Życie
z dnia 2002-03-30
Prawdziwa historia
życia kapitana Żbika
Renesans komiksu w
Polsce odkurzył postać zapomnianego stróża prawa - kapitana Jana Żbika.
Ewentualny wydawca na razie sonduje zapotrzebowanie na inny komiksowy cykl
sensacyjny, rozgrywający się w realiach współczesnej Polski. Wiodące
postacie nie będą jednak obciążone dziedzictwem PRL-u. - Być może w
inaugurującym odcinku damy do zrozumienia, że przeciwko pułkownikowi
Czeladce, wmanewrowanemu po 1981 roku w politykę, toczy się proces o
współudział w pacyfikacji demonstracji "Solidarności" podczas stanu
wojennego. Porucznicy Ola, Marzena i Michał nie zostali w III RP
zweryfikowani, a Żbik wiedzie żywot rentiera, służącego radą swemu
sukcesorowi. Szefuje jakiejś firmie detektywistycznej albo nadzoruje
ochroniarzy w którymś z ekskluzywnych hoteli - opowiada pół żartem, pół
serio edytor, w obawie przed konkurencją na razie pozostający
anonimowy.
Bohater na zamówienie
"Należy poprawić wizerunek milicji
w oczach młodego pokolenia (...) Choćby poprzez ukazanie w popularnej
formie niebezpiecznej pracy Milicji Obywatelskiej" - sugerował w 1967 roku
kierujący poczynaniami MO generał Tadeusz Pietrzak. Z prośbą o
stworzenie pogromcy zła w niebieskim uniformie zwrócono się początkowo do
profesjonalnych literatów. Ofertę pisania "dymków" otrzymali między innymi
przeżywający wówczas apogeum twórczości Andrzejowie Brycht i Wydrzyński.
Obydwaj jednak odmówili, wykręcając się nieznaną im specyfiką. Wtedy
pomyślano o dziennikarzach obeznanych z problematyką kryminalną. Tak
zwerbowano Wandę Falkowską, Barbarę Seidler, Annę Kłodzińską, Sławomira
Kryskę, Zbigniewa Safjana oraz Leszka Moczulskiego, wówczas poczytnego
publicystę tygodnika "Stolica", później założyciela Konfederacji Polski
Niepodległej. Opracowali oni fabułę kilku odcinków. Prawdziwym
akuszerem Żbika był etatowy funkcjonariusz MO o literackich aspiracjach,
pułkownik Władysław Krupka, autor scenariuszy 38 zeszytów w większości
opartych na faktach. Stworzył tę postać niczym puzzle, kompilując
najlepsze cechy kilkunastu wybitnych oficerów
kryminalnych. Inaugurujący serię album nosił znamienny tytuł "Ryzyko".
Autorzy i wydawcy nie byli bowiem przekonani, czy komiks kryminalny trafi
w "zapotrzebowanie społeczne".
Z puszczy w stan spoczynku
Szczególnie starannie wybrano nazwisko bohatera. Tego "drapieżnika
spotykanego w mieszanych kompleksach leśnych na terenie Polski" - jak
czytamy w encyklopedii przyrody - "cechuje przebiegłość, inteligencja i szybkość w działaniu", a więc
niezbędne atrybuty pogromcy wszelkiego rodzaju przestępstw. Komiksowy
kapitan łapał zatem in flagranti imperialistycznych agentów,
unieszkodliwiał międzynarodowych przemytników brylantów, aresztował
rolnika, którego zazdrość o kobietę skierowała na drogę zbrodni, rozbił
gang cyrkowców z zawodu, a włamywaczy z zamiłowania, poskromił bandę
"gitowców" terroryzującą pewną szkołę, położył kres działalności grupy
złodziei kolejowych, odzyskał wartościowe znaczki pocztowe i
rzeźby. Przy okazji lektury dyskretnie indoktrynowano młodzież,
zamieszczając na przykład w komiksie redagowaną przez pułkownika Zbigniewa
Gabińskiego "Kronikę MO" rozpoczynającą się słowami: "Już w styczniu 1945
roku wzrasta nasilenie działania band reakcyjnego podziemia. Ludność
oburzona bestialskimi napadami, rabunkami i morderstwami samorzutnie
organizuje w wielu wsiach oddziały samoobrony, wspomagając bohaterską
walką szczególnie posterunki MO". Żbikowi złamał karierę generał
Wojciech Jaruzelski. Kapitan zniknął wraz z wprowadzeniem stanu wojennego.
Może wcielono go do ZOMO i się wstydzi, może był inicjatorem niezależnych
związków zawodowych w MO i został internowany? - zastanawiali się
czytelnicy. Prawda była prostsza. Kierujący w tym czasie resortem
generał Tadeusz Beim uznał po prostu, że Żbik nie jest już przydatny
ponieważ: "...młodzież wcale nie musi lubić milicji. Musi się jej tylko
bać".
Kruczoczarny brunet
W sumie nad scenariuszem przygód
nieustraszonego oficera pracowało sześć osób. Postać rysowało trzech
grafików: Jerzy Wróblewski zmarł przed 13 laty, Grzegorz Rosiński w 1979
roku wyjechał na Zachód i należy tam do elity twórców komiksu, a Bogusław
Polch wciąż pracuje w Warszawie w branży graficznej. Wedle pierwotnej
wersji Żbik miał być blondynem, ale ponieważ pszeniczna fryzura nie
pasowała do niebieskiego munduru, postanowiono mu przefarbować włosy. -
Jestem współtwórcą siedmiu albumów - mówi Polch - w których zamieściłem
946 rysunków. Za zeszyt otrzymywałem honorarium w wysokości ceny fiata 125
p. Tyle że nie mogłem nabyć auta, gdyż nie miałem talonu. Wznowienia
wyceniano na zasadzie degresji. Za drugie płacono 80 procent kwoty, za
kolejne 60. Album "Salto śmierci" zaginął i proponowano mi jego ponowne
narysowanie, lecz odmówiłem. Robotę wykonał ktoś inny, co uważni
czytelnicy zapewne dostrzegli. Dwukrotnie w moją pracę ingerowała cenzura.
Przy "Niewygodnym świadku" zauważono, że niechętnie używający broni
kapitan korzysta z rewolweru, w który nigdy nie była wyposażona MO. W
"Salcie śmierci" Żbika "ubrałem" w modną koszulę z zaszewkami oraz spodnie
"dzwony", co skwitowano uwagą, iż "milicjant nie może wyglądać jak pedał".
Postawiłem jednak na swoim i niczego nie zmieniłem.
Pieniądze i sława
Autorzy zarabiali znacznie mniej, lecz także nie mieli powodów do
narzekań. - Dla mnie liczyły się nie tylko pieniądze, lecz także, a
może zwłaszcza, sława - wspomina płk. Krupka. - Pamiętam jak kiedyś, pod
Płońskiem zatrzymał mnie patrol drogówki, bo jechałem z jednym uszkodzonym
reflektorem. Kiedy kontrolujący dostrzegł na tylnym siedzeniu najnowszy
egzemplarz "Żbika" i dowiedział się, że jestem autorem, zrezygnował z
mandatu, poprosił o zeszyt i dedykację, po czym naprawił mi
lampę. Pułkownik nie przypomina sobie złych doświadczeń z cenzurą.
Tylko raz wiceminister spraw wewnętrznych miał pretensję, że Krupka
zdekonspirował noktowizjer umieszczany w specjalnie wyposażonych
samochodach operacyjnych. Na wszelki wypadek scenariusze były oceniane
przez wykładowców z Wydziału Pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego.
Pułkownik nie kryje dumy, że sprzedano ponad 11 milionów egzemplarzy,
z czego dołożono pokaźną cegiełką na budowę Centrum Zdrowia Dziecka.
Wydawca wpadł bowiem na pomysł przeznaczenia części zysku na ten
szlachetny cel. Trzeba przyznać, że Żbik jako (tu cytat z jednego z
zeszytów) "kruczoczarny brunet prezentował się na tyle okazale, iż
przestępcy na sam widok orientowali się, że są bez szans i wyciągali
dłonie, by założył im kajdanki". Kapitan pracował niczym stachanowiec.
Albo przesłuchiwał podejrzanych, siedząc za biurkiem Pałacu Mostowskich
lub Komendy Głównej MO, albo tropił rzezimieszków w terenie. Dbał o
kondycję. Trenował wschodnie sztuki walki, doskonalił precyzję na
strzelnicy, prowadził samochody z brawurą rajdowca. Świetnie wyglądał
zarówno w mundurze, jak i garniturze czy dresie. Czasami bowiem zdarzało
mu się występować incognito, by podejść szczególnie sprytnych opryszków.
Życia prywatnego dość długo w ogóle nie prowadził. Dopiero w 70.
odcinku - wraz z awansem na majora - graficy przetkali mu włosy na
skroniach siwizną, a autorzy obdarowali partnerką. Wprawdzie już wcześniej
towarzyszyła mu powabna porucznik Ola czy nie mniej atrakcyjna porucznik
Marzena (nieznane z nazwiska), lecz obie o wiele częściej pojawiały się
obok jasnowłosego porucznika Michała, podwładnego Żbika. Kapitan zresztą
nic sobie z tego nie robił. Przecież i tak najlepiej czuł się w
towarzystwie przełożonego, wąsatego blondyna z wysokim czołem - niejakiego
pułkownika Czeladki - dla odmiany o nieokreślonym imieniu. Tajemnicza
kustoszka Krystyna zjawiła się nieoczekiwanie w ostatnich sześciu
zeszytach. Możemy domniemywać, że żyła z kapitanem na kocią (żbiczą?)
łapę. Akcenty religijne nie mogły przecież wówczas zaistnieć w komiksie
wychwalającym działalność komunistycznych i ateistycznych zarazem organów
ścigania. Milicjanci hołdowali światopoglądowi materialistycznemu. W
komiksie ani razu nie zajęto się choćby ratunkiem zabytków sakralnych. Nie
ścigano również przestępców seksualnych. To można zrozumieć. Większość
czytelników stanowili niepełnoletni.
Na śmietniku historii
Niestety, nie zachowała się dokumentacja serii. 79 zeszytów
opublikowała w latach 1969-1981 oficyna "Sport i Turystyka", która
zbankrutowała przed sześcioma laty. Archiwum trafiło na przemiał. Notabene
ostatni numer nosił proroczy tytuł "Smutny finał". Trafił na księgarskie
lady (a właściwie pod nie) w pierwszych miesiącach stanu wojennego. Żbik i
jego współpracownicy znaleźli się na śmietniku historii. Wydawnictwo
wprawdzie po trzech latach reaktywowano - już jako prywatną spółkę - ale
jest ono związane z poprzednikiem jedynie nazwą i znakiem
graficznym.
Komiks za 5 kilogramów
Nakłady nowego "Żbika" z
pewnością nie będą konkurować z tymi sprzed ćwierćwiecza, kiedy zeszyty
rozchodziły się w 200 tysiącach egzemplarzy. Na dodatek spod lady. Aby
wyeliminować spekula-cje, szefowie "Sportu i Turystyki" wpadli w 1975 roku
na szatański pomysł. Ewentualni nabywcy musieli uprzednio oddać pięć kilo
makulatury. W punkcie skupu wręczano im talon umożliwiający nabycie
wydawanego średnio co kwartał komiksu. Tytułowy bohater apelował o
poparcie akcji w jednym z listów, drukowanych regularnie na wewnętrznej
stronie okładki. Przeglądając epistolografię kapitana, poznajemy go
bliżej. Wizerunek Żbika znacznie odbiega od standardowego wzorca oficera
MO. I to zarówno z epoki zgrzebnego PRL Władysława Gomułki, jak i
"budowniczego drugiej Polski" - Edwarda Gierka. Oficer jawi się bowiem
jako... erudyta. Ze sztuką i sportem jest za pan brat, lubi i propaguje
ochron ę środowiska, ochoczo pomaga bliźnim... Nie przeklina, unika
tytoniu i alkoholu. W jego sposobie bycia trudno dopatrzyć się złych
manier. Nie przypomina milicjantów telewizyjnych. Naiwnego kapitana Sowy,
gamoniowatego porucznika Zubka czy aroganckiego playboya porucznika
Borewicza. Choć akurat ten ostatni wystąpił też w ekranizacji jednej z
przygód Żbika. I równie błyskotliwie okiełznał zło.
Tomasz Zbigniew
Zapert
|