Polityka - 20 kwietnia 2012
Benedyktyni: mało święte interesy
Bianka Mikołajewska
Powołanie do biznesu
Tynieccy benedyktyni przeżywają ciężkie dni. Produkty sprzedawane w sklepach opactwa, które według zapewnień mnichów miały powstawać na podstawie klasztornych receptur, okazały się fabryczną masówką. A to początek kłopotów.
Zakonników z podkrakowskiego Tyńca do wejścia w biznes zmusiła - dająca się im we znaki - doczesność. Założony w XI w. klasztor, doświadczony przez kolejne dziejowe zawieruchy, domagał się pilnych inwestycji. Mnisi od lat marzyli o odbudowie dawnej biblioteki, którą jeszcze w XIX w. strawił pożar. Ale z trudem wystarczało im pieniędzy na bieżące utrzymanie opactwa i 40 mieszkających w nim braci.
Pomysł zarabiania na klasztornych produktach kołatał się w głowach niektórych z nich od dawna, ale realnych kształtów nabrał w 2006 r., podczas małopolskich Dni Dziedzictwa Kulturowego. Do Tyńca zjechały wówczas tłumy turystów. Bracia ustawili na dziedzińcu klasztoru stragan z serem, miodem, konfiturami. Szły jak woda. Uznali, że biznes może się udać. Z doświadczeń innych zakonów wynikało, że warto spróbować.
W Europie Zachodniej produkty wytwarzane przez mnichów na podstawie tradycyjnych receptur (utrzymywanych często w ścisłej w tajemnicy) cieszą się ogromnym powodzeniem. Klasztory skupiają się zwykle na produkcji jednego, najwyżej kilku specjałów, np. węgierskie opactwo Pannonhalma i włoski klasztor Muri-Gries wytwarzają wina, benedyktyni z toskańskiego Monte Oliveto Maggiore - oliwę, a belgijscy i czescy trapiści - piwo. W Polsce bardzo popularny jest ziołowy Balsam kapucyński zakonników z Krakowa i nalewka Benedyktynka od siedmiu boleści, produkowana przez spółkę mnichów z Lubinia.
Wiosną 2006 r. powstała Jednostka Gospodarcza Opactwa Benedyktynów w Tyńcu Benedicite. Zgodnie z ustawą o stosunku państwa do Kościoła katolickiego dochody jednostek kościelnych przeznaczone na cele kultu, działalność kulturalną czy konserwację zabytków są wolne od podatków. Na takie właśnie cele miała przeznaczać swe zyski Benedicite. W jej zarządzie zasiedli: o. Bernard Sawicki - wówczas 36-letni opat tyniecki, absolwent Akademii Muzycznej w Warszawie i doktor teologii, o. Zygmunt Galoch - ówczesny podprzeor, absolwent historii na KUL, oraz brat Łukasz - szafarz zakonu (odpowiadający za finanse).
- Ojciec Zygmunt został formalnym dyrektorem Benedicite. Ukończył nawet dość szybko podyplomowe studia menedżerskie, ale do prowadzenia biznesu nie miał głowy - był raczej jego twarzą i rzecznikiem. Na zdjęciach w prasie zawsze z nieodłącznym koszem produktów benedyktyńskich albo chociaż słoiczkiem konfitury - wspomina były pracownik Benedicite (tak jak większość dawnych współpracowników mnichów, chce zachować anonimowość). Faktycznie Jednostką zarządzał Piotr Fugiel, tyniecki parafianin, biznesmen, który sam o sobie mówił, że ma to szczęście, że nie musi pracować dla pieniędzy.
Na terenie klasztoru szybko otwarto kawiarnię i restaurację (obecnie na ponad 200 miejsc), które miały serwować benedyktyńskie przysmaki turystom, oraz sklepik, w którym mogli kupić coś na wynos. Produkty sprzedawane były również przez Internet, a także w sieci marketów Alma. - Do Tyńca zaczęli zgłaszać się ludzie, którzy chcieli sprzedawać wyroby w swoich sklepach. Mnisi podjęli wówczas decyzję o utworzeniu sieci franczyzowej. To było coś nowego, bo dotąd klasztory nie tworzyły własnych sieci; powoływały zrzeszenia pośredniczące w sprzedaży produktów. Benedyktyni przekonywali, że w dwa lata otworzą sto sklepów. W szczytowym okresie było ich około 40 - mówi była kierowniczka jednego z działów w Benedicite.
Sklepy franczyzowe powstawały pod wspólnym szyldem Produkty Benedyktyńskie. Relacjonując otwarcie pierwszych placówek media cytowały opata Sawickiego i o. Galocha, którzy przekonywali, że zakonnicy będą w nich sprzedawać produkty z przyklasztornego gospodarstwa, powstające na podstawie tradycyjnych receptur ("Zakonnicy sięgnęli do swoich archiwów i znaleźli przepisy kulinarne sprzed wieków" - donosiła "Gazeta Wyborcza"). - Wtedy było jeszcze przy klasztorze małe gospodarstwo - parę krów, kur, ogród warzywny. Mnisi sami w nim pracowali - zgodnie z regułą św. Benedykta - ora et labora. Ale wkrótce potem uznali, że gospodarstwo jest nierentowne i zlikwidowano je - wspomina były pracownik Benedicite.
Członkowie zarządu Benedicite zaczęli wówczas głosić, że ich produkty powstają według receptur, które tyniecki zakon opracowywał przez wieki i teraz chce się nimi podzielić. Nie są jednak wytwarzane w klasztorze, lecz w małych firmach, tradycyjnymi metodami, z ekologicznych składników. W "Gościu Niedzielnym" o. Galoch przekonywał: "Sami nie dalibyśmy sobie rady, przy produkcji zatrudniliśmy więc małe rodzinne przedsiębiorstwa (...). Sprawdzamy starannie proces produkcji. Na przykład ostatnio rozmawiałem z producentem soku, który wyrabia go wyciskając owoce przez brzozowe gałązki". M., pracuje w Benedicite niemal od początku: - Było mi głupio, gdy ktoś mnie pytał, skąd mnisi wygrzebali te przepisy: "przecież po tym, jak w XIX w. klasztor został zlikwidowany, bibliotekę wywieziono do Lwowa i tam spłonęła?". W końcu stanęło na tym, że receptury w większości nie są z Tyńca, że benedyktyni przeczesali biblioteki innych klasztorów. Taka była wersja oficjalna. W rzeczywistości żadnych dawnych receptur nie było.
Jak więc powstawały benedyktyńskie produkty? Była szefowa działu jakości Benedicite tłumaczy: - Gdy ktoś z naszych pracowników natknął się np. na dobry dżem, pytał producenta, czy nie chciałby zostać naszym dostawcą. Czasami taką firmę udało się przekonać, by zmieniła jakiś składnik wyrobu. I wtedy mieliśmy własną niepowtarzalną recepturę. Jeśli zakłady stosowały sztuczne środki konserwujące albo polepszacze, co nie bardzo pasowało do naszej marki - prosiliśmy, żeby je ograniczyły albo całkiem wyeliminowały. Niektóre z góry mówiły, że dla nas linii produkcyjnej nie będą zmieniać, i sprzedawały nam taki sam wyrób jak innym, tylko inaczej zapakowany i pod inną nazwą. Tak było z firmą dr Gurgul z Jarosławia produkującą dla Benedicite Biszkopty sióstr benedyktynek z Sandomierza. U mnichów kosztują 8 zł. W innych sklepach te same ciastka można kupić o połowę taniej.
Kilka miesięcy temu Inspekcja Handlowa w Krakowie (nadzorująca handlowców) stwierdziła, że z opakowań produktów sprzedawanych przez Benedicite nie sposób się dowiedzieć, skąd one pochodzą. Po jej sygnale małopolski wojewódzki inspektor jakości handlowej artykułów rolno-spożywczych w Krakowie (kontrolujący producentów) chciał sprawdzić firmy dostarczające sklepom benedyktyńskim miód, fasolę i kaszę, andruty, przetwory rybne oraz paluszki słone. Jednak tylko producent miodu miał towar w magazynie. Inspektor uznał, że miód był oznakowany w sposób sugerujący klientom, iż produkują go benedyktyni.
Producenci miodu, andrutów, kaszy i fasoli przyznali w rozmowach z kontrolerami, że produkty benedyktyńskie wytwarzane są według takich samych receptur i takimi samymi metodami ("przy użyciu zmechanizowanych linii technologicznych") jak dla innych odbiorców. Producent przetworów rybnych nie chciał udostępnić inspektorom receptur benedyktyńskich, ale urzędnicy ustalili za to, że wykorzystywane do przetworów ryby, które miały pochodzić z Bałtyku, były w rzeczywistości atlantyckie.
Mimo to o. Bernard Sawicki podtrzymuje, że wyroby benedyktyńskie oparte są na zakonnych recepturach, a jeśli nie - to na takich, na które Benedicite ma wyłączność. - Gdyby klient znalazł taki sam produkt w innej sieci, powinien zgłosić reklamację, a my pociągnęlibyśmy do odpowiedzialności tego producenta - przekonuje.
- Problem w tym, że o takich reklamacjach informowaliśmy zarząd Benedicite już wiele miesięcy temu. I nic - odpowiada ze złością K., franczyzobiorca, który parę tygodni temu odszedł z sieci.
- Gdy przystępowałem do sieci Benedicite, wydawała mi się firmą godną najwyższego zaufania. Byłem przekonany, że tam mnie nikt nie oszuka. Bo kto? Ludzie, którzy składali śluby zakonne? - kontynuuje K., prowadzący sklep na południu Polski. Publiczne wypowiedzi benedyktynów utwierdzały go w tym przekonaniu - zakonnicy starali się nadać franczyzie nie tylko biznesowy wymiar. W jednym z wywiadów o. Bernard Sawicki mówił: "Wielu franczyzobiorców uważa swe placówki za coś więcej niż normalny sklep, jest to przekazywanie nowym pokoleniom benedyktyńskiej tradycji i kultury".
Zgodnie z myślą katolickich specjalistów od zarządzania, według których św. Benedykt tworząc sieć klasztorów dał podwaliny współczesnym organizacjom sieciowym, benedyktyni tłumaczyli stworzone przez niego reguły dotyczące zakonów na firmę. W biznesowych pismach zapewniali, że tak jak święty z Nursji uważnie każe przyjmować ludzi do zakonu, tak oni uważnie weryfikują, czy przyszli franczyzobiorcy "chcą współtworzyć inny obraz Kościoła: pracowitego i zaradnego".
Franczyzobiorca z południowowschodniej Polski: - W rzeczywistości ważne było to, czy chętny dysponuje lokalem i pieniędzmi. Otwierali chyba sklepy wszędzie, gdzie znaleźli się chętni, chociaż z góry było wiadomo, że w niewielkiej miejscowości taki sklep nie ma szans. Każdy franczyzobiorca płaci 30 tys. zł netto za licencję na używanie znaku Produkty Benedyktyńskie i do 100 tys. zł za meble do sklepu - stylizowane na średniowieczne, w rzeczywistości zrobione z płyty. Początkowo zarząd Benedicite twierdził, że zwrot inwestycji nastąpi po trzech latach, potem - że po 1,5 roku. Żadnemu ze znajomych prowadzących sklepy benedyktyńskie nakłady się nie zwróciły.
Około dwóch lat temu w sieci zaczęły się kłopoty. - Gdy zamawiałem towar, 30-40 proc. produktów z mojej listy wyświetlało się na czerwono. Czyli: brak. Często chodziło o najpopularniejsze wyroby z TOP 50. Towaru brakowało nawet przed świętami - w jedynym okresie, kiedy w sklepie ustawiała się kolejka. Producenci, którzy nie dostawali pieniędzy na czas, wstrzymywali dostawy, dopóki nie dostali pieniędzy, albo całkiem odchodzili. Gdybym zamówił masło czy wędlinę gdzie indziej, musiałbym zapłacić 30 tys. zł kary Benedicite - relacjonuje K.
W tym samym czasie do prowadzących sklepy zaczęły docierać informacje o tzw. rebrandingu. - Klienci przychodzili z pretensjami, że ich oszukałem. Znaleźli w delikatesach ten sam produkt, który im sprzedałem, tyle że o połowę tańszy. Cała praca, by przekonać klientów, że nasz produkt jest może drogi, ale wyjątkowy, legła w gruzach - mówi K. Początkowo każdy właściciel sklepu wiedział o tylu rebrandingowanych produktach, o ilu donieśli mu klienci. Franczyzobiorcy obawiali się dzielić tą wiedzą z innymi w sieci, bo i za to groziła kara 30 tys. zł. Ale w końcu zaczęli sobie nawzajem przesyłać listy produktów, które niebezpiecznie zachwalać klientom jako wyjątkowe. Były tam śledzie (m.in. śledź o. Zygmunta) firmy Contimax, które można było kupić w Realu; wina z klasztornej piwniczki produkowane przez Vin-Kon z Konina, w sieci benedyktyńskiej sprzedawane za 20 zł, w delikatesach za kilkanaście złotych; Syrop mniszy malinowo-różany produkowany przez Polską Różę, który w aptece kosztował kilka złotych taniej niż u benedyktynów.
Franczyzobiorców bardziej niż to, że nie mają tych produktów na wyłączność, oburzało, że można je kupić taniej w detalu, niż oni płacili w hurcie w Benedicite.
Wcześniej, gdy się skarżyli w Benedicite, że ich dochody nie są takie, jak się spodziewali, że nie wystarcza im na pokrycie stałych kosztów prowadzenia sklepu, słyszeli, że widocznie są nieudolni. - Jak zaczęliśmy się ze sobą kontaktować, okazało się, że wszyscy mamy podobne problemy. Ktoś zaczął liczyć sklepy, które upadły, wyszło około 30. Ich właściciele odchodzili z sieci na klęczkach, bo zgodnie z umową za zlikwidowanie sklepu przez upływem 7 lat grozi 30 tys. zł kary - wspomina franczyzobiorca z centralnej Polski.
Dziś część właścicieli sklepów myśli o odejściu z sieci. Jeśli się zdecydują, będą chcieli odzyskać pieniądze za licencję i wyposażenie sklepu. - Podpisując umowy wierzyliśmy, że będziemy sprzedawać produkty klasztorne. Po ostatnich wydarzeniach trudno udawać przed klientami, że nadal w to wierzymy. Ze sprzedaży samych produktów niebudzących wątpliwości długo nie pociągniemy.
O. Bernard Sawicki uważa, że franczyzobiorcy wyolbrzymiają problemy. - Jeśli ktoś sobie nie radzi, głównym powodem jest jego nieudolność. To był nasz błąd, że chcąc stworzyć biznes przyjazny ludziom, nie zrobiliśmy dobrej selekcji. W Polsce żadna taka miękka franczyza się nie udała, bo każdy myśli o sobie. Przyłączając się do naszej sieci, niektórzy myśleli: braciszki nie będą się stawiać, można ich wycisnąć.
Nie tylko franczyzobiorcy chcieli wycisnąć mnichów, naciągnąć ich, wykołować. Także pracownicy Benedicite. - W czasie pracy chodzili sobie na zakupy, odwozili dzieci, ktoś w godzinach pracy zbierał sobie orzechy w ogrodzie. Ale skończyła się postsocjalistyczna laba - że bracia zapłacą - mówi o. Sawicki.
W ostatnich miesiącach wielu pracowników w ramach porządków wprowadzanych przez nowego menedżera firmy (zatrudnionego w miejsce Piotra Fugiela) straciło pracę. Zwalniano ich na kilka-, kilkanaście minut przed końcem pracy. Zarzuty były podobne: złe odnoszenie się do kolegów z pracy albo franczyzobiorców, utrata zaufania, niewłaściwe wykonywanie obowiązków - choć wcześniej do ich pracy nie było żadnych uwag, nie mówiąc o naganach. Za jedną z pracownic, zwolnioną kierowniczką działu jakości, wstawili się właściciele sklepów pisząc w liście do zarządu, że nie rozumieją powodów tej decyzji, bo to dzięki niej rozpoczęły się prace nad poprawą jakości produktów, wyeliminowaniem z nich rozmaitych polepszaczy.
Także inni pracownicy odchodzili z Benedicite bez pożegnania, a ich rzeczy pakowali koledzy. - To były środki psychologicznie potrzebne do tego, by uniknąć niepokojów i działań destrukcyjnych wewnątrz firmy. Jak ktoś jest rozżalony, robi głupoty - może nam dane zabrać albo zniszczyć coś, albo zawirusować sieć. Mieliśmy takie sytuacje, że ludzie wynosili informacje, siali zamęt - tłumaczy o. Bernard Sawicki.
"Środki psychologiczne" zastosowano także wobec zastępczyni kierownika tynieckiej kawiarni. Gdy nie zgodziła się na zmianę umowy, przeniesiono ją na stanowisko podkuchennej. - Ale jako zadanie wyznaczono mi sprzątanie toalet. Szef kuchni codziennie pytał mnie, czy już się zdecydowałam odejść - wspomina kobieta.
Opat Bernard Sawicki nie widzi problemu. - Albo ktoś ceni sobie pracę, albo nie. Jeśli się nie sprawdził na stanowisku - zmienia je. My nie jesteśmy ochronką, żeby takich ludzi trzymać. Albo ta firma ma zarabiać, albo prowadzić działalność charytatywną. Kilka lat temu przekonywał, że benedyktyński biznes ma także wymiar społeczny, bo dzięki pomysłom mnichów wiele osób może znaleźć zatrudnienie i utrzymać rodziny.
Kilku byłych i obecnych pracowników Benedicite złożyło do sądu pracy pozwy w związku z bezpodstawnymi, ich zdaniem, zwolnieniami, nieuzasadnionymi naganami, a także o zapłatę za nadgodziny. Po zbadaniu dokumentacji pracowniczej byłej wicekierowniczki kawiarni Państwowa Inspekcja Pracy skierowała do prokuratury pismo w sprawie podejrzenia fałszowania dokumentów przez władze Benedicite.
* * *
Krótko po powstaniu sieci sklepów benedyktyńskich o. Zygmunt Galoch w rozmowie z pismem "Moja Firma" mówił: "Zawsze znajdą się złośliwi, którzy będą mówić, że >>czarni<< rzucili się na kasę. Tymczasem ja mam nadzieję, że nasza obecność na rynku uszlachetni panujące obyczaje biznesowe". Kiedy indziej wyrażał nadzieję, że dzięki nowej działalności benedyktynów zwiększy się liczba powołań, że może w ten sposób mnisi trafią do młodszego odbiorcy. Byli współpracownicy biznesmenów w habitach przekonują, że to musi być specjalny rodzaj powołania - do biznesu.
* Śródtytuły pochodzą z zasad postępowania zakonników wg św. Benedyktyna na podstawie opracowania "Reguły św. Benedykta wskazówką dla współczesnych przedsiębiorców" prof. dr hab. Anny Barcik - wykładowcy etyki biznesu i katolickiej nauki społecznej.