Gazeta Wyborcza - 03/01/2002

 

 

ACHILLESEM BYĆ NIE CHCIAŁEM

z Jerzym POŁOMSKIM rozmawiają Katarzyna BIELAS i Jacek SZCZERBA

 

 

Wkrótce będzie Pan świętował 45 lat śpiewania. Jakie były najpiękniejsze momenty Pana kariery?

Moim największym sukcesem jest chyba to, że trwam, że rodacy ciągle chcą mnie słuchać. W tym zawodzie łatwo się debiutuje. Trudniej się w nim utrzymać. Kiedyś podczas "Podwieczorku przy mikrofonie" przedstawiciele amerykańskiej Polonii wręczyli mi koronę i berło na poduszce. Pamiętam koncert w Teatrze Polskim na moje 20-lecie. Na widowni siedzieli: Irena Eichlerówna, Gustaw Holoubek i moi profesorowie ze Szkoły Teatralnej - Ludwik Sempoliński i Irena Kwiatkowska. To był jakby mój egzamin piosenkarski po latach.    

Gdy śpiewałem w Opolu i w Sopocie, kołysał się cały amfiteatr. Ludzie wstawali, bijąc brawo, śpiewali ze mną. Kiedyś to nie spotykało każdego. Teraz publiczność nauczyła się śpiewać piosenki biesiadne. Niewiele trzeba, żeby ją poderwać.

 

Chcą, więc śpiewam całą duszą

 

Najbardziej przylgnęła do Pana piosenka "Cała sala śpiewa z nami...". Skąd się wzięła?

Została napisana do programu telewizyjnego "Giełda piosenki". Zbierano tam różne utwory, które dawano piosenkarzom, i ci przygotowywali się do występu. Gdy zaśpiewałem "Całą salę...", telewidzowie dzwonili, żeby to znowu puścić. A potem już wszyscy walcowali.

Kompozytorka tej piosenki Urszula Rzeczkowska zmarła na udar serca, gdzieś na spacerze. Przez dwa tygodnie nie wiedziano, kto to jest.

Mówił Pan wielokrotnie, że ma dość "Całej sali".

To jest bardzo dobra piosenka. Nawet jeśli mnie nudzi, zawsze ją zaśpiewam, bo ludzie sobie tego życzą. I wcale nie będę mrugał okiem, że się dystansuję. To by ludzi obrażało. Chcą, więc śpiewam całą duszą.

Tę piosenkę puszczano zresztą długie lata w szpetnej wersji - śpiewałem niezbyt czysto, krzykliwie, z niepotrzebną egzaltacją. Na interpretacji zaważyło to, że ludzie na widowni śpiewali i kołysali się w rytm melodii, więc i mnie "poniosło".

 

W przechodniej bramie, na Pierackiego

 

Kiedy zorientował się Pan, że ma głos?

Od lat dziecięcych w Radomiu chwalono mnie, że coś tam czasem, zamyślony, śpiewam, np. słyszane w domu "Pognała wołki na Bukowinę". Bardzo się jednak płoszyłem, nie dałem się nigdy namówić na występy przy gościach. Śpiewałem za to w bramie przechodniej kamienicy na Pierackiego, bo miała dobrą akustykę. Aż mnie w niej rozpierało, tokowałem jak indor. Sąsiadki zaczepiały matkę: "Jak syn ładnie śpiewa", ale ponieważ nie chciałem śpiewać przy nich, słuchały, stojąc za węgłem.

Wywodzę się z rodziny drobnego urzędnika nie mającej większych tradycji artystycznych. Moja rodzina była patriotyczna i religijna. Religia była domeną matki, może dlatego, że miała brata księdza.

Mama nie pracowała, dbała o nas - mam dwoje rodzeństwa. Nie było luksusów, żyliśmy raczej biednie. Gdy po 1945 roku chciałem się uczyć gry na pianinie, rodziców nie było na nie stać. To trochę zaważyło na moim życiu - pewne muzyczne braki odczuwam do dziś. Nie komponuję, a uważam, że nowoczesny piosenkarz powinien umieć skomponować sobie melodię. Najlepiej by było, gdyby umiał też napisać sobie tekst.

Moje tęsknoty muzyczne wróciły później. Równolegle ze Szkołą Teatralną chciałem studiować w Szkole Muzycznej na Szpitalnej. Przesłuchał mnie profesor Wiktor Bregy, bardzo dobry, ale raczej od śpiewu operowego - kształcił tenorów. Powiedział: "Taki ładny, mały głosik. Co my z nim będziemy robić?". No i nie studiowałem w Szkole Muzycznej.

 

Rycerski to stan na 1 maja

 

Myślał Pan też o architekturze.

Rodzice powiedzieli: "Juruś, musisz mieć zawód, który da ci pieniądze". Moja siostra Wiśka skończyła ekonomię, brat chemię. Ja miałem inklinacje plastyczne. Zbyszek Lengren zebrał kiedyś w SPATiF-ie serwetki, na których rysowałem portrety, chwalił mnie za nie. Ale na architekturę mnie nie przyjęli. Zabrakło mi pięciu punktów, które dostawało się za członkostwo w ZMP. Ja nie wstąpiłem, bo wiedziałem, że rodzice by mi nie pozwolili. Pamiętałem, jak ojciec pokłócił się kiedyś z wujem, który zapisał się do partii, żeby móc zostać dyrektorem szkoły i wykształcić synów na lekarzy.

Gdyby mnie przyjęli, skończyłbym pewnie architekturę wnętrz. Pomyślałem o tym, będąc dwa lata temu u Ulki Sipińskiej, która już zrezygnowała ze śpiewania. Pokazała mi plany uniwersytetu na pograniczu polsko-niemieckim, dla którego zaprojektowała wnętrza. Jakież to było wspaniałe! Patrzyłem na nią z podziwem, mogłaby mieć dziś w piosence pozycję równą Rodowicz.

Nie dostał się Pan na architekturę i co?

Przez rok pracowałem w Miejskim Zarządzie Instalacji Sanitarnych w Radomiu jako kalkulator. Podawano mi jakieś kosztorysy, coś notowałem, odkładałem na bok jakieś grube akta. Co za nuda! Na architekturę chciałem zdawać drugi raz, ale ponieważ groziło mi wojsko, wymyśliłem sobie Szkołę Teatralną. Tam egzaminy były wcześniej.

Szkoła Teatralna wzięła się stąd, że w Technikum Budowlanym w Radomiu śpiewałem w chórze. Prowadzi go teraz mój kolega z technikum Aleksander Sawicki, społecznik zajmujący się zbieraniem funduszy na odbudowę zabytków radomskich. Występowałem na akademiach - na 1 Maja, 22 Lipca, innych nie było. Śpiewaliśmy: "To rozkosz, to rozkosz jedyna, rycerska przyczyna, rycerski to stan, co rycerz to pan". Wtedy posiłkowano się jeszcze śpiewami harcerskimi.

Kiedy przyjęli mnie do Szkoły Teatralnej, zrezygnowałem z architektury. Złapałem bakcyla.

 

Niestety, kategoria D

 

Jak Pan, chłopak z prowincji, czuł się w warszawskiej PWST?

Imponowała mi młodzież zdająca ze mną. Dzieci inteligencji warszawskiej, niektórzy z rodzin artystycznych, niektórzy z partyjnych. Może stąd wzięły się moje kompleksy, których pozbyłem się dopiero, gdy zacząłem profesjonalnie śpiewać?

Wszystko mnie onieśmielało. Na kursach przygotowawczych o początkach kabaretu i piosenki francuskiej opowiadał nam Leon Schiller. Czułem się tak, jakby mówił ktoś z pomnika! W Radomiu miałem przecież do dyspozycji tylko jeden, nie najwyższego lotu teatr. Chociaż zdarzały się świetne przedstawienia. Dobiesław Damięcki, ojciec braci Damięckich, grał tam z żoną Ireną Górską. Bywałem też na czwartkach literackich, które prowadził brat Witolda Gombrowicza - Jerzy.

Koledzy ze starszych roczników przygotowywali z nami wiersze na egzamin. Mną zajął się Witek Skaruch. Mierzyłem się z Broniewskim i Majakowskim. Kazał mi włazić na stół i jak z trybuny skandować: "lewa, lewa, lewa". To akurat zupełnie nie dla mnie. Dlatego znacznie później wywinąłem się z Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Pewien pan wysokiego stopnia w zarządzie wojskowym wezwał mnie do siebie. Powiedziałem mu, że nie wystąpię, bo z natury jestem pacyfistą. Uszanował to, z honorami odprowadził mnie z pierwszego piętra na dół i pożegnał.

Uratował mnie też inny argument - że - niestety - mam kategorię D.

Dlaczego?

Bo już jako dziecko byłem cherlakiem. Za okupacji miałem pierwsze ciężkie zapalenie stawów. Drugie przyszło w szkole średniej. Pojechałem na Igrzyska Sportowe do Warszawy, na stadion Legii. Spadł grad, a my spaliśmy w namiotach, i znów przeleżałem kilka miesięcy w łóżku. Trzeci atak miałem już w teatrze Buffo, gdzie występowałem po skończeniu szkoły. Schodziłem ze sceny na spuchniętych nogach, lejąc łzy. Nie mogłem skręcić głową ani w prawo, ani w lewo. Ratowały mnie wtedy dziewczyny, załatwiły mi miejsce w akademiku, doglądały, nim zabrano mnie do Radomia.

Wszystko dlatego, że nie miałem mieszkania. Na studiach mieszkałem w akademikach, m.in. w starej Dziekance, z której przez dwa lata oglądałem tylną stronę pomnika Mickiewicza. Gdy skończyłem Szkołę, nie przysługiwał mi już akademik, sypiałem więc w Dziekance na dziko - w łazience, obok pryszniców. Na wannie położono mi materac sprężynowy. Zamykałem kabinę, ale z sali z prysznicami szły na mnie obłoki pary. Od tej wilgoci dostałem trzeciego zapalenia stawów. Po dziewięciu miesiącach choroby do Radomia zaczęły przychodzić ponaglenia: "Wracaj pan do »Podwieczorku przy mikrofonie« i do teatru".

Gdy wróciłem, zlitował się nade mną Janusz Sent, akompaniator w Buffo. Poprosił ojca, szychę w górnictwie, żeby załatwił mi pokoik na ulicy Lwowskiej, gdzie mieściły się pokoje gościnne Ministerstwa Górnictwa. Miałem na Lwowskiej adapter Karolinka, na którym puszczałem pocztówki dźwiękowe. Kręciła się taka tekturka, jakieś Presleye czy Sinatry, coś zgrzytało, chrypiało, a do tego czuć było utleniającą się dermę. Cały pokój był w tym smrodzie.

Długo czekał Pan na pierwsze własne mieszkanie?

Chyba jeszcze rok czy dwa. Dostałem w końcu kawalerkę na Czerniakowskiej, w Spółdzielni "Energetyka". W tym budynku mieszkali też Zbyszek Cybulski i Olga Lipińska.

Do mieszkanka wstawiłem szare meble z płyty pilśniowej i pianino - drugie, którego się dorobiłem, bo pierwsze, zarobione na występach w telewizji w NRD, ukradła mi tamtejsza tłumaczka. Dałem jej na przechowanie i nigdy mi go nie odesłała.

Minęło bodaj 12 lat, nim dorobiłem się następnego mieszkania. To było ciułanie pieniędzy.

 

Przychodziło dwóch panów Rudzkich

 

Jak w Szkole Teatralnej wychowywano przyszłych aktorów?

Bardzo zdrowo. Profesorowie byli ostrzy. Komplementy nie wchodziły w grę. Mówili najwyżej, że jest dobrze. Prof. Perzanowska, słynna Matysiakowa, kazała dziewczynom chodzić z książką na głowie, bo źle się poruszały.

O jakiejkolwiek pewności siebie nie mogło być mowy.

Na wydziale estradowym kochaliśmy wykłady z Kazimierzem Rudzkim, którego dowcip był inteligentny i często złośliwy. Zaśmiewaliśmy się z jego anegdot. Nie chcieliśmy go wypuścić z sali. W końcu przychodził drugi pan Rudzki - bo żona Wala była jego kopią, ten sam nos, ten sam profil, tylko inny oddech. Mówiła: "Kaziu, najwyższa pora". I on grzecznie wychodził z nią pod rękę. Z Miodowej na Kanonię, gdzie mieszkali państwo Rudzcy, było bardzo blisko.

Ja już w Szkole wiedziałem, że Hamleta nie zagram. Zawsze byłem wobec siebie krytyczny, może aż za bardzo. Do dziś nie jestem w zgodzie ze swoją urodą. Niezbyt lubię siebie oglądać, słuchać swoich płyt. Ale są wyjątki.

Na szczęście zajął się mną prof. Ludwik Sempoliński. Powiedział: "Słuchaj, aktorów takich jak ty może być więcej, bardziej zaznaczysz się w piosence". W szkole grałem co prawda sceny dramatyczne - starego Jegora Bułyczowa, umierającego kupca ze sztuki Gorkiego, i króla w "Mazepie" - ale mój dyplom był już zgodny z profilem estradowym: skecz Stefanii Grodzieńskiej "Rękawiczka" i role w komediach muzycznych: "Porwanie Sabinek" wg Schoentana i "Słomkowy kapelusz" wg Labiche'a.

Prof. Sempoliński niedługo przed śmiercią dał mi zdjęcie z piękną dedykacją: "Jurkowi Połomskiemu - jedynej dumie mojej 17-letniej pracy pedagogicznej - Sempoliński". Mam je do dzisiaj.

 

Nie ten wzrost, nie ta buzia

 

Nie dostał Pan później żadnej poważnej propozycji aktorskiej?

Pani Baduszkowa z Teatru Muzycznego na Wybrzeżu zaproponowała, żebym zagrał główną rolę w "Achillesie i pannach" Swinarskiego. Nie wiem, dlaczego uważała, że się nadaję. Może chciała przyciągnąć publiczność, byłem już wtedy popularny. Nie znalazłem jednak w sobie dość zalet, żeby zostać czarującym Achillesem. Nie ten wzrost, nie ta buzia.

Ale nie żałowałem wyboru. Gdybym był aktorem, wiódłbym życie stacjonarne w jakimś teatrze, a dzięki piosence wiele podróżowałem. Byłem szalenie ciekaw świata. No bo co można było zobaczyć w Radomiu?

Kiedy zaczął Pan samodzielne występy?

Na ostatnim roku studiów nagrałem "Piosenkę dla nieznajomej" Jerzego Haralda z orkiestrą Edwarda Czernego. Pierwsze nagranie radiowe miałem dla "Muzyki i aktualności". Rok później debiutowałem w telewizji.

Studentom Szkoły nie wolno było występować publicznie, ani w teatrach, ani na estradzie. Mimo to zaśpiewałem kiedyś w restauracji Kongresowa w Pałacu Kultury i Nauki. Zadzwonili do mnie, bo zachorowała pewna angielska piosenkarka. Przez dwa tygodnie występowałem pod swoim nazwiskiem, wiedziałem, że nikt ze Szkoły tam nie zajrzy.

To były moje pierwsze pieniądze. Żyłem ze skromnego stypendium. Jadłem tylko zupy i piłem kompoty. Można było wyżyć.

W studenckim konkursie piosenkarskim wystąpiłem z dwiema koleżankami z roku. Dostaliśmy I nagrodę - stół do ping-ponga. Nie mogliśmy go podzielić. Stół władowano do szkolnej świetlicy.

 

Uniwersał Połomskiego

 

W Szkole zmienił Pan nazwisko, dotąd nazywał się Pan Jerzy Pająk.

Prof. Ludwik Sempoliński powiedział mi: "Słuchaj, pewne nazwiska są na afisz, a inne nie". Miał rację, chociaż okazało się np., że artysta może się nazywać Gołas - i to nie nie przeszkadza, zwłaszcza jeśli jest znakomitym aktorem.

Od dawna już, gdyby ktoś krzyknął za mną: "Pająk", tobym nie zareagował. Zmiana nazwiska dała mi jeszcze jedno - kiedyś w "Humorze zeszytów szkolnych" w "Przekroju" przeczytałem, że w czasach Kościuszki wydano Uniwersał Połomskiego.

W 1959 r., w radiowym plebiscycie na najpopularniejszego piosenkarza, zajął Pan drugie miejsce, za Mieczysławem Foggiem, choć w rzeczywistości był Pan ponoć pierwszy.

To był ogólnopolski plebiscyt radiosłuchaczy. Ja wtedy byłem kimś nowym, a słuchacze już tyle razy głosowali na pana Fogga, że być może postanowili oddać głos na mnie. Pan Fogg akurat wrócił z tournee po Australii, udzielał radiowego wywiadu, więc trudno było, żeby zajął drugie miejsce. Nie wypadało. Ja to zrozumiałem. Zresztą bardzo lubiłem pana Fogga.

A prawdę powiedziała mi na ucho osoba, która miała styczność z obliczaniem głosów. Teraz mogę o tym mówić, bo i ta osoba, i pan Fogg nie żyją.

Fogg wracał z Australii, a jaki był Pański pierwszy poważny wyjazd za granicę?

Do Jugosławii, za Tito. Pierwszy raz leciałem wtedy samolotem i strasznie się bałem. Pojechaliśmy na pokazy mody, na których widzów interesowały tylko piękne polskie modelki, a nie kto i co śpiewa. Ja się tam wysilałem z Hanką Rek. Mało kto nas słuchał. Hala była ogromna jak na dworcu i źle nagłośniona. Ludzie zadzierali głowy, bo artyści śpiewali z balkonu!

A potem - na zakupy. Za wszystko, cośmy zarobili, kupiliśmy buty. Nieśliśmy je na głównej ulicy Belgradu, po kilka pudełek w ręku. Gdy szliśmy z tymi pudłami, jak dwoje dzikusów, bo wiadomo, że tamtejsza społeczność nie musiała tyle kupować, zataczaliśmy się ze śmiechu, buty wypadały nam na chodnik.

W Polsce było wtedy naprawdę ciężko. Chodziłem w jednej parze butów, druga była na występ. Żeby zaimponować, wystarczyło przywieźć z Zachodu modną koszulę, spodnie dzwony czy śmieszny pasek. Ludzie mówili: "Ależ oni są bogaci". Nie wiedzieli, że mamy lichą stawkę ustaloną przez Ministerstwo Kultury. Równą dla wszystkich, bez względu na poziom, wiek i dorobek.

 

Przypomniało mi się o bolszewikach

 

W Jugosławii byliście może kwiatkiem do kożucha. Za to w Związku Radzieckim był Pan naprawdę gwiazdą.

Miałem tam większe nazwisko niż kiedykolwiek w Polsce. Ludzie strasznie walili na nasze koncerty, wynajmowano sale uniwersyteckie albo hale sportowe, czasem, jak w Moskwie, aż na 12 tys. ludzi.

A przecież nadmiernie ich nie rozpieszczałem - na ostatnim recitalu, przed stanem wojennym, śpiewałem po polsku. Tylko jedną piosenkę Jesienina wykonałem po rosyjsku.

Kiedyś w Leningradzie jeden chłopak niespodziewanie pocałował mnie w rękę. Zrobił to w imieniu swojej dziewczyny, która stała obok rozpłomieniona. Powiedział, że ona się wstydzi.

Przerażały mnie tylko realia. W hotelu etażnaja na każdym piętrze, zawsze za biurkiem z lampą. Notowała, kto przychodzi. W pokoju zastawałem często hydraulika, który majstrował przy kranie. Mówię: "Wszystko jest w porządku", a on: "Nie, nie, nużna było". Potem miałem popsute zamki w walizkach.

Niezwykłą temperaturę miały zawsze występy we Lwowie, w Wilnie, wręcz elektryczne iskry przeskakiwały. Oni strasznie chcieli nam klaskać, a myśmy śpiewali o miłości i w ogóle rozrywkowe piosenki. Bo co innego było można?

W Kownie spotkałem Polaków, którzy, choć była obstawa, zaśpiewali nam po koncercie "Nie rzucim ziemi". Gdy wsiadałem z zespołem do autobusu, widziałem łzy w oczach rodaków. Nie mogliśmy im pomóc. Bardzo tym ludziom współczułem.

Przyznaję, że jakiś czas wydawało mi się, że socjalizm będzie sprawiedliwy, brałem teorię za prawdę. Było tak, dopóki nie przeczytałem podczas moich wyjazdów na zachód Sołżenicyna - "Archipelag GUŁag" i "Oddział chorych na raka". No i raz zobaczyłem to z bliska.

Co Pan zobaczył?

W Związku Radzieckim wożono nas samolotami, z racji dużych odległości i żebyśmy nie stykali się z ludźmi. Kiedyś z powodu złej pogody samolot nie wystartował i trzeba było jechać pociągiem.

To działo się chyba na dworcu we Lwowie. Nagle usłyszałem straszne krzyki i szczekanie psów. "Matko Boska, co się dzieje?" - pomyślałem, bo zaczęto nas gwałtownie pchać w stronę naszych przedziałów. Było potwornie zimno, zacinał śnieg, a na zlodowaciałym peronie, z rękami splecionymi na potylicy, w samych koszulach, klęczeli więźniowie. Głowy mieli pochylone, nie wolno im było porozumiewać się wzrokiem. Przechodniów jakby wymiotło. Do nas strażnicy krzyczeli "skorieje, skorieje", prawie jak do więźniów.

To było tym straszniejsze, że działo się już po stalinizmie, za Chruszczowa. Trudno było uwierzyć, że ci więźniowie to kryminaliści. Przypomniały mi się różne rzeczy o bolszewikach, które mówił mi ojciec, a ja, żeby go drażnić, odpowiadałem, że w to nie wierzę.

Czy coś się potem zmieniło? Nie chciał Pan jakoś zaprotestować?

Nic się nie zmieniło, bo nie mogło. Wydawało się, że ten system będzie trwał wiecznie.

Byłem więc zajęty sobą - recitalami. Wystarczała mi świadomość, że ludzie chcą mnie słuchać, że jestem potrzebny.

A piosenki kontestacyjnej jeszcze wtedy u nas nie było.

 

Wiedziałem, że za to oberwę

 

W czasach PRL-u występował Pan we wszystkich republikach radzieckich, ale stan wojenny spędził Pan w Stanach Zjednoczonych. Jak się Pan tam dostał?

Wyjazd zaproponowano mi w roku 1980: trasy były już zaplanowane, kontrakty podpisane. Kto mógł przypuszczać, że 13 grudnia 1981 r. wprowadzą stan wojenny? Do Stanów jeździłem równie często jak do ZSRR.

Rodaków w Stanach dziwiło, że mnie wypuścili. Podejrzewano, że podpisałem lojalkę. Ale nas nie indagowali! Mnie w każdym razie nie.

Pierwsze, co zobaczyłem w Stanach, to porozlepiane wszędzie moje plakaty. Recital zatytułowano "Cała sala śpiewa z nami". Od razu wiedziałem, że dostanę za to po łbie.

W "Nowym Dzienniku" opublikowano głosy oburzonych czytelników: "Co to jest?! Naród cierpi, my płaczemy, trzeba pomagać, a tu »Cała sala śpiewa z nami«!".

Kazałem zdjąć plakaty, ochrzaniłem organizatora, ale on też nie był winien, bo rozplakatował to wcześniej.

Artyści, którzy przyjeżdżali do Stanów po mnie, spotykali się ze straszliwą obstrukcją, bo wśród nich były osoby bojkotowane w kraju. Protesty były nieledwie ze sztandarami. Gdy w Chicago chciałem się dostać na ich występ, musiałem się przedzierać przez tłum nie dopuszczający publiczności na widownię, na której mieli wystąpić "zdrajcy". Gdy się w końcu przedarłem, znajomy pianista powiedział mi: - Jurek, ty nawet nie wiesz, jak nas podtrzymałeś na duchu, że - jako jedyny - przyszedłeś. Innym razem protesty były tak ostre, że i mnie nie udawało się przedrzeć.

Jestem pewien, że większość kolegów spotkała wtedy krzywda.

Co Pan tam robił przez trzy lata? Gdzie Pan występował?

Śpiewałem dla Polonii w Nowym Jorku i Chicago. Występy odbywały się w klubach ze stolikami, bo właściciele muszą zarabiać na drinkach i jedzeniu. Chyba że były to koncerty specjalne, np. na pomoc dla kraju. Wtedy akcja przenosiła się do sal, w których ludzie siedzieli w rzędach.

W Ameryce święcili wówczas triumfy piosenkarze śpiewający na nutę patriotyczną. Oszałamiającą karierę robił Waldemar Kocoń, który przyjechał dużo wcześniej i pisał patriotyczne teksty do światowych szlagierów. Tony kwiatów i płacz.

Stan Borys czy Krzysiek Krawczyk nie umieli napisać sobie tekstów, więc, tak jak ja, śpiewali swój żelazny repertuar. Duszą i sercem byłem wtedy w Polsce.

Nie próbował Pan śpiewać po angielsku?

A dla kogo? Tam ludzie chcieli, żebym im śpiewał po polsku, i tylko stare piosenki. Im starsze, tym lepiej. Tak jest zawsze i wszędzie. Nowe publiczność zbywa grzecznościowymi oklaskami i czeka na to, co dobrze zna. Te piosenki przywołują wspomnienia. Gdy do Polski przyjechał Aznavour, też chciałem, żeby zaśpiewał "Isabelle".

Dobrze Pan zarabiał?

Nikt nie zbił kokosów. To są mity. Płacono mi marnie za koncerty, bo wiedziano, że nie wyjadę, póki nie skończy się stan wojenny. Zwykle mieszkałem w pokoju nad klubem.

To, co zarobiłem, jeśli przedstawiało po powrocie jakąś wartość, to potem, z powodu inflacji, kompletnie się zdewaluowało. Z walizką wyjechałem, z walizką przyjechałem.

Ale nigdy nie uprawiałem w Ameryce innego zawodu. Ktoś napisał w gazecie, że widział mnie w Chicago wczesnym świtem, jak czekam na autobus zabierający robotników do pracy przy układaniu dachów. To nie była prawda. Nie układałem dachów - choć to żaden wstyd - bo nie musiałem.

W Chicago zaprzyjaźniłem się głównie ze środowiskiem lekarskim. Życie towarzyskie kwitło, ciągle czyjeś urodziny albo imieniny. Im trochę imponował kontakt z artystą.

W Stanach - może ze zdenerwowania, nie wiedząc, czy wrócę do kraju - zacząłem palić papierosy. Miałem do dyspozycji znakomite alkohole i znakomite papierosy. W dodatku bez przerwy przychodzili jacyś ludzie, mówili miłe słowa, zamawiali alkohol.

Choć mogłem pić za darmo, piłem z umiarem, paliłem też z umiarem, nie przekraczając paczki dziennie.

Paczka dziennie? To Panu nie szkodziło na głos?

Nie. Tam mi się szalenie lekko śpiewało, mimo że piłem drinki pół na pół z lodem, a schodziłem przecież po występach zlany potem.

Kłopoty z głosem miałem w życiu tylko wtedy, gdy się o niego bałem. Teraz w ogóle o tym nie myślę.

Śpiewa Pan w domu, przy goleniu albo w samochodzie?

Ale gdzie tam! Nienawidzę tego. Chociaż należałoby, żeby struny głosowe były sprawne. Raz tylko, w 1970 r., zaśpiewałem w moim fiaciku 128, bo mnie jakoś szczęście rozpierało, ale chłop na furmance wjechał mi na szosę i wypadłem z zakrętu. Pamiętam tylko, że leciałem w powietrzu: widziałem ziemię przez boczną szybę. Wylądowałem w szpitalu. Bali się, że odbiłem sobie nerki, całe plecy miałem czarne.

Jechałem wtedy na festiwal do Opola. Miałem zabrać ze sobą Edytkę Wojtczak, ale na szczęście zmieniła plany.

Tego niby-sportowego fiacika wszyscy mi zazdrościli. Kupiła go ode mnie Maryla Rodowicz - pełno mandatów do mnie potem przychodziło.

 

Daj, czegoć nie ubędzie

 

Jak Pan dobierał szlagiery do swego repertuaru?

Dawniej nie miało się na to wielkiego wpływu. Gdy byłem młody, piosenki dostawało się w Radiu od dyrektora Władysława Szpilmana. Radio je zamawiało, kompozytorzy przynosili. Szpilman akceptował albo nie.

Potem był telefon: "Panie Jurku, mamy coś dla pana". Czasem dzwonili dyrektorzy orkiestr, czasem kompozytorzy i autorzy, a ja załatwiałem resztę w Radiu.

Z panem Szpilmanem, choć był bardzo miły, nie można było grymasić. Gdy trochę obrosłem w piórka, zacząłem narzekać, że nie bardzo leżą mi niektóre piosenki. No i miałem prawie trzy lata przerwy. Na szczęście dopisywały mi zagraniczne występy.

Człowiek się godził, bo chciał istnieć w radiu. Nagrywałem wtedy dużo piosenek, które mnie ani ziębiły, ani grzały. Nie byłem w stanie dobrze ich zaśpiewać. Muzycznie szablonowe, miały państwowotwórcze teksty. W porównaniu z nimi "Na prawo most, na lewo most" miało przynajmniej wiele wdzięku.

Później wstydziłem się z innych powodów. Adam Kreczmar napisał mi na początku lat 70. bardzo piękną i bardzo grzeczną piosenkę "Daj". Był w niej cytat z Kochanowskiego: "Daj, czegoć nie ubędzie, byś najwięcej dała", a dalej: "Daj mi to miejsce na dłoni, którego nikt nie całuje (...) Daj, przecież zawsze możesz nie dać po raz drugi".

Przez rok bałem się obrazić tym tekstem uszy ludzkie. Uznano to wtedy za pierwszy erotyk w polskiej piosence.

W pewnym momencie zaczęli pisać dla Pana najwybitniejsi kompozytorzy i tekściarze. Jak wyglądała ta współpraca?

Alina Piechowska grała mi na pianinie "Moja miła, moja cicha, moja śliczna", a ja mówiłem: "To nie, to mi się podoba, tu pójdziemy w górę, tu w dół". Miałem pewien wpływ na tę melodię, do której Ireneusz Iredyński dołożył znakomite słowa.

Niestety, Iredyński, który się alkoholizował, napisał mi potem tak trudny tekst, że kilku kompozytorów się do niego przymierzało, ale nie dało rady.

Kiedyś Osiecka napisała mi dwa piękne teksty i historia się powtórzyła. Dlatego Wojtek Młynarski mówi mi: "Daj mi muzykę, to ci napiszę dobry tekst". Z kolei Jacek Szczygieł, który skomponował m.in. "Nie zapomnisz nigdy" i "Tylko ona jedna", lubił pisać do gotowego tekstu, i mu wychodziło. Chyba teksty były łatwiejsze.

Nie zawsze miałem nosa do piosenek. Kilka ładnych mi umknęło. Włodzimierz Nahorny grał mi "Jej portret" jeszcze bez tekstu. W amfiteatrze opolskim był akurat hałas, ludzie się nawoływali, reżyser krzyczał na piosenkarkę: "Rusz się!", takie tam rzeczy. "Podoba ci się?" - spytał Nahorny. "Sympatyczne" - odpowiedziałem i nie wróciłem w porę do tego, a Nahorny nie umiał mnie przytrzymać.

Potem Mec bardzo ładnie to zaśpiewał. Nie umiałem też docenić piosenki Andrzeja Zielińskiego "Szanujmy wspomnienia".

 

Patrzę, a mój wóz stoi na cegłach

 

Na co Pan liczył, gdy po stanie wojennym wrócił Pan ze Stanów do kraju? Zamierzał Pan śpiewać w kościołach?

Takie śpiewanie miało wartość w stanie wojennym. Później było już chyba wątpliwe. Nie było takiej potrzeby.

Ale Hania Skarżanka z Danusią Rinn mi to zaproponowały. Nie chciałem. Myślę, że mogły mieć o to do mnie żal. Powiedziałem Danusi: "Co ja mam śpiewać ludziom? Ty masz odpowiednie rzeczy, choćby »Skrzydła« Brylla, ale ja?".

Uważam zresztą, że w kościele powinno się wykonywać tylko muzykę poważną.

No, ale w końcu gdzie mieli występować?

Przyznaję jednak, że po 1989 roku śpiewałem w moim kościele kolędy oraz kilka poważnych piosenek.

Popularność w Związku Radzieckim to było nawet całowanie po rękach, w Stanach to były drinki z lekarzami. A co znaczyła popularność w PRL-u?

Dostawałem bardzo dużo listów. Część z prośbą o pomoc w zrobieniu kariery, w innych zwierzano się z kłopotów, ale przeważnie były to listy zakochanych dziewczyn. Najczęściej proszono o przysłanie zdjęcia z autografem.

Zwykle podchodzono do mnie na ulicy sprawdzić, czy to rzeczywiście ja. Nazwisko nie sprawiało im kłopotu. Słyszałem: "W telewizji to pan inaczej wygląda". Ostatnio jednak widziałem, że ktoś trąca kolegę i mówi: "Zobacz, to ten, co śpiewa". Nazwiska już nie pamiętał.

Kiedyś jakiś facet mnie zaczepił: "Proszę pana, ja się właśnie założyłem z kolegą, że pan jest ten...". "Łazuka" - podrzuciłem. "No właśnie - Łazuka. Wygrałem".

Kiedyś bawiło mnie to bardziej niż dziś.

Czy miał Pan łatwiejsze życie od innych?

Peerelowskie ułatwienia były śmieszne. Czasem dostałem coś poza kolejką. Pani sklepowa sprzedawała mi wędlinę spod lady.

Wśród kolegów, z którymi jeździłem w trasy, były zawsze osoby bardziej ode mnie oblatane. Brał taki książkę telefoniczną, wyszukiwał zakłady produkujące chodliwe towary i robiliśmy tam wycieczkę. Kiedyś zdobyłem w ten sposób odkurzacz. Ludzie w tych zakładach nie patrzyli na nas z naganą. Dla nich to było coś miłego, mogli nas dotknąć. Najpierw była kawka u pana dyrektora. On nas czasem celowo przeprowadził przez halę fabryczną. Tam nam klaskano, myśmy się kłaniali.

Nie mieliśmy w PRL-u wyrzutów sumienia, że jesteśmy tacy uprzywilejowani, bo na mieszkania czy samochody mogła liczyć tylko "kulturalna góra". Mnie ktoś kiedyś wysłał do ministra, zdaje się Wieczorka, w sprawie mieszkania. Przyjął mnie grzecznie, oko miał zimne. Usłyszałem krótkie "nie" i powiedziałem sobie: "Nigdy więcej!".

Dziś mam 1100 zł emerytury, bo przy jej obliczaniu nie uznano okresu, gdy występowałem za granicą, mimo że nasze państwo na mnie porządnie zarabiało.

Niedawno budzę się rano, patrzę, a mój wóz stoi na cegłach. Jak ja się wtedy wstydziłem za siebie, że nic nie znaczę w społeczeństwie! Gdyby mieli do mnie chociaż cień sympatii, toby mnie tak nie potraktowali.

 

OSTATNIO ZWOLNIŁEM BIEG

 

Czy po 45 latach śpiewania ma Pan poczucie...

...niespełnienia? Oczywiście. Każdy artysta je ma.

Ale nie robi Pan wrażenia sfrustrowanego.

Nie wolno obciążać ludzi swoimi smutkami. Nauczyła mnie tego Hanka Bielicka.

Ludzie chcą odetchnąć, zapomnieć o kłopotach, a artysta powinien im to umożliwić.

To nieprawda, że zawsze byłem pogodny i odnosiłem same sukcesy. Ileż mam za sobą spraw chybionych, nie załatwionych, nie dopatrzonych. Nie będę sobie jednak suszyć głowy świadomością, że mogłem to czy tamto poprawić.

Niczego w życiu nie żałuję. No, prawie niczego. Z natury nie jestem kontestatorem. Byłem zawsze liryczno-sentymentalno-dramatyczny. Nigdy charakterystyczny. Czasem mi tego brakowało.

Przez lata uprawialiśmy w Polsce domorosłe chałupnictwo. Ja do dziś nie mam agenta ani kogoś, kto kształtowałby mój wizerunek. Unikam też organizatorów, którzy by mnie obłożyli terminami.

Nie bardzo chcę, ani umiem, znaleźć się dziś w krwiożerczych, kapitalistycznych realiach rodzimego show-biznesu. Trochę zwolniłem bieg. Wciąż jednak jestem zapraszany. Jeśli mogę, unikam dużych widowni. Wolę te kameralne. Swoje piosenki nadal śpiewam w tych samych tonacjach. Może mądrzej, bo człowiek jest bardziej doświadczony.

Dziś w branży chodzi przede wszystkim o to, żeby piosenkę dało się zaśpiewać razem z widownią, a więc, siłą rzeczy, musi to być łatwa piosenka. Ja nie gonię za modnymi nowinkami, nie chciałbym na stare lata zostać refrenistą. Staram się dać piosenkom głębszą interpretację.

Po 1989 roku nie nagrałem płyty z nowymi utworami - nie chodziłem w tej sprawie po wytwórniach. One chcą dziś głównie nowych twarzy.

Nie walczę o siebie. Może się jednak jeszcze zmobilizuję. Może się ożywię.

 

 

JERZY POŁOMSKI (ur. 1933) - piosenkarz, popularny zwłaszcza w latach 60. i 70. Pochodzi z Radomia, gdzie ukończył technikum budowlane. Absolwent warszawskiej PWST (Wydział Estradowy), uczeń prof. Ludwika Sempolińskiego. Po studiach w warszawskim teatrze Buffo. Piosenki nagrywa od 1956 r. Występował na całym świecie, szczególnie popularny był w ZSRR i wśród amerykańskiej Polonii. Jego największe przeboje to: "Cała sala śpiewa z nami", "Jak to dziewczyna", "Moja miła, moja cicha, moja śliczna", "A mnie jest szkoda lata", "Nie zapomnisz nigdy", "Daj", "Bo z dziewczynami", "Błękitna chusteczka". Nagrał ponad 20 płyt. Otrzymał jedną Platynową i trzy Złote Płyty, w tym za album ze starymi przebojami "Moja młodość" (1998). W latach 90. nagrał płytę z kolędami. W tym roku będzie świętował 45 lat pracy estradowej.