Gazeta Wyborcza - 09/10/1998
Polskie powiedzenia historyczne
Oto fragmenty "Leksykonu polskich powiedzeń historycznych" Macieja Wilamowskiego, Konrada Wnęka i Lidii A. Zyblikiewicz, który ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa Znak.
Aż do gardeł naszych nie chcemy Niemca
Hasło przeciwników kandydatury habsburskiej do tronu polskiego z czasów pierwszych wolnych elekcji w latach 1573, 1575 i 1587.
Habsburgowie drogą układów sukcesyjnych i małżeństw skupili w początkach doby nowożytnej pod swoją władzą ogromne imperium, po którego podziale w 1556 roku pod władzą hiszpańskiej linii dynastii pozostawała Hiszpania z posiadłościami kolonialnymi w Nowym Świecie, Niderlandy i terytoria we Włoszech, w rękach linii austriackiej zaś Korona cesarska, kraje austriackie oraz Czechy i część Węgier.
W drugiej połowie XVI wieku terytorium Polski stykało się z władztwem habsburskim na całej południowo-zachodniej granicy od wielkopolskiego Międzyrzecza do Krosna w ziemi sanockiej.
Po śmierci króla Zygmunta Augusta, podczas pierwszej wolnej elekcji w 1573 roku, Habsburgowie wysunęli kandydaturę arcyksięcia Ernesta, który przegrał jednak w rywalizacji o szlacheckie głosy z Henrykiem Walezym.
W 1575 roku kandydatura cesarza Maksymiliana Habsburga przepadła w konfrontacji ze Stefanem Batorym, choć tym razem elekcja była niejednomyślna i szalę zwycięstwa na rzecz księcia Siedmiogrodu przechyliło tylko jego szybkie przybycie do Polski.
W 1587 roku o losach korony rozstrzygnęła - po podwójnej elekcji - wojna domowa, zakończona (pod Byczyną 24 stycznia 1588 r.) zwycięstwem popierającego wybór Zygmunta III Wazy hetmana Jana Zamoyskiego nad pretendentem habsburskim, imiennikiem poprzedniego, arcyksięciem Maksymilianem. Za każdym razem przeciwnicy Habsburgów przeciwstawiali złego Niemca dobremu Piastowi, czyli w praktyce - wobec braku rodzimych kandydatur - kandydatowi obcemu, ale związanemu z Jagiellonami. Związek ów polegać mógł, jak w przypadku Batorego, na przyrzeczeniu poślubienia Anny Jagiellonki lub na pochodzeniu z rodu jagiellońskiego po kądzieli - jak to było w przypadku Zygmunta III Wazy.
Na wynikach kolejnych elekcji nastroje antyniemieckie zaciążyły tylko w niewielkim stopniu.
O niepowodzeniach Habsburgów zadecydowała przede wszystkim obawa o przyszłość demokracji szlacheckiej pod rządami tej absolutystycznej dynastii, a także lęk elit senatorskich przed utratą wpływu na władcę mogącego oprzeć się na doradcach i wojskach ściągniętych zza odległej od Krakowa zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów granicy.
Nie bez znaczenia był sprzeciw licznych wśród szlachty innowierców, którzy pod rządami występujących zdecydowanie przeciw reformacji Habsburgów nie czuliby się bezpiecznie. Panowanie habsburskie oznaczałoby konieczność udziału w toczonych przez tę dynastię wojnach z Turcją, a z tą Rzeczpospolita w XVI w. starała się pozostawać w poprawnych stosunkach.
Często można się dziś spotkać z opinią, że przyjęcie kandydata habsburskiego mogło pociągnąć za sobą wzmocnienie władzy królewskiej w Polsce i być może pozwoliłoby uniknąć w przyszłości rozbiorów. Rozumowanie takie jednak, podobnie jak i inne oparte na użyciu słowa "gdyby" konstrukcje kontrfaktyczne, wymyka się naukowej ocenie.
Bananowa młodzież
Choć trudno w to dzisiaj uwierzyć, w latach sześćdziesiątych banany były w Polsce symbolem luksusu. Te pożywne i lekkostrawne owoce, polecane jako uzupełnienie diety dla dzieci, były w naszym kraju wyjątkowo drogie i trudne do zdobycia.
Trzeba było nie lada "układów", by dostarczyć rodzinie owoców, które dzisiaj są tak pospolite (Polska jest nawet ich największym w naszej części Europy... eksporterem, oczywiście po ich uprzednim importowaniu i przechowaniu w dojrzewalniach).
Podobnie wyglądała sytuacja z innymi owocami importowanymi. Kupienie pomarańczy czy cytryn było trudne i kosztowne. Cytrusy zarezerwowane były niemal wyłącznie dla dzieci i chorych. Traktowane jak wyjątkowy rarytas, sprowadzane były specjalnie w okresach świąt Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy. Cały kraj emocjonował się codziennymi komunikatami o dwóch czy trzech statkach z cytrusami, które lada dzień powinny zawinąć do portu w Gdyni.
Zastanawiano się, czy zdążą dotrzeć przed świętami, a następnie, czy zostaną sprawiedliwie i szybko rozprowadzone do "placówek handlu uspołecznionego". Przeważnie się to nie udawało, ale można było nacieszyć się pomarańczą przynajmniej po świętach, o ile ładunek nie zdążył wcześniej zgnić.
Równocześnie władze próbowały przekonać społeczeństwo, że cytrusy wcale nie są mu do szczęścia potrzebne. W jednym z przemówień Władysław Gomułka, sam mający skłonności do ascezy, nie rozumiejący zatem różnicy smakowej między różnymi produktami, perswadował słuchaczom, że kiszona kapusta zawiera więcej witaminy C niż cytryna, nie ma więc żadnych racjonalnych powodów, by właśnie o tę drugą tak zabiegać. Cóż, odporne na tłumaczenia społeczeństwo nadal wolało do herbaty sok cytrynowy od soku z kiszonej kapusty. Ale na zaopatrywanie się w cytrusy czy banany stać było tylko nielicznych. Toteż dzieci prominentnych działaczy partyjnych i państwowych, którzy mieli środki na zapewnienie latoroślom atrakcyjnych owoców, stawały się przedmiotem zawiści.
Interesujące nas określenie pojawiło się pod koniec lat sześćdziesiątych. Posłużono się nim, by zdyskredytować studentów biorących udział w proteście w marcu 1968 roku. Mieli być oni "bananową młodzieżą", dziećmi osób zamożnych i wpływowych, które mogą pozwolić sobie na zapewnienie rodzinie luksusu. Wychowane w warunkach odmiennych niż reszta społeczeństwa miały nie rozumieć trudności, z jakimi boryka się kraj i "zwykli" ludzie.
Starano się zasugerować, że nie ma sensu utożsamianie się z dążeniami i oczekiwaniami "bananowych młodzieńców", bo oni nie mają wiele wspólnego z przeciętnym obywatelem, który banana kupuje dziecku raz do roku. W "Życiu Warszawy" 9 marca 1968 roku ukazała się np. notatka pt. "Komu to służy", a w niej słowa: "Na Uniwersytecie Warszawskim co pewien czas daje znać o sobie grupka awanturników, wywodząca się z kręgów bananowej młodzieży, której obce są troski materialne, prawdziwe warunki życia i potrzeby naszego społeczeństwa".
Będę latającym prezydentem
Tak wyraził się kandydat na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lech Wałęsa podczas kampanii wyborczej. 20 września 1990 roku w Gdańsku spotkał się z "Solidarnością" Gdańskich Zakładów Rafineryjnych i Stoczni Gdańskiej.
W trakcie jednego z tych spotkań na pytanie, jak widzi swoją rolę po wygranych wyborach, odparł, że prezydent powinien być "Latającym Holendrem", jeżdżącym do swoich wyborców, pytającym, co zostało zrobione, a co nie. Jego koncepcja prezydentury to "nie winko i kolacyjki, tylko >>Latający Holender<<, jeżdżący po kraju, ingerujący wszędzie, gdzie to potrzebne. Będzie aż za dużo Wałęsy - dlatego tak wielu się boi".
Mówiąc tak, przyszły prezydent miał na myśli najprawdopodobniej to, że nie zamierza odgrodzić się od społeczeństwa w Belwederze, lecz będzie starał się dowiadywać wprost od tzw. zwykłych ludzi, co ich boli.
Już 27 grudnia 1990 roku, tuż po wygraniu wyborów, a jeszcze przed zaprzysiężeniem, spotkał się z załogą warszawskiego Polamu.
W czasie tego zaimprowizowanego spotkania przypomniał: "W kampanii mówiłem, że będę >>Latającym Holendrem<<, i nim będę. Będę was zaskakiwał". Zapytany o spółki nomenklaturowe obiecał: "Nie pozwolę nikogo ograbić, nie będzie odpowiedzialności zbiorowej. Ja też mam grubą kreskę, ale kto ją przekroczy, będzie karany potrójnie".
Po zaprzysiężeniu Lech Wałęsa rzeczywiście złożył wizyty w kilku zakładach pracy, między innymi w Ursusie (15 stycznia 1991 roku). Nie była to inspekcja, prezydent chciał jak najszybciej odwiedzić załogę, która udzieliła mu znacznego poparcia w wyborach. Wizyta była całkowicie niespodziewana, nawet rzecznik prasowy głowy państwa został o niej poinformowany na pięć minut przed wyjazdem z Belwederu, co później barwnie opisywał dziennikarzom.
Jeszcze wyraźniejszym dowodem zaskoczenia załogi była reakcja jednej z pracownic wydziału powłok galwanicznych. Śmiertelnie przerażona nagłym pojawieniem się Lecha Wałęsy kobieta odwróciła się na pięcie i zaczęła uciekać. Prezydent ruszył w pościg z okrzykiem: "Czemu pani się mnie boi?!". Później głowie państwa udało się porozmawiać także z mniej impulsywnie reagującymi członkami załogi. Choć właściwie trudno się dziwić wrażliwej kobiecie, wszak "Latający Holender" to (według "Słownika mitów i tradycji kultury" Władysława Kopalińskiego) legendarny statek-widmo, wiecznie błądzący bez odpoczynku od bieguna do bieguna, którego ujrzenie zwiastuje nieszczęścia.
Com mówił, kłamałem jak pies
Tak brzmiała formuła, którą wedle norm średniowiecznego polskiego prawa zwyczajowego musiał na mocy wyroku sądowego wypowiedzieć "psim głosem", po uprzednim wejściu pod ławę, oszczerca odwołujący rzucone przez siebie kalumnie. Karę taką przewidywali m.in. twórcy statutów Kazimierza Wielkiego (w artykule 25. Statutu małopolskiego) dla wszystkich, którzy znieważyliby szlachcica, twierdząc, że jego matka była nierządnicą.
Była to jedna z licznych w archaicznych systemach prawnych kar dotykających czci i honoru skazanego, a zarazem typowa dla ówczesnego prawa czynność o charakterze symbolicznym.
Najsłynniejsze w dziejach Polski odwołanie oszczerstwa dokonane w takiej formie odbyło się w 1389 roku.
Niesławnym bohaterem opisanej dokładnie przez Jana Długosza w "Rocznikach" historii był małopolski możnowładca Gniewosz z Dalewic, który rozpuszczał pogłoski oskarżające królową Jadwigę o niedochowywanie wierności małżeńskiej Władysławowi Jagielle.
Był to zarzut bardzo poważny, gdyż mógł mieć wpływ na prawa sukcesyjne dzieci królewskich.
Sytuację polskiej pary panującej komplikowały dodatkowo rozpowszechniane w owym czasie przez austriackich Habsburgów w całej Europie opinie, jakoby małżeństwo Jadwigi było bigamiczne, gdyż zawarte wbrew wcześniejszym jej zaręczynom z księciem Wilhelmem Habsburgiem. Stosunki między Władysławem i Jadwigą popsuły się nawet pod wpływem plotek Gniewosza na pewien okres, ale ostatecznie opinia świętości, jaką już za życia cieszyła się królowa, oraz przeprowadzone na dworze dochodzenie, które dowiodło, że wszystkie pogłoski wypływają od jednej i tej samej osoby, spowodowały pogodzenie się małżonków.
Wezwany na roki sądowe do Wiślicy Gniewosz, stojąc wobec groźby pojedynku z dwunastoma ślubującymi z mieczem w ręku bronić czci królowej rycerzami, nie mogąc wiele przeciwstawić złożonej przez Jadwigę wobec panów małopolskich przysiędze, przyjął wyrok z pokorą. Odwołał spod ławy zarzuty oraz, jak skrupulatnie zanotował Długosz, "publicznie nawet zaszczekał", przy czym słowo "nawet" zdaje się wskazywać, że naśladowanie psich odgłosów było formą nadzwyczajnego zaostrzenia kary.
Dla Boga i Polaków nie ma nic tajnego
Niepochlebny komentarz prymasa Jana Wężyka na temat przesadnej jawności polskiego życia parlamentarnego, wyrażony podczas obrad sejmu w 1637 roku, a zapisany przez wysłanników Gdańska w przekazywanym radzie miasta nad Motławą tzw. recesie, czyli sprawozdaniu z przebiegu obrad polskiego parlamentu.
Publiczny charakter posiedzeń, będący jedną z głównych zasad polskiego sejmowania, dezorganizował życie parlamentu. Salę obrad wypełniał gwar dochodzący z miejsc dla publiczności, nierzadko dochodziło do przepychanek między służbą posłów i senatorów a postronnymi obserwatorami.
Co gorsza, wiadomości o zapadających w sejmie rozstrzygnięciach oraz o nastrojach i sympatiach poszczególnych posłów i senatorów docierały z łatwością do zainteresowanych obcych stolic. Na nic nie zdawało się nawet, ogłaszane w sprawach szczególnej wagi, np. w kwestiach obrony kraju, utajnienie obrad - informacje nadal wyciekały.
Świadectwem tego może być przekaz o znalezieniu wśród papierów Bohdana Chmielnickiego, w zdobytym po bitwie pod Beresteczkiem w 1651 roku obozie kozackim, dokładnego diariusza sejmu koronacyjnego z 1649 roku, podczas którego omawiano sposoby uśmierzenia powstania na Ukrainie.
Jawność obrad najważniejszego organu państwowego Rzeczypospolitej z biegiem czasu stawała się coraz bardziej archaiczna na tle zmierzających do absolutyzmu monarchii europejskich, gdzie najważniejsze decyzje podejmował monarcha po zasięgnięciu opinii tajnych kolegiów i rad gabinetowych.
Przyczyn tego zjawiska należałoby upatrywać w obsesyjnym, choć zapewne nie bezzasadnym lęku szlachty przed potencjalnymi próbami obalenia lub ograniczenia złotej wolności przez monarchów. Żywa była obawa, że król, dysponując prawem nominacji na wakujące urzędy ziemskie oraz mogąc rozdawać starostwa, skaptuje sobie zwolenników nawet wśród szlacheckich posłów w sejmie. Publiczny charakter obrad sejmowych był gwarancją, że izba poselska i senat nie wejdą w tajemnicy przed resztą szlachty w konszachty z królem.
Dziękuję uprzejmie przyjdę akuratnie (DUPA)
Pierwsze litery tego zdania, tworzące niezbyt parlamentarne czteroliterowe słowo, umieszczał na swoich biletach wizytowych Wojciech Dzieduszycki, potwierdzając w tej formie przyjęcie zaproszenia. Przesyłane ówcześnie zaproszenia na rozmaite spotkania towarzyskie opatrzone były często skrótem utworzonym z pierwszych liter słów francuskiego zdania "Repondez s'il vous plait" (RSVP). Oznacza ono prośbę o poinformowanie zapraszającego, czy zamierza się z zaproszenia skorzystać. Na czteroliterowe pytanie Dzieduszycki udziela czteroliterowej odpowiedzi, wbrew pozorom zdecydowanie pozytywnej.
Znany z niekonwencjonalnych zachowań Wojciech Dzieduszycki (1848-1909) był przy tym człowiekiem jak najbardziej godnym szacunku - politykiem, literatem, filozofem i eseistą. Ukończył studia prawnicze w Wiedniu. Od 1896 roku był profesorem filozofii na uniwersytecie we Lwowie, w 1887 roku został członkiem korespondentem Akademii Umiejętności.
Oprócz pracy uniwersyteckiej angażował się w działalność polityczną: w latach 1876-1889 był posłem na galicyjski Sejm Krajowy, w okresie 1879-1885 i od 1895 roku zasiadał w austriackiej Radzie Państwa, od 1898 roku był tajnym Radcą Dworu, od 1900 wiceprezesem, a od 1904 roku prezesem Koła Polskiego w Wiedniu. W latach 1906-1907 sprawował urząd ministra ds. Galicji.
Był rzecznikiem decentralizacji i autonomii w ramach monarchii austriackiej. Był również autorem prac historiozoficznych, filozoficznych, historycznych, a także powieści, dramatów i poematów.
Grypy nawet w najcięższych przypadkach nie leczy się gruźlicą. Rewizjonistyczna gruźlica może tylko spotęgować dogmatyczną grypę
Słowa I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki, które padły w przemówieniu wygłoszonym na X Plenum KC PZPR 24 października 1957 roku. Można je rozumieć wieloznacznie: albo jako opowiedzenie się za dogmatycznym pojmowaniem komunizmu, czyli naśladowaniem jego wzorców wypracowanych w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR), albo jako przeciwstawienie się dalszej demokratyzacji życia z obawy przed interwencją ZSRR. Świeża była wówczas pamięć walk na Węgrzech w 1956 roku, gdzie przeciwko partii komunistycznej i dominacji Związku Radzieckiego wybuchło powstanie narodowe, które zostało krwawo stłumione.
Po słynnym referacie Nikity Chruszczowa piętnującym kult jednostki na XX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego (KPZR) pojawiły się w Polsce tendencje do rewizji marksizmu i stworzenia trzeciej drogi rozwoju kraju. Z dojściem Gomułki do władzy wiązano wielkie nadzieje na uniezależnienie kraju od ZSRR, wstrzymanie kolektywizacji rolnictwa i ewolucję w kierunku państwa socjaldemokratycznego z wolną grą wyborczą partii politycznych.
Gomułka był już oskarżany o odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne i wydawało się, że można z nim wiązać nadzieję na zmianę systemu władzy w Polsce. On sam wykorzystywał każdą okazję, by dać do zrozumienia, że nie zamierza podważać istniejącego stanu rzeczy.
Uznanie rewizjonizmu za gruźlicę, a dogmatyzmu za grypę skłania do wyciągnięcia wniosków, że Gomułka opowiedział się raczej za grypą niż gruźlicą. Rewizjonizm w partyjnej nowomowie był największą zbrodnią, którą mógł popełnić komunista.
Polegał on na rewizji, czyli podważeniu, podstawowych zasad marksizmu, którymi były: rewolucyjny charakter przejęcia władzy przez robotników, tak zwana dyktatura proletariatu oraz nacjonalizacja środków produkcji.
Termin ten pojawił się w końcu XIX wieku. Został użyty przez socjaldemokratę E. Bernsteina prezentującego swe poglądy w gazecie "Neue Zeit", od razu też był zwalczany przez zwolenników teorii Karola Marksa, przede wszystkim Gieorgija W. Plechanowa, Różę Luksemburg i Włodzimierza I. Lenina. W wyniku przejęcia władzy w Rosji przez zwolenników marksizmu stał się on podstawą komunizmu na całym świecie w wieku XX.
Za reprezentatywny dla dogmatyzmu w ruchu komunistycznym można uznać tak zwany "okres błędów i wypaczeń" lub "kultu jednostki". Był on związany z dojściem do władzy w ZSRR Józefa W. Stalina. Rozpoczęto wówczas eliminację fizyczną przeciwników systemu oraz domniemanych wrogów w szeregach partii komunistycznej. Dogmatem stała się industrializacja i kolektywizacja rolnictwa oraz nie liczące się z realnymi możliwościami kraju plany produkcyjne, które powodowały więcej strat niż pożytku.
Latający Uniwersytet
Określenie to pojawiło się najpierw jako nazwa nielegalnych wyższych kursów naukowych organizowanych w Warszawie w latach 1888-1905.
Nazwa powróciła w czasach nam bliższych jako miano wykładów przygotowywanych przez Towarzystwo Kursów Naukowych (TKN) i była świadomym nawiązaniem do działań podejmowanych przed laty.
TKN powstało 22 stycznia 1978 roku w Ujazdowie pod Warszawą, założone przez 61 osób związanych z nauką i sztuką. Celem istnienia TKN było organizowanie wykładów i dyskusji na tematy z zakresu historii, nauk społecznych i kultury.
Wykłady Latającego Uniwersytetu dotyczyły zwłaszcza tych zagadnień, które objęte były zapisami cenzury i wyłączone z programów szkolnych. Władze niechętnie, by użyć eufemizmu, widziały przełamywanie swojego monopolu informacyjnego.
Spotkania Latającego Uniwersytetu odbywały się w prywatnych mieszkaniach, w niewielkich grupach. Osoby użyczające lokali, słuchacze i wykładowcy byli inwigilowani i na rozmaite sposoby szykanowani przez władze. Niejednokrotnie na najaktywniejszych działaczy TKN napadali "nieznani sprawcy", często zorganizowani w regularne bojówki. Represje takie dotknęły np. Jacka Kuronia, w którego mieszkaniu odbywały się wykłady. Grupa członków Zrzeszenia Studentów Polskich (ZSP) pobiła syna Jacka Kuronia.
Napad organizowali m.in. przyszli prominentni działacze postkomunistycznej lewicy. Jednak mimo trudności spotkania odbywały się i pozwalały na zdobycie przez wielu Polaków wiedzy na temat istotnych zdarzeń z naszej historii i kultury. Na spotkaniach organizowanych przez TKN niektórzy po raz pierwszy mieli okazję usłyszeć prawdziwe informacje o wojnie polsko-bolszewickiej czy zbrodni w Katyniu.
Wykłady pozwalały pogłębić i usystematyzować wiedzę, którą przekazywano w domach, ale o której nie odważali się mówić nauczyciele. Dzięki TKN można było zetknąć się z literaturą powstającą poza granicami kraju, Towarzystwo prowadziło bowiem także działalność wydawniczą.
Będąc miejscem swobodnej wymiany wiedzy i poglądów, Latający Uniwersytet pomógł tym, którzy mogli i chcieli z niego skorzystać, w ukształtowaniu swojej własnej, nie okrojonej wizji przeszłości, współczesności i przyszłości.
Ładne dziewczyny z orkiestr dętych robią dobrze partiom politycznym
Jest to, być może nieco dwuznaczna, wypowiedź Donalda Tuska, lidera Kongresu Liberalno-Demokratycznego (KLD). Była ona komentarzem do wyjątkowo efektownie przez tę partię prowadzonej kampanii wyborczej w 1993 roku, która rozpoczęła się w lipcu tego roku Krajową Konwencją KLD w Warszawie. Przed obradami 2,5 tysiąca członków i sympatyków partii przeszło ulicami stolicy przy dźwiękach zwracającej uwagę przechodniów orkiestry dętej. W przygotowaniach wyborczych partię Tuska wspierała firma public relations, która organizowała festyny, przemarsze i pikniki w stylu partii zachodnich. Niestety dla zleceniodawców ani firma, ani sami zainteresowani zupełnie nie rozumieli polskich wyborców, dla których rozmach i ostentacyjne szafowanie pieniędzmi okazało się najbardziej drażniące. KLD przegrał walkę o miejsca w parlamencie, choć trudno przyjąć, iż tylko przez styl kampanii poprzedzającej wybory. Przez cały czas jej trwania politycy tej partii i przedstawiciele Unii Demokratycznej zastanawiali się nad ewentualnym sojuszem wyborczym lub nawet połączeniem partii. I choć do tego nie doszło, to jednak w kampanii oba ugrupowania wyraźnie nie dążyły do starcia między sobą. Tusk zadeklarował nawet, że "KLD pozbawi członkostwa w swej partii każdego, kto będzie zachowywał się agresywnie wobec Unii".
Mieczów ci u nas dostatek
"...ale i te przyjmuję jako wróżbę zwycięstwa, którą mi sam Bóg przez wasze ręce zsyła" - tak wedle "Krzyżaków" Henryka Sienkiewicza brzmiała odpowiedź udzielona przez króla Władysława Jagiełłę posłom krzyżackim 15 lipca 1410 roku na polach Grunwaldu.
Opis poselstwa od wielkiego mistrza zakonu Ulryka von Jungingena do wodzów armii polsko-litewskiej przekazały w nieco odmiennej wersji dwie polskie relacje o bitwie - powstałe niedługo po zwycięstwie dzieło pt. "Kronika konfliktu Władysława króla Polski z Krzyżakami" oraz czerpiące z niego informacje, ale oparte prócz tego także na innych źródłach, "Roczniki" Jana Długosza.
Wedle pierwszej z tych relacji posłowie, z których jeden występował w barwach walczącego po stronie krzyżackiej księcia szczecińskiego Kazimierza, drugi zaś w barwach cesarstwa, przybywając z mieczami, przekazali pytanie wielkiego mistrza i wielkiego marszałka zakonu o miejsce bitwy, a także ich prośbę, by wojska sprzymierzone przestały kryć się w krzakach i wyszły naprzeciw stojącym w polu wojskom zakonnym. Długosz uzupełnia przekaz "Kroniki konfliktu" o wysuniętą przez wielkiego mistrza ofertę ustąpienia wojskom polsko-litewskim miejsca na równinie, gdyby im takowego brakowało.
Wedle dwudziestowiecznego przekładu spisanych w oryginale po łacinie "Roczników" słowa króla brzmiały nieco inaczej, niż wyobrażał je sobie Sienkiewicz.
Władysław na zuchwałą przemowę heroldów odpowiedzieć miał "z dziwną tylko, jakby z nieba daną pokorą": "Chociaż nie potrzebuję mieczów mych wrogów, bo mam w mym wojsku wystarczającą ich liczbę, w Imię Boga jednak dla uzyskania większej pomocy, opieki i obrony w mej słusznej sprawie przyjmuję także dwa miecze przyniesione przez was, a przysłane przez wrogów pragnących krwi i zguby mojego wojska".
Przesyłanie przeciwnikom przed bitwą mieczy należało do kanonu obyczaju rycerskiego w późnośredniowiecznej Europie.
Przekazy źródeł jednoznacznie wskazują, że poselstwo z mieczami zostało odebrane przez stronę polską jako dowód krzyżackiej pychy. Czy świadczyć to może o nieokrzesaniu polskiego dworu lub niedawno dopiero ochrzczonych Jagiełły i Witolda? Szerokie kontakty polskiego rycerstwa ze światem zachodnim, w tym liczny udział Polaków w krucjacie przeciw Turkom z 1396 roku, zdają się wykluczać taką interpretację.
Źródeł oburzenia strony polskiej należałoby raczej szukać w aroganckiej, obraźliwej treści przemówienia krzyżackich posłów.
Mieliby zatem rację historycy utrzymujący, że poselstwo nie było przejawem kurtuazji wielkiego mistrza, ale swoistym fortelem, mającym sprowokować ukryte w zaroślach wojska polsko-litewskie do ataku na stojące już od około trzech godzin w palących promieniach lipcowego słońca zastępy krzyżackie.
Tezę tę potwierdza pośrednio późne, bo XVI-wieczne, źródło litewskie, wspominające o wilczych dołach, jakie mieli Krzyżacy przygotować przed swoimi stanowiskami w tej części pola bitwy, którą ustąpili Jagielle i Witoldowi.
Pod Grunwaldem polegli zarówno wielki mistrz, jak i wielki marszałek zakonu.
Oba miecze przechowywane były jako cenna pamiątka w skarbcu królewskim na Wawelu, a po trzecim rozbiorze Polski trafiły do zbiorów rodziny Czartoryskich w Puławach. Władze rosyjskie skonfiskowały je w 1853 roku i od tego czasu słuch o nich zaginął.
Nie będę premierem malowanym
Tadeusz Mazowiecki posłużył się tymi słowami po desygnowaniu go na premiera 24 sierpnia 1989 roku. Sygnalizował w ten sposób, iż nie będzie marionetką w niczyich rękach, i brał pełną odpowiedzialność za swoje decyzje i za stworzony przez siebie rząd.
Sytuacja premiera nie była łatwa.
Rząd został stworzony na podstawie koalicji ze Stronnictwem Demokratycznym (SD) i Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym (ZSL), z ugrupowaniami, które przez długie lata pozostawały partiami satelickimi PZPR. W wyborach do tzw. sejmu kontraktowego przypadły ich przedstawicielom mandaty poselskie z 65-proc. puli nieopozycyjnej. Dzięki porzuceniu przez nie tonącego okrętu można było myśleć o stworzeniu rządu przez opozycję.
Jednak w składzie tego gabinetu nie znaleźli się wyłącznie ludzie związani z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym (OKP), SD i ZSL, ale także przedstawiciele dotychczas rządzącej partii. W ich rękach pozostawały np. resorty siłowe (wojsko i policja). Rząd premiera Tadeusza Mazowieckiego w miarę stabilnie mógł oprzeć się w Sejmie jedynie na członkach OKP, a i to nie zawsze, musiał natomiast podjąć się przeprowadzania bardzo trudnych reform i całkowitej przebudowy państwa.
W tej sytuacji należało się liczyć z tym, że wielu będzie chciało manipulować rządem i wymuszać podejmowanie i firmowanie przezeń decyzji wygodnych dla poszczególnych grup nacisku, choć niekoniecznie korzystnych dla Polski.
Istniało także ryzyko, że niektóre osoby zaangażowane dotychczas w działalność opozycyjną, a nie angażujące się bezpośrednio w pracę rządu, będą chciały pełnić rolę szarych eminencji, które mają wpływy, ale nie są odpowiedzialne. Urządzając takie próby, premier Tadeusz Mazowiecki wypowiedział interesujące nas zdanie, nawiązując przy tym, być może nieświadomie, do słów użytych przez Stefana Batorego po jego wyborze na króla Polski: "Jestem królem waszym, nie wymyślonym ani malowanym".
Według wspomnień Zbigniewa Bujaka w prace rządu miał zamiar ingerować Lech Wałęsa. Na pytanie, jak to sobie wyobraża, powiedział, że każe sobie zainstalować rządowy telefon i będzie mówił, co rząd ma robić. Telefonu rządowego na biurku Wałęsa nie doczekał się chyba nigdy.
Niektórych trzeba traktorem wyciągać ze stanowisk, tak w nich zasmakowali
Lech Wałęsa wyraził się w ten sposób w wywiadzie opublikowanym w "Głosie Wybrzeża" z 12 października 1994 roku, oceniając zachowanie Jarosława Kaczyńskiego i Jacka Merkla. Dzień wcześniej, w wywiadzie dla radiowej "Jedynki", powiedział na ten sam temat: "Władza ma to do siebie, że nikt jej nie chce oddać".
Osoby, których te wypowiedzi dotyczyły, były do niedawna najbliższymi współpracownikami Wałęsy i pracowały dla niego w kancelarii prezydenckiej. Nie po raz pierwszy okazało się jednak, iż prezydent nie ma przyjaciół, a najwierniejszych nawet podwładnych traktuje jak "zderzaki", które należy wymieniać często i bez sentymentów. Co smutniejsze, robił to w niezbyt eleganckim stylu, a zainteresowani częstokroć dowiadywali się o własnej dymisji z prasy, radia bądź telewizji.
Warto może porównać tę wypowiedź z późniejszym zachowaniem Wałęsy w czasie bezpardonowej walki o reelekcję w 1995 roku i równocześnie z wcześniejszą deklaracją z 1991 roku: "Jestem elektrykiem, potrafię wiele innych rzeczy robić i jestem gotów wziąć natychmiast swoje zabawki i iść do innej pracy". Obietnicę tę składał w chwili, gdy najwyraźniej nie zdążył jeszcze "zasmakować" w piastowaniu stanowiska (20 grudnia 1991, TVP 1, godz. 20).
Pomożecie? Pomożemy!
Pierwsze z tych słów, pytanie, padło z ust ówczesnego I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka w styczniu 1971 roku, pod koniec odbywającego się w Gdańsku wiecu. Bezpośrednią przyczyną jego zorganizowania były strajki, które wybuchły w Gdańsku i Szczecinie po krwawym stłumieniu protestu robotników Wybrzeża w grudniu 1970 roku.
12 grudnia 1970 roku Rada Ministrów uchwaliła wprowadzenie drastycznej podwyżki cen żywności. Po jej ogłoszeniu 13 grudnia (niedziela) od następnego dnia rozpoczęły się tzw. wydarzenia grudniowe. W poniedziałek robotnicy Stoczni Gdańskiej zebrali się przed budynkiem dyrekcji, skąd przeszli pod siedzibę Komitetu Wojewódzkiego (KW). We wtorek tłumy zaczęły się gromadzić w różnych punktach miasta, zwłaszcza pod gdańskim KW, Komendą Miejską Milicji Obywatelskiej i Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Z okien KW padły strzały, na co demonstranci zareagowali udaną próbą podpalenia budynku. Także przed dworcem żołnierze strzelali do zgromadzonych tam wzburzonych ludzi. Tego samego dnia ogłoszono zarządzenie Prezydium Wojewódzkiej RN w Gdańsku o zakazie opuszczania mieszkań między godz. 18 a 5. W środę przed Stocznią Gdańską wojsko ostrzelało robotników, którzy próbowali wyjść za bramę. W Szczecinie także stoczniowcy wyszli na ulice - i do nich zaczęto strzelać. "Robotnicza" partia rozprawiała się z robotnikami za pomocą karabinów maszynowych. Dopiero w czwartek (17 grudnia) podano w prasie ogólnopolskiej pierwsze wiadomości o sytuacji na Wybrzeżu.
20 grudnia zebrało się VII Plenum KC PZPR, na którym na I sekretarza wybrany został Edward Gierek. Z Biura Politycznego KC usunięto m.in. Władysława Gomułkę, jak podano w komunikacie prasowym następnego dnia, ze względu na "zaburzenia w układzie krążenia, powodujące przemijające zakłócenia sprawności widzenia", co było prawdą. Protesty na Wybrzeżu siłą stłumiono jeszcze przed objęciem stanowiska przez Edwarda Gierka.
W styczniu jednak w tych samych miastach wybuchły strajki. Robotnicy domagali się zamrożenia cen, podniesienia najniższych wynagrodzeń i emerytur. 24 stycznia do strajkujących w Szczecinie stoczniowców przybył nowy I sekretarz KC Edward Gierek i nowy premier Piotr Jaroszewicz. Po dziewięciogodzinnej dyskusji delegacja partyjno-rządowa pojechała do Gdańska. Nazajutrz podczas wiecu Gierek powiedział: "Możecie być przekonani, że my wszyscy jesteśmy ulepieni z tej samej gliny i nie mamy innego celu, jak ten, któryśmy zadeklarowali: rozwijać kraj, umacniać socjalizm, poprawiać warunki życia ludzi pracy. Jeśli nam pomożecie, to sądzę, że ten cel uda nam się wspólnie osiągnąć. No więc jak - pomożecie?". Zebrani zareagowali aplauzem i raczej spontanicznymi i szczerymi odpowiedziami: "Pomożemy".
Pryszczaci (pokolenie pryszczatych)
Tak nazwała Zofia Nałkowska grupę młodych literatów-aktywistów, wprowadzających do literatury zasady realizmu socjalistycznego. Niewątpliwie określenie nie było wyrazem sympatii pisarki do młodzieńców, którzy nie zdążyli jeszcze, choćby z racji młodego wieku (aluzja do trapiącego ich trądziku młodzieńczego), wykazać się zdolnościami literackimi, ale "wiedzieli lepiej", jak należy pisać. Nałkowska posłużyła się tym epitetem sprowokowana atakiem na jej pisarstwo i na nią samą, przypuszczonym przez socrealistów na IV Walnym Zjeździe Związku Zawodowego Literatów Polskich w Szczecinie w 1949 roku (20-23 stycznia).
Główny referat tego zjazdu - "Nowa literatura w procesie powstawania" - wygłosił Włodzimierz Sokorski, pełniący wówczas funkcję wiceministra kultury i sztuki. Jego zdaniem "sprecyzowanie na kongresie Polskiej Partii Robotniczej charakteru demokracji ludowej oraz perspektyw rozbudowy planowej gospodarki narodowej, a zwłaszcza istoty walki klasowej (...), określiło tym samym pozycję i rolę literatury polskiej". Określiło też obowiązki literatów. Stefan Żółkiewski zaproponował kryteria, według których należy oceniać literaturę piękną: "Niech wartość dzieła sprawdza się odpowiedzią na pytania, co zdziałało dla budowy socjalizmu w Polsce, jak wzbogaciło duchowo jego budowniczych jako budowniczych socjalizmu". Sformułowano postulat zachowywania realizmu socjalistycznego jako głównego kryterium oceny i normy estetycznej. Twórca miał: 1) wykazywać się pełnym zaangażowaniem w sprawy socjalistycznego budownictwa, 2) ukazywać w literaturze awans nowego bohatera poprzez opis przemian ludzi, rosnących wraz z ogólną przebudową oraz 3) przyswoić sobie marksistowską wiedzę o rozwoju społeczeństwa. Kryteria te spełniali: Władysław Kowalski, Leon Kruczkowski, Lucjan Rudnicki i Wanda Wasilewska. Natomiast bardzo krytycznie oceniona została twórczość Jerzego Zawieyskiego, Jerzego Broszkiewicza, Tadeusza Brezy, Stanisława Dygata, Ksawerego Pruszyńskiego, Wojciecha Żukrowskiego, a szczególnie ostro - Zofii Nałkowskiej. W jej obronie wystąpił tylko Aleksander Wat.
Pryszczaci na długie lata zawładnęli kulturą polską (zasadom socrealizmu podporządkowano także inne sztuki piękne) i raczyli nas takimi "arcydziełami", jak "Nr 16 produkuje" Jana Wilczka, "Fundamenty" Józefa Pytlakowskiego czy "Górnicy" Aleksandra Jackiewicza. Jak pisał o nich kilka lat po zjeździe w Szczecinie Andrzej Kijowski, było to pokolenie, które "z bezmyślności uczyniło program. [Pryszczaci] zrezygnowali z myślenia na rzecz ideologii".
Punkty za pochodzenie
Tak potocznie nazywano dodatkowe punkty przyznawane starającej się o przyjęcie na studia wyższe młodzieży pochodzącej z klasy robotniczo-chłopskiej.
Po raz pierwszy idea "punktów za pochodzenie" pojawiła się w uchwale Konferencji Rektorów Szkół Wyższych z 28 czerwca 1958 roku. Sformułowano wówczas postulat, by w sytuacji uzyskania przez kandydatów równych wyników egzaminów wstępnych pierwszeństwo w przyjęciu na uczelnię zapewnić młodzieży robotniczo-chłopskiej. Oficjalnie punkty za pochodzenie społeczne wprowadzono w kwietniu 1969 roku, poniekąd jako echo wydarzeń marcowych w 1968 roku. Ministerstwo Oświaty i Szkolnictwa Wyższego (MOiSW) opracowało "Wytyczne w sprawie zasad i trybu kwalifikowania kandydatów na I rok studiów". Można w nich było przeczytać, iż "zasady te są oparte na założeniach systemu punktowego, który uzupełniając decydujące znaczenie egzaminu wstępnego, wpływa na zmianę składu socjalnego studentów, dając większe szanse młodzieży pochodzenia robotniczego i chłopskiego". Takie drobiazgi jak sprzeczność zarządzenia z konstytucją PRL nikomu nie spędzały snu z powiek.
Próbowano w ten sposób utrudnić dostęp do studiów wyższych osobom pochodzącym z rodzin tradycyjnie ceniących wykształcenie. Stanowiły one zagrożenie, przynajmniej zdaniem ludzi troszczących się o spokój społeczny, miały bowiem zbyt dużą ciekawość świata i nadto silnie rozbudzone skłonności do wątpienia w jedynie słuszne prawdy. Najwyraźniej rządzący mieli nadzieję, że młodzież wywodząca się ze "zdrowych klas społecznych" nie będzie stwarzać takich problemów. Nie zapominali przy tym, że prawdziwe studia wyższe potrafią też w chłopskim czy robotniczym dziecku rozbudzić niezdrowe ciągoty do samodzielnego myślenia (oczywiście, u wielu budzą się one niezależnie od wykształcenia), dlatego trzeba było zadbać o obniżenie poziomu uczelni, by ryzyka tego uniknąć.
Punkty za pochodzenie miały długi żywot. Ostatni kandydaci na studentów pytani byli o pochodzenie społeczne podczas rekrutacji w 1987 roku. Dopiero rok później zaczęła decydować wyłącznie wiedza kandydata, zniesiono także obowiązkowe dotąd "praktyki robotnicze", które odbierały przyjętym na studia wakacje przed pierwszym rokiem tylko w celu zapoznania przyszłych inteligentów z ciężką pracą robotnika.
Słoń a sprawa polska
Żartobliwe określenie doszukiwania się we wszystkich kwestiach związków z polską sprawą narodową. Postawa ta była szczególnie popularna w XIX-wiecznej publicystyce, przybierając rzeczywiście karykaturalną formę. Powiedzenie upowszechnił Stefan Żeromski anegdotą umieszczoną w "Przedwiośniu" - Polak mający napisać rozprawę o słoniu tak ją właśnie zatytułował.
Większość artykułów publicystycznych oraz prac historycznych w ten czy inny sposób odwoływała się do kwestii niepodległości Polski w szerokim tego słowa znaczeniu. Politycy narodowi próbowali powiązać sprawę polską z warunkami międzynarodowymi. Roman Dmowski np. napisał rozprawę polityczną "Niemcy, Rosja a kwestia polska". Konserwatywni historycy krakowscy doszukiwali się przyczyn upadku Polski w wewnętrznym rozkładzie państwa i w nadmiernym rozbudowaniu przywilejów oraz wolności szlacheckich. Wszystko to wiązało się ze sprawą polską, czyli dążeniem do odzyskania niepodległości.
Każdą zawieruchę wojenną czy kryzys polityczny witano z radością, wierząc, że w jej wyniku zostanie wskrzeszone państwo polskie. Do takiego traktowania "sprawy polskiej" przyczyniły się wydarzenia z początku XIX w., kiedy cesarz Francuzów powołał do życia kadłubowe Księstwo Warszawskie, będące zalążkiem polskiej państwowości, z czasem przybrały one jednak postać absurdalną, łącząc większość wydarzeń społecznych i politycznych z kwestią restytucji Polski. Warto dodać, że powiedzenie to bardzo przypomina inne, rozpowszechnione w Szwecji - "słoń a Karol XII", o zbliżonym znaczeniu.
Ten, kto podnosi rękę na władzę ludową, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie
Jest to fragment radiowego przemówienia premiera Józefa Cyrankiewicza wygłoszonego po wydarzeniach czerwcowych 1956 roku w Poznaniu. Dokładnie brzmiał on następująco: "Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie walki o dalsze podnoszenie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji życia".
Powodem wystąpień robotników były nowe przepisy podwyższające normy pracy i podwyżki cen, które spowodowały spadek realnych dochodów. Postulaty pracowników o rekompensaty były ignorowane przez władze. 26 czerwca przybyła do Warszawy delegacja robotników. Rozmowy prowadzone z ministrem przemysłu maszynowego Romanem Fidelskim nie dały zadowalającego rezultatu. W tej sytuacji w Zakładach im. Stalina (dawniej Hipolita Cegielskiego) rozpoczęto 28 czerwca strajk, wysuwając żądania płacowe, ale też i polityczne, np. żądanie wolnej Polski bez doradców i wojsk radzieckich. Robotnicy przeszli przed siedzibę Miejskiej Rady Narodowej (MRN), potem pod gmach Urzędu Bezpieczeństwa (UB), gdzie padła pierwsza ofiara. Zastrzelono tramwajarkę Marię Kapturską, niosącą sztandar, po niej chłopca, który przejął od niej drzewce. W ciągu następnych dwóch dni protest rozszerzył się na całe miasto, opanowano MRN, Komitet Wojewódzki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (KW PZPR), Komendę Wojewódzką Milicji Obywatelskiej (KW MO) i więzienie, gdzie demonstranci zdobyli broń. Zbuntowani ludzie zniszczyli urządzenia do zagłuszania zachodnich rozgłośni radiowych, głównie Radia Wolna Europa. Do miasta wprowadzono wojsko, które opanowało sytuację, ale regularne walki uliczne trwały prawie dwa dni. Ofiarami zamieszek było ponad 75 osób zabitych (dokładnej liczby nigdy nie ustalono) i około 800 rannych. Najmłodszą ofiarą był trzynastoletni chłopiec Roman Strzałkowski. Sprawcy tych mordów nigdy nie zostali ukarani. Partia zrzuciła odpowiedzialność na "wrogie Polsce imperialistyczne ośrodki i reakcyjne podziemie". W ten sposób państwo robotników i chłopów odpowiedziało na słuszne protesty ludzi pracy. Aresztowano około 660 osób, które zostały dość szybko, bo już w październiku 1956 roku, zwolnione w wyniku "odwilży" politycznej. Wydarzenia poznańskiego Czerwca stały się niewątpliwie katalizatorem przemian w Polsce.
Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy
Słowa te są fragmentem wypowiedzi Władysława Gomułki skierowanej w Moskwie 18 czerwca 1945 roku do byłego premiera rządu polskiego Stanisława Mikołajczyka, podczas pertraktacji w sprawie utworzenia w Polsce rządu, który mógłby być uznany przez społeczność międzynarodową. Dyktujący warunki, dzięki oparciu w Józefie Stalinie, Władysław Gomułka powiedział: "My wam tylko ofiarujemy w rządzie miejsce takie, jakie sami uznajemy za możliwe. (...) Porozumienia chcemy z całego serca, lecz nie myślcie, że jest to warunek naszego istnienia. Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy. (...) Możecie jeszcze krzyczeć, że leje się krew narodu polskiego, że NKWD rządzi Polską, lecz to nie zawróci nas z drogi".
W wyniku utworzenia Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (PKWN) 21 lipca w Moskwie powstał zalążek komunistycznego rządu polskiego. Składał się on formalnie z pięciu działaczy PPR, czterech SL, trzech RPPS, jednego SD i dwóch osób bezpartyjnych. Jednak większość z nich była uległa wobec Stalina i podporządkowana jego planom zainstalowania systemu komunistycznego w Polsce. Skład Komitetu miał wywoływać wrażenie, że zawiera on reprezentatywne dla społeczeństwa siły polityczne. Utworzenie PKWN i uznanie go w praktyce przez ZSRR za rząd polski wywołało protesty w Londynie ze strony Stanisława Mikołajczyka, który w rozmowie z Winstonem Churchillem powiedział, że Stalin chce z Polski stworzyć republikę radziecką. Jako wyraz dobrej woli Stalin zaprosił do Moskwy Stanisława Mikołajczyka na rozmowy. Zaczęły się one 3 sierpnia 1944 roku, czyli już w trakcie trwania Powstania Warszawskiego, które miało dostarczyć mocnych argumentów polskiemu premierowi w rozmowach ze Stalinem i Mołotowem. Stalin zażądał od Mikołajczyka porozumienia się z PKWN i odrzucił polskie stanowisko w sprawie granic. Rozmowy z PKWN nie dały żadnych rezultatów, ponieważ Mikołajczyk nie uzyskał poparcia w sprawie granicy wschodniej.
Dopiero rok później, po trwających od 17 do 21 czerwca 1945 roku naradach, uzgodniono, iż 28 czerwca może zostać w Warszawie powołany Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, z przewagą komunistów, ale z Mikołajczykiem jako wicepremierem. Już 29 czerwca rząd ten uznała Francja, 5 lipca zaś - Stany Zjednoczone i Wielka Brytania.
Wstrzymał słońce, ruszył ziemię
Popularne określenie istoty dokonanego przez Mikołaja Kopernika (1473-1543) przełomu w astronomii, a pośrednio także w postrzeganiu miejsca człowieka we wszechświecie.
Powiedzenie to pochodzi z opublikowanego w 1828 roku we Lwowie drugiego tomu "Przekładów i ulotnych wierszy" Jana Nepomucena Kamińskiego (1777-1855) - poety przeciętnego, dość nieudolnie naśladującego wielkich romantyków swej epoki, zasłużonego za to organizatora lwowskiego życia teatralnego, tłumacza i publicysty. W znajdującym się w tym zbiorze dwuwierszu o Koperniku wyrażona jest myśl prosta:
Polskie wydało go plemię
Wstrzymał słońce, ruszył ziemię.
Narodowość wielkiego astronoma była długo przedmiotem sporów polsko-niemieckich, prowadzonych często w oderwaniu od realiów epoki, w której żył i działał Kopernik. Wydaje się, że problemu tego nie da się rozstrzygnąć, posługując się dzisiejszymi kategoriami przynależności narodowej. Nie ulega wątpliwości, że Kopernik wychowywał się w niemieckojęzycznym środowisku patrycjatu Torunia, dokąd jego ojciec przybył z Krakowa. Kopernikowie, wywodzący się ze Śląska (badacze często wskazują na dzisiejszą wieś Koperniki koło Nysy), byli rodziną od dawna osiadłą w Królestwie Polskim. Mieszczaństwo toruńskie w dobie wojny trzynastoletniej (1454-1466), która zadecydowała o przyłączeniu tzw. Prus Królewskich do Korony, opowiedzieli się zdecydowanie za związkiem z Polską, a przeciw niemieckiemu z ducha i języka zakonowi krzyżackiemu. Niemcem z pochodzenia był wuj i protektor astronoma, biskup warmiński i zaufany doradca kilku królów polskich Łukasz Watzenrode. W niemieckojęzycznym w swej masie środowisku przebywał Kopernik w drugiej połowie swego życia, gdy osiadł na leżącej w granicach Królestwa, lecz cieszącej się szeroką autonomią jako dominium biskupie, Warmii. Nie przeszkodziło mu to organizować w latach 1520-1521 obrony należącego do biskupów warmińskich Olsztyna przed walczącymi z Polską Krzyżakami. Wydaje się zatem, że Kopernik jest klasycznym przykładem człowieka przełomu średniowiecza i doby nowożytnej, dla którego przynależność narodowa, najczęściej utożsamiana z językiem, była jednym z wielu - oprócz przynależności państwowej, stanowej, rodowej i związków z małą ojczyzną - i to bynajmniej nie najważniejszym elementem tożsamości.
Od kwestii narodowości odróżnić należy zagadnienie zasług poszczególnych krajów dla formacji intelektualnej astronoma. I tu Polska musi podzielić się chwałą z innymi krajami Europy. Edukacja, jaką zdobył Kopernik podczas studiów na uniwersytecie krakowskim, choć obejmowała wiedzę astronomiczną, nie zaowocowałaby prawdopodobnie przełomowymi odkryciami, gdyby nie późniejsze kilkuletnie studia astronomiczne, medyczne i prawnicze na uczelniach włoskich. Opisany językiem matematyki heliocentryczny model wszechświata Europa poznała z kolei dzięki uczonym niemieckim, którzy zdołali namówić astronoma na publikację pod koniec życia wyników jego dociekań - pierwsze wydanie "O obrotach sfer niebieskich" ukazało się w 1543 roku w Norymberdze.
Zastał Polskę drewnianą, zostawił murowaną
Popularne powiedzenie odnoszące się do króla Kazimierza Wielkiego, oparte na fragmencie charakterystyki władcy, zamieszczonej w "Rocznikach" Jana Długosza. Kanonik krakowski pisał z perspektywy stu lat o ostatnim Piaście na tronie polskim: "Taka wielka tkwiła w nim chęć uświetnienia i wzbogacenia Królestwa Polskiego, że podejmował bardzo trudne i znaczne wydatki na budowę murowanych kościołów, zamków, miast i dworów, dokładając wszelkich starań, by Polskę, którą zastał glinianą, drewnianą i brudną, zostawić murowaną i nadać jej wielki rozgłos, co mu się też i udało. On też obudził w Polsce u wszystkich zapał do wznoszenia murowanych budowli". Czternastowieczna "Kronika katedralna krakowska", dawnej uważana błędnie za część kroniki autorstwa Janka z Czarnkowa, wymienia cały katalog wzniesionych przez króla budowli, głównie fortyfikacji miejskich i zamków. Długosz dodaje do tego spisu kilka nowych obiektów. Część tych danych daleka jest od ścisłości, przypisując królowi inicjatywę wzniesienia obiektów będących w rzeczywistości fundacjami innych władców; część zaś budowli obronnych wzniesionych przez Kazimierza została z kolei przez średniowieczną historiografię, jak można sądzić na podstawie analizy innych źródeł oraz badań archeologicznych, pominięta.
Zweryfikowany przez historyków katalog wzniesionych za panowania wielkiego króla fortyfikacji obejmuje co najmniej 23 systemy murów miejskich oraz od trzydziestu kilku do nawet - według niektórych - blisko 60 zamków. Większość z nich została wzniesiona na szczególnie narażonych na działania wojenne w tamtym okresie południowo-zachodnich (np. jurajskie "Orle Gniazda") i południowo-wschodnich rubieżach Królestwa. Poczesne miejsce w podjętym przez monarchę dziele fortyfikacji Polski zajmuje zamek na Wawelu, gdzie za panowania Kazimierza wzniesiono zapewne m.in. zachowane do dziś baszty Jordankę i Lubrankę oraz rozpoczęto przebudowę rezydencji królewskiej w stylu gotyckim.
Z czasów tego monarchy pochodzi także wiele gotyckich kościołów na terenie całego kraju.
Dokończono wówczas budowę na Wawelu katedry gotyckiej, rozpoczęto wznoszenie takiej świątyni w Gnieźnie oraz odbudowę po najazdach krzyżackich świątyni biskupiej we Włocławku. Część budowli sakralnych była wprost fundacjami królewskimi - wymienić tu należy wiele kościołów w Małopolsce, których powstanie wiązano często z zadośćuczynieniem króla za utopienie w 1349 roku z jego rozkazu w Wiśle wikariusza katedry krakowskiej Marcina Baryczki.
W fundacjach kościelnych Kazimierza Wielkiego silnie wyeksponowany jest królewski i państwowy program ideowy, m.in. przez przyozdabianie świątyń zespołami herbów różnych ziem Królestwa.