Życie
z dnia 2001-09-10
Robert
Krasowski
Pochwała kultury
masowej
Z góry się przyznaję: lubię kulturę masową. Śmieszą mnie jej
dowcipy, ciekawią jej bohaterowie. Nie potrafię z nią żyć nonstop, ale nie
ma serialu, którego bym nie znał, nie ma programu, którego bym nigdy nie
widział, nie ma gwiazdy, której bym nie rozpoznał. Mało tego. Mnie także,
jak i wszystkich, dotyczy ta prawidłowość, że stałymi odbiorcami tej
kultury są moi najbliżsi. Matka, wujowie, sympatyczna sąsiadka, uprzejmy
listonosz. Kiedy więc słyszę ataki na masowy gust, to wiem, że właśnie o
nich chodzi. I budzi się we mnie wrogość. Najbardziej irytujące jest
to, że krytycy kultury masowej udają, że nie ma ona historii, która
pokazałaby, jak przesadne są obawy na jej temat. Bo zrodziły się one sto
lat temu, wraz z narodzinami demokracji. Wtedy elity dostrzegły jak bawią
się masy, o czym marzą, czego chcą. I przeżyły szok. Zobaczyły, że władza
dostała się w ręce analfabetów, pozbawionych majątku, wierzących wszystkim
demagogom. Społeczeństwo masowe,
dyktatura mas czy wreszcie sławny "bunt mas" Gasseta – to były hasła,
które strącały elitom sen z powiek. O dziwo nic się nie stało. Dzięki
kulturze masowej. Bo to ona - i to w swych najgłupszych produkcjach -
ucywilizowała biedotę. Filmy, reklamy, supermarkety, choć nastawione na
komercyjne cele, przy okazji uczyły rzeczy ważniejszych niż subtelny gust.
Uczyły higieny, uczyły, że żony się nie bije, że z bólem idzie się do
lekarza. Z jej przekazów rodziła się potrzeba edukowania dzieci,
posiadania ładnych przedmiotów, dbania o własny wygląd. Ówczesne elity
widziały w tym jedynie pretensjonalność i tandetę. W teatrach wyśmiewano
się z fabuł popularnych melodramatów, z nieporadnego wykwintu pań
sklepowych, z pańskich póz fryzjerów. W rodzinnych wycieczkach do
supermarketów szukano złośliwych analogii do napadów na arystokratyczne
majątki, w czasie których zrewoltowane tłumy rozkradały pałace, a potem z
dumą paradowały z nocnikami na głowach. Mijały lata, a dzieci
wyśmiewanych "kulturowych półproduktów" zdobyły wykształcenie i wdarły się
na szczyty społecznej hierarchii. A społeczeństwo masowe stało się ostoją
stabilnej demokracji. Nawet ludzie stojący najniżej w hierarchii osobistej
kultury okazali się wystarczająco cywilizowani, by zrozumieć i docenić
demokratyczne reguły. I sprawiły to cywilizacyjna działalność kultury
masowej oraz rosnąca zamożność, które pozwoliła zrealizować masowe
marzenia. Tyle historii. W przypadku Polski niedawnej, bo to w ciągu
ostatnich 10 lat zginęła cywilizacyjna przepaść między Polakami. To, co
rozrywało rozwarstwienie majątkowe, umiejętnie zszywała właśnie kultura masowa. Wejdźmy dziś do supermarketu.
Kierowca nie różni się od klienta, którego wozi, a sprzątaczka od
doktorantki. Wszyscy szukają najładniej opakowanego serka, delikatnej
ściereczki do okularów, barwnej rękawicy kuchennej. Nawet papier toaletowy
wybierają pachnący. Dziś robotnik budowlany nie wygląda jak łajza, jak to
było jeszcze 10 lat temu. Ma ładny kombinezon, kolorową czapkę, a w teczce
kilka torebek kawy capuccino, którą wypija w czystej filiżance. Jego córka
nie wstydzi się, gdy ojciec odbiera ją ze szkoły. I to jest cywilizacja!
Zaszczepiła ją Polakom owa wzgardzona kultura masowa. Co na to krytycy kultury
masowej? Ani słowa. Z uporem powtarzają obawy sprzed wieku, z uporem
pomijają jej osiągnięcia.
Większość nieporozumień wokół kultury
masowej bierze się z przeoczenia jej istoty. Tego, że jest ona po prostu
wesoła. Oraz że stworzenie wiecznie pełnego źródła radości jest
osiągnięciem na miarę rozpalenia pierwszego ogniska. Bierzemy
telewizyjnego pilota i w zależności od upodobań komedią, romansem, gołą
babką lub sportem przenosimy się do świata naszych marzeń. Że jest w tym
jakaś słabość? Oczywiście. Że nie zawsze są to wyszukane radości? I to
jest prawdą. Ale te prawdy układają się w banał - człowiek nie jest istotą
doskonałą. Mało tego. Kultura wysoka
nie może zgłaszać pretensji wobec jakości masowej rozrywki, odkąd sama
zrezygnowała z dostarczania rozrywki. Nie ma już Molierów, Szekspirów,
Arystofanesów. Przy czym zatem ludzkość ma się bawić - przy wierszach
Miłosza, przy mszach Pendereckiego, przy filmach Wajdy? Mamy dziś podział
pracy - kultura wysoka jest śmiertelnie
poważna, a kultura masowa ostentacyjnie
rozrywkowa. Wszyscy dobrze się z tym czują, poza krytykami. Ich jednak
chciałem zapytać, czy pamiętają jeszcze tę kulturę wysoką, która starała
się bawić ludzi? Czy pamiętają Gargantuę i dziesiątki sposobów na
podcieranie zadka, szczegóły spółkowania z Brantôme’a, dowcipy Falstaffa,
albo pewnego porucznika z Haška, który wsadzał sobie rybę do dupy i udawał
syrenę? Naprawdę trzeba mieć krótką pamięć, by postrzegać historię kultury
jako grę subtelności i wyrafinowania. Najzabawniejsze jest jednak co
innego. Obrońcy elitarnego gustu wcale nie chcą tego, co sami głoszą.
Dowód? Wystarczy na chwilę wyobrazić sobie kulturę masową opartą o
elitarne wzorce... Chwila minęła. Otóż pytam się teraz naszych krytyków,
czy zamiast "tandetnych" brazylijskich seriali o miłości chcą oferować
"subtelne" kawałki erotyczne z Witkacego, Henry Millera czy Charlesa
Bukowskiego? A może z Geneta? Jednym tekstem nie sposób wyprostować
wszystkich stereotypów. Ale nie mogę nie wspomnieć o tzw. prasie kobiecej
krytykowanej głównie przez prawicę. Otóż ma ona większe zasługi dla
promowania rodziny niż wszystkie partie prawicy razem wzięte. Bez
natrętnej moralistyki ciepło opisuje ludzi, ich rodziny, ich marzenia.
Nikogo nie poucza, nie prowadzi ideowych krucjat. Bawi, pociesza, a uwagę
Polaków skupia na rodzinie, domu, gotowaniu i wychowywaniu dzieci. Czego
chcieć więcej?
I najważniejsza kwestia. Otóż nie wiem, czy elity
naprawdę nie lubią kultury masowej. Wiem natomiast, że nie lubią kultury
wysokiej. Liczba profesorów, doktorów, reżyserów, plastyków, kompozytorów,
krytyków sugerowałaby, że elitarna twórczość powinna mieć przynajmniej
kilkadziesiąt tysięcy odbiorców. Tymczasem tomiki poezji sprzedawane są w
nakładach kilkuset egzemplarzy, galerie odwiedza kilkadziesiąt osób, a
płyty... Cóż, żyjemy w kraju, którego elity poznały Góreckiego poprzez
brytyjską listę przebojów. Smutna prawda jest taka, że polski
intelektualista niczego już nie czyta, niczego nie słucha, niczego nie
ogląda. Może nie ma czasu? Wpada na kwadrans na uczelnię, by odebrać
korespondencję, a potem tłumaczy Harlequina i kładzie sieć komputerową w
zaprzyjaźnionej instytucji. Rozumiem frustrację, rozumiem poczucie upadku,
ale to jest wasz upadek, a nie mas. One akurat pną się do
góry. Dokonuje się to właśnie poprzez kulturę masową. Dlatego nie
musimy się wstydzić polskiej kultury masowej. Powstała z niczego, a już po
dziesięciu latach dała Polsat i TVN, dała "Vivę" i "Twój Styl", "Zetkę" i
RMF, dała Pasikowskiego i Ślesickiego, Pazurę i nowego Lindę, dała
wydawnictwo Pruszyńskiego. Bo to właśnie jest polska kultura masowa, a nie kilka programów
erotycznych, które się wbiło w pamięć krytyków. Dzięki niej żyje się nam
przyjemniej i śmiejemy się częściej niż kiedyś.
|