień zostały. A i w tym numerze "bruLionu", co z niego czytali i
co go na biurku Pani Janeczki zostawili, coś się znalazło. Jak się z tego
numeru wszystkie brzydkie słowa wycięło, to ciekawy tekst autora - wprawdzie
niemłodego, bo Gustawa Flauberta - do czytania został. 1991 Pożegnalny list miłosny My, czytelnicy prozy Pana Tadeusza
Konwickiego, piszemy ten pożegnalny list miłosny, by nakreślić smętny
koniec naszych czytelniczych uczuć, a także by wspomnieć czasy, kiedy były
one - nasze uczucia - bardziej płomienne. Kochaliśmy go jak brata, powiada
poeta. Jeśli idzie o Pana Konwickiego, to my, jego czytelnicy, kochaliśmy go
jak brata, ojca, matkę i córkę, żonę i kochankę razem wziętych. Słowo
"czytelnicy" też tu mało mówi, bo my jesteśmy, czy też niestety byliśmy,
jego adoratorami, miłośnikami, fanami, wyznawcami. Tak jest, bywali wśród
nas tacy, którzy w przedśmiertnej godzinie błagali, by im włożyć do trumny
Kalendarz i klepsydrę, bywali
tacy, którzy całe strony ryli na pamięć, i jedynym językiem, jakim z czasem
umieli, czy też mogli, się posługiwać, były wsiąkłe w ich krwiobieg
cytaty z powieści. Były wśród nas małżeństwa, które chciały, a nie mogły
się rozejść, nie mogły, bo przy podziale biblioteki każde chciało zachować
Konwickiego w całości, i w końcu zostawali ci nieszczęśnicy razem nie
dlatego, żeby być ze sobą, ale żeby ukochanego pisarza nie porzucać. Ach!
czym może być miłość do literatury, czym może być
adoracja autora, do jakich wzlotów i do jakich upadków może ten nałóg
doprowadzić! W Zorzach wieczornych, swej najnowszej książce,
która jest powodem niniejszej epistoły, Autor opisuje postać zdesperowanego
czytelnika, co domaga się odeń ściślejszych danych w przepisie na antyłupieżową
miksturę nieściśle zreferowaną w Małej Apokalipsie. Piękny przykład
i pięknie pokazujący budujące działanie literatury pięknej. Ale przecież
znamy i takich, co podane w tamtej powieści receptury nie tylko na łupież,
ale i na zaparcie stosowali, choć żadna z tych dolegliwości ich nie nękała.
Przecież i tacy do naszego bractwa należeli, co za jeden kłaczek z sierści
kota Iwana gotowi byli każdą zbrodnię popełnić. I ci, co ile razy przyszło
im stać w kolejce, w dziwny błogostan zapadali, bo roiło im się, że zstąpili
na ziemię ze stron Kompleksu polskiego. To my wydzwanialiśmy do niego,
by tylko usłyszeć ten dziwny, niski i chrypliwy głos, i zaraz, przerażeni
jego bliskością, co wydawała nam się bliskością jakiejś nie z tego świata
osoby, odkładaliśmy słuchawkę. To my do tego stopnia jego wileńskością
i litewskością byliśmy zafascynowani, że ze szczególną czułością spoglądaliśmy
na tamte krainy; choć z innych stron pochodzący, nieraz za sprawą tej
magicznej prozy czuliśmy się na wskroś Litwinami. Ci z nas, w których żyłach
nawet kropla krwi litewskiej nie płynęła, ni stąd, ni zowąd podnosili wzrok
znad kart Konwickiego i czuli w sobie prawdziwie wileńskie uniesienia. Gorzej
nawet bywało - myśmy nie tylko litewskich kresów, myśmy w swym szaleństwie
i stalinowskich ekscesów naszemu Mistrzowi zazdrościli. Myśmy razem z nim,
choć niektórzy z nas w pieluchy wtedy sikali, przełom
październikowy przeżywali, myśmy razem z nim legitymację partyjną oddawali,
myśmy razem z nim do podziemia zstępowali. Jeśli jakiś cień wątpliwości w naszych
duszach się pojawiał, tłumiliśmy go natychmiast i z fanatyczną gorliwością
okłamywaliśmy samych siebie. Gdy w trakcie lektury na przykład Nowego Światu
i okolic jakiś epizod nieoczekiwanym banałem nas poraził, to Mistrz! to
Mistrz! - krzyczeliśmy - świadomie banału używa, celowo po banał sięga,
banał w swej litewskiej chytrości banałem zwalcza, banalność totalitaryzmu
banałem anegdoty razi. Gdy Bohiń niektórym z nas zbyt mało
drapieżną się wydała, z miejsca drudzy ich rozterki wyższą świadomością
Autora tłumaczyli. To świadomy zabieg literacki - mówili - ucieczka w
czas sielski, niepowtarzalna atmosfera dworkowego romansu, jakże Mistrz zresztą
i w tym czysto, zdawać by się mogło, rzemieślniczym produkcie jest wierny
sobie, zwróćcie uwagę, jak tu wszyscy niczym w Kompleksie polskim chodzą
za sobą gęsiego, w poszukiwaniu cudzego życia, w poszukiwaniu utraconego
czasu. I wierzyliśmy, dawaliśmy się efektownym formułom przekonywać. W dyskusjach nad Rzeką podziemną czy też
Wschodami i zachodami księżyca raczej nie braliśmy udziału, bo przysłowiowy
czerw wątpliwości zżarł nas już jednak od środka i nie chcieliśmy go
karmić jakimś nieopatrznym sądem. Wiedzieliśmy, że nasza rzecz czekać, w
ubóstwieniu Autora byliśmy już cokolwiek zdegenerowani. Już nie Jego miłośnikami,
ale sługami i lokajami się staliśmy, a zadanie lokajstwa w dniach niemocy
Pana jest proste: zachowywać się cicho i czekać, aż Pan moc odzyska, aż z
dobrze znanej kanapy znów się - zamiast cieniutkiego
popiskiwania - ryk lwa rozlegnie. Imperia tymczasem runęły, zmieniły się mapy,
niedługo zapewne na Stadionie Śląskim albo - jeszcze lepiej - na
Stadionie Wojska Polskiego mecz piłkarski Polska-Litwa się odbędzie. Co jak
co, ale wulkaniczna rzeczywistość naszego skłonnego do nie byle jakich
erupcji pisarza, byliśmy pewni, zasili. I zobaczyliśmy w księgarni okładkę
jego nowej książki, i nabyliśmy ją, rzecz jasna, z nostalgią wspominając
czasy, kiedy tylko dla nas, wybranych, był z trudem osiągalny, i otwarliśmy
jeszcze na ulicy i przeczytaliśmy zdanie: "Pośrodku Europy uśpione w
letargu totalitaryzmu narody jeden po drugim odzyskują niepodległość".
No nic - myślimy - może to cytat, może polemika z jakimś artykułem w
gazecie, może Mistrz z publicystyczną swadą warsztat poszerza. Wcześniej
trzeba zajrzeć, coś wcześniej na ten temat musi być powiedziane. I
pokartkowaliśmy na początku, i znów nam w oko następujący cytat wpada: "A
za oknami wielki sezon nowości. Walą się stare porządki, sięgają po wolność
kraje, o których myśleliśmy, że dawno umarły. Coś się stało - jak
powiadają ludzie". Już wiemy, że lepiej dalszych zawartości dzieła nie
sprawdzać, już wiemy, że lepiej dalej milczeć i czekać. Ale jak długo
jeszcze? Jakże to tak: "za oknem wielki sezon nowości". To już przecież
mistrz Pana Konwickiego, Pan Gombrowicz, napisał, jak niezręcznie mu było
wielką historię referować: "Tam za Lasem, za Gumnem trwoga i skaranie boże
i jakby się na co zanosiło". Drugą wojnę światową miał Pan
Gombrowicz na myśli i skutecznie rzecz wyraził, bo co innego powiedzieć: za
Gumnem się zanosi, a co innego: za oknem nowe idzie. I co jeszcze w Zorzach wieczornych nasz
Arbiter nam mówi? Że Australia wysoko pod względem technologicznym stoi? Że
w Japonii Japonki żyją i schludny i przyjemny dla oka wygląd mają? Człowiek
oczy przeciera i po dawne argumenty chce sięgać, że banał banałem, że
Mistrz teraz jakby do nas widokówki z dalekich krain przysyła, człowiek sięga
po te argumenty - i gest sięgania w połowie przerywa. Portret Tyrmanda
dziwaczny, zbudowany z butelki wina, pudełka zapałek i parówki z bułką, i
niczego w tym portrecie poza butelką wina, bułką i parówką nie ma. Wywody o
ekshibicjonizmie własnym i cudzym, owszem, jak najbardziej na miejscu. Ale
przecież jest to kategoria, która nie tylko opisom kopulacji może towarzyszyć,
jeśli ktoś kolejny raz opisuje, jak to ze smakiem mości sobie miejsce na
kanapie, to przecież i ten opis układania się do pracy (bo Pan Konwicki na leżąco
pisze) stać się może bezwstydnie ekshibicjonistyczny. My oczywiście dalej
jesteśmy gotowi przyjść, wziąć na bary ten tapczan i Pana Konwickiego na
nim niczym na postumencie po Polsce i świecie nosić. Ale niechże przedtem Pan
Konwicki po staremu zaryczy, niech da głos albo przynajmniej zamiauczy jak kot
Iwan. Kot Iwan, owszem, był postacią literacką. W Zorzach wieczornych sportretowana
jest cała rodzina pisarza. I czegóż my się dowiadujemy? Ze zięć chirurg?
Serdeczne gratulacje, też radzi jesteśmy. Jest też w powieści smaczny kąsek
"klasycznego Konwickiego", proza enigmatyczna, zmysłowa, nostalgiczna i
nastrojowa - słowem taka, jaką nasz autor zawsze o każdej porze dnia i nocy
potrafi z palcem w oku wykonać. Dobre i to na osłodę. Może zresztą zbyteczne są nasze
rozpacze, zdziwienia. Zdesperowani tym, co się dzieje - bo przecież każdy
z nas ma w zanadrzu jakąś dramatyczną albo liryczną historię
o zdobywaniu albo o czytaniu książki Pana Konwickiego, o życzliwej księgarce,
co wyniosła z zaplecza ostatni egzemplarz Kalendarza i klepsydry, albo o
oczach ślepnących nad ranem po całonocnej lekturze licho odbitej na
powielaczu Małej Apokalipsy, więc zdesperowani, że po takiej przeszłości
taka przyszłość, kiedy może człowiek będzie się zastanawiał, czy w ogóle
kupować następną książkę autora - zdesperowani więc do cna, postanowiliśmy
jeszcze na wszelki wypadek zapytać Kogo Poważnego i Znającego się na Rzeczy,
jak to jest. I spotkaliśmy pewnego dnia Kolegę Pana Konwickiego, też Pisarza
Poważnego, również swych wyznawców mającego, choć chyba nie tak licznych i
nie tak barwnych jak my, konwicczycy. I zapytaliśmy Go, jak to jest, że Pan
Konwicki pisze coraz gorzej. A pan Szczepański pyknął z fajki i powiedział:
"Ja mu się nie dziwię". Więc i my może niepotrzebnie się dziwimy, bo
się nie ma czemu dziwić? 1992 Nagonka W Polsce trwa obecnie nagonka na jednego z
najwybitniejszych pisarzy polskich - Łysiaka. O tym, iż Łysiak jest jednym
z najwybitniejszych pisarzy polskich, można dowiedzieć się z wywiadu z Łysiakiem,
który opublikowała "Gazeta Polska". Z tego samego źródła pochodzą
informacje o nagonce na Łysiaka. "Od kilku miesięcy nie było prawie
tygodnia - powiada w wywiadzie Łysiak - żebym nie oberwał w którymś z
mediów. Myślę, że potrwa to jeszcze długo". Istotnie. Wystarczy wziąć
do ręki jakąkolwiek gazetę, by zorientować się, że nie ma tam ani słowa o
Łysiaku. Łysiak jest w każdej gazecie i na każdej stronie przemilczany.
Nagonka ta powtarza się w każdym numerze każdego dziennika, tygodnika i miesięcznika.
Nie nagonka, a prawdziwa obława na Łysiaka trwa w radiu i telewizji. W Łysiaka
wymierzone są wszystkie audycje muzyczne i sportowe. Łysiaka nie przypadkiem
nie ma w Randce, w ciemno i nie ślepym trafem nie zwycięża on w Kole
fortuny. O Łysiaku z premedytacją nie mówi się w Wiadomościach,
a prognoza pogody jest zawsze nie dla niego. Spikerki
specjalnie robią miny prześladujące Łysiaka, a reklamy blokują przeznaczony
dla Łysiaka czas antenowy. "Za komunizmu - powiada we wzmiankowanym
wywiadzie Łysiak - mnie i moją twórczość flekował w identyczny sposób
firmowy organ partii bolszewickiej >>Nowe Drogi<<. Wtedy obrywałem od
sekretarza KC Andrzeja Werblana, teraz od Michnika". I to się zgadza. "Nowe
Drogi" flekowały Łysiaka w ten sposób, że był na ich łamach raczej
nieobecny, w podobny sposób karci obecnie Łysiaka "Gazeta Wyborcza".
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego tak się działo? Dlaczego Polska była, jest
i zapewne, zgodnie z jego nadziejami, będzie wymierzona przeciw Łysiakowi?
Dlatego, że Polską rządzili i rządzą, i zapewne będą rządzić komuniści,
a Łysiak jest wymierzony przeciw komunistom, i to bardzo. Łysiak zawsze był w
opozycji antykomunistycznej. Był w niej w ten sposób, że nie publikował w
prasie podziemnej, nie wydawał w podziemnych wydawnictwach, nie podpisywał
protestów, nie brał udziału w demonstracjach i głodówkach. Nie siedział.
Wykonywanie bowiem wszystkich powyższych czynności było świadectwem nie
sprzeciwu i oporu, a uległości i serwilizmu. W komunistycznych kazamatach
przebywali nie opozycjoniści, a kolaboranci. "Rutynową metodą - powiada Łysiak - stosowaną przez czerwone służby w celu uwiarygodnienia szpicli w gronie
dysydentów i opozycjonistów było ciągle represjonowanie i wsadzanie takiego
szpicla do więzienia na jakiś czas. (...) Tak tworzono antykomunistycznych
bohaterów". A więc - według Łysiaka - im kto dłużej siedział w
komunistycznym więzieniu, tym był większym komunistą. Najbardziej oddanych
sobie ludzi komuniści zsyłali do łagrów, głodzili, torturowali, a w końcu,
by ich całkowicie w oczach opozycji uwiarygodnić,
rozstrzeliwali. Prawdziwi, nie zwerbowani przez komunistów opozycjoniści
trzymali się od komunistów z daleka. Celem wiarygodnego zmylenia komunistów
opozycjoniści ci wydawali książki w państwowych wydawnictwach, występowali
w telewizji, podróżowali po świecie, słowem, byli opozycjonistami całą gębą.
Łysiak, który znajdował się w czołówce opozycji tego typu, boleje obecnie
nad zamąceniem historycznego ładu. "Być może zdziwię pana - mówi - ale lepiej czułem się, żyjąc w komunizmie. Wtedy sytuacja była czysta jak
kryształ: po jednej stronie barykady czerwona bestia, po drugiej ty".
Dzisiaj niby dalej jest tak samo, bo przecież po jednej stronie barykady dalej
jest czerwona bestia, a po drugiej dalej Łysiak. Ale widocznie nie jest tak
samo. Widocznie rządzący obecnie Polską komuniści, którzy wyszli z
komunistycznych więzień, są dla Łysiaka gorsi od dawnych komunistów. Czyżby
dlatego byli oni dla Łysiaka gorsi, że nie wydają "Nowych Dróg", w
związku z czym "Nowe Drogi" są obecnie jedynym pismem, które Łysiaka
nie flekuje? To jest istotnie bardzo niewygodna perypetia. Trwa nagonka w
prasie, media prześcigają się w represjonowaniu Łysiaka, a jedne "Nowe
Drogi" nie biorą w tym udziału. Nie tylko nie biorą udziału. Nie tylko
nie publikują niczego o Łysiaku. Nie tylko nie biczuje Łysiaka na łamach
"Nowych Dróg" Andrzej Werblan. Pismo to w ogóle - snadź nie chcąc
brać udziału w nagonce - przestało wychodzić. Jest to bardzo dziwna i - trzeba tak powiedzieć
- delikatna sprawa. 1993 Jerzy Pilch "Rozpacz z powodu utraty furmanki", Kraków 2003
Jerzy Pilch - felietony